Swego czasu , czytając w "URze Historia" artykuł Tymoteusza Pawłowskiego poświęcony dziejom Czech w czasie wojny natrafiłem na następujący fragment: "Badania Marka Piotra Deszczyńskiego udowodniły, że we wrześniu 1938 roku. Wojsko Polskie szykowało się do zaatakowania III Rzeszy i dopiero po czeskiej kapitulacji zażądaliśmy zwrotu Zaolzia."
Ustalenia te powinny wywołać większą burzę niż książka Zychowicza czy rewelacje dra Baliszewskiego dotyczące Gibraltaru. Ten fakt nie tylko obala wtłaczaną Polakom do mózgów od dziesięcioleci narrację o tym, że w 1938 r. "postąpiliśmy haniebnie" i "zmarnowaliśmy szansę na pokonanie Hitlera". Okazuje się, że chcieliśmy wojny w obronie Czech a nie weszliśmy do akcji tylko dlatego, że Benesz postanowił nie bronić kraju przed Niemcami i pokornie spełnić monachijski dyktat. (Spójrzmy teraz na zajęcie Zaolzia z innej perspektywy: co czyniło Zaolzie tak ważnym terenem dla Benesza i Masaryka? Linia kolejowa pozwalająca na najszybszy przerzut wojsk między Czechami i Słowacją. My w 1938 r. tę linię na złość Hitlerowi zajęliśmy. To dlatego po zajęciu Zaolzia niektórzy czescy generałowie dziękowali za tę aneksję polskim wojskowym. Odzyskanie Zaolzia w niczym też nie przeszkodziło by w Polsce powstał w 1939 r. Legion Czesko-Słowacki).
Co jeszcze ważniejsze, fakt ten wskazuje, że Polska znalazła się z jakiegoś powodu na kursie kolizyjnym z Niemcami zanim Hitler wysunął Beckowi swoje dosyć umiarkowane żądania (przypomnijmy: przyłączenie do Rzeszy i tak już faktycznie rządzonego przez nazistów Wolnego Miasta Gdańska - z zachowaniem tam polskich praw gospodarczych, przeprowadzenie tunelem i estakadami przez polskie Pomorze eksterytorialnej linii kolejowej i autostrady - polski projekt z 1932 r., oraz przystąpienie Polski do Paktu Antykominternowskiego, czyli do sojuszu przeciwko naszemu największemu wrogowi - ZSRR). Na nasze parcie do wojny nie miała wpływu wówczas polityka brytyjska - to czas appeasementu, o żadnych gwarancjach brytyjskich dla Polski nikt wówczas nie myślał. Podobnie Francja nie miała wówczas ochoty na walkę przeciwko Niemcom - wkrótce zawarła z nimi układ o nieagresji. Decyzja o odrzuceniu przez Polskę niemieckich żądań zapada pod koniec stycznia 1939 r. podczas narady na Zamku Królewskim, czyli również przed niesławnymi gwarancjami premiera Chamberlaina. Na jesieni 1938 r. marszałek Śmigły-Rydz zostaje zagadany przez prymasa Hlonda na temat przyszłej wojny odpowiada mu, że będzie ona ciężka i Polska wyjdzie z niej skrwawiona, ale ostatecznie powiększona. O nastrojach świadczą również zapiski w dzienniach płka Stefana Roweckiego. Wraz z kolegami projektuje wówczas rozbiór Niemiec po wojnie koalicyjnej trwającej około dwóch lat.
Powyżej: niemiecki obraz z podpisem "Pół roku przed wybuchem drugiej wojny światowej polska głowa państwa (sic!) Rydz-Śmigły nakazuje namalować się jako zdobywcę Berlina. Marzec 1939 r."
Ilustracja muzyczna: Two Steps From Hell: Freedom Fighters
Nasza gotowość do ataku na Trzecią Rzeszę w czasie kryzysu sudeckiego nakazuje również zadać pytanie: czy możliwe jest, że Wojsko Polskie później również miało ofensywne plany przeciwko Niemcom? Nie pytam się czy miało je wcześniej, bo odpowiedź na pewno jest twierdząca. W 1934 r. Piłsudski proponował przecież Francji uderzenie prewencyjne przeciwko Hitlerowi. W 1936 r., w czasie kryzysu nadreńskiego, propozycję ponowił Beck. Nasza armia, wychowana w duchu ofensywnym ćwiczyła atak na Niemcy już od lat dwudziestych. I nie ma się temu co dziwić (zważywszy na to, że armia niemiecka liczyła wówczas 100 tys. żołnierzy i była pozbawiona ciężkiego sprzętu). W marcu 1939 r., a więc jeszcze przed brytyjskimi gwarancjami a także przemówieniem Becka o honorze marszałek Śmigły-Rydz zarządza alarmową mobilizację (trzy miesiące wcześniej zanim zrobią to Niemcy) i ustawia wojska nad granicą z Niemcami według przećwiczonego wcześniej w sztabach i na manewrach planu przewidującego uderzenie na Wrocław. Pod drugiej stronie granicy praktycznie nie ma żadnej obrony, Wehrmacht utkwił w Czechach, na północy Niemcy zajmują Kłajpedę. Szybko przeprowadzone uderzenie mogłoby Niemcom namieszać - nie wchodzi jednak w grę ze względów politycznych (to Niemcy mają nas zaatakować, a nie my ich - inaczej Wielka Brytania i Francja nie wejdą do wojny). W kwietniu płk Stefan Rowecki urządza z kolegami w sztabie DOK VIII grę operacyjną i piszę o niej w swoich wspomieniach: ""Osłona nasza na Prusy Wschodnie, główne uderzenie najpierw na Śląsk, na Wrocław i Głogów, a potem drugie, kolejne w czasie, na Szczecin, dla rozszerzenia korytarza pomorskiego i likwidacji w końcu Prus Wschodnich"
W pamiętnym marcu dochodzi również do ciekawych wydarzeń na tajnym froncie. Rozbudowywana jest sieć Dywersji Pozafrontowej - w takich miejscach jak Prusy Wschodnie, Dolny Śląsk i Łużyce. Oddajmy głos prof. Andrzejowi Gąsiorowskiemu, znawcy historii obrony Poczty Polskiej w Gdańsku:
"Ostateczną decyzję o obronie budynku poczty podjęto przypuszczalnie w marcu 1939 r., a przyjazd Konrada Guderskiego do Gdańska w kwietniu 1939 r. był następstwem tej decyzji. Guderski był już wtedy oficerem rezerwy WP zaangażowanym od pewnego czasu w prace specjalne wojska polskiego. Przybył do Gdańska nie tylko przeszkolony w zakresie organizowania dywersji, lecz także aktywnie zaangażowany w przygotowanie akcji specjalnych przeprowadzanych poza terenem Polski. Na podstawie zachowanych częściowo dokumentów stwierdzić można, że Konrad Guderski – jako oficer rezerwy – był przed wojną cywilnym pracownikiem Ekspozytury nr 2 Oddziału II Sztabu Głównego WP, od 1929 r. zajmującej się przygotowywaniem dywersji pozafrontowej. Nie znamy całokształtu jego działalności w tym zakresie. Wiadomo tylko, że przed przysłaniem do Gdańska w ostatnich latach przed wojną był aktywnie wykorzystywany w operacjach dywersyjnych. Wziął na przykład udział w akcji dywersyjnej o kryptonimie „Powstanie”, którą organizować zaczęto w kwietniu 1938 r. na Zaolziu, na terenie Czechosłowacji zamieszkanym przez ludność polską. Miała się ona przyczynić do przyłączenia tego terenu do Polski. Guderski w ramach tej akcji był odpowiedzialny za przerzut broni i sprzętu dywersyjnego na teren Zaolzia, przez strzeżoną granicę polsko-czechosłowacką. [...]Brał on także udział w kolejnej dużej akcji Ekspozytury nr 2 Oddziału II zorganizowanej w Czechosłowacji na terenie Rusi Zakarpackiej. W okresie od 22 X 1938 do 27 XI 1938 r. przeprowadzono tam akcję dywersyjną o kryptonimie „Łom”. Była to największa operacją przeprowadzona w okresie międzywojennym poza granicami Polski. Guderski, występujący wówczas pod ps. Konrad III, K.III, przewidywany był początkowo na zastępcę dowódcy akcji. Ostatecznie po rozpoczęciu akcji dowodził nią mjr Feliks Ankerstein ps. „Konrad”, a Guderski był w jej ramach dowódcą niezwykle ważnej akcji specjalnej. W trakcie trwania przygotowań do tej akcji Guderski zgłosił projekt utworzenia oddziału dywersyjnego złożonego z członków sieci dywersji pozafrontowej z leżącej w Czechosłowacji części Śląska Cieszyńskiego (tzw. Zaolzia), biorących udział w akcji „Powstanie”. Członkowie tego oddziału mieli być przebrani w mundury armii czechosłowackiej. Ponieważ było to sprzeczne z prawem międzynarodowym (konwencja haska z 1907 r. zakazywała przebierania się w mundury wojskowe obcej armii, w takim przypadku przebrani nie byli bowiem chronieni prawem międzynarodowym i mogli być natychmiast rozstrzelani) zgodę na tę operację musiał wydać sam szef Oddziału II płk. Tadeusz Pełczyński. Początkowo Pełczyński miał wątpliwości, po wahaniach jednak ostatecznie zgodził się na nią i Guderski, na czele takiego oddziału przebranego w mundury armii czechosłowackiej, wszedł na teren Rusi Zakarpackiej (wówczas jeszcze integralnej części Czechosłowacji). Dowodzony przez niego oddział wykonał wszystkie zlecone mu zadania dywersyjne. [...]
Z raportów mjr. Charaszkiewicza wynika, że do Gdańska w okresie od czerwca do sierpnia 1939 r. przekazano wtedy 150 pistoletów i 30 tys. sztuk amunicji pozostałej z akcji „Powstanie” i „Łom”. Mjr Charaszkiewicz stwierdzał w swym raporcie, że do Gdańska trafiło poza tym: 100
sztuk karabinów i 200 tys. amunicji, 6 lekkich karabinów maszynowych z amunicją oraz 400 obronnych granatów ręcznych. Wiadomo, że trzy lkm trafiły na pocztę. Trudno obecnie ustalić, gdzie rozmieszczono po zostałą broń i materiały dywersyjne. Według mjr. Charaszkiewicza do
Gdańska przekazano poza tym 250 kg trotylu i sprzętu minerskiego, z czego część trafiła na pocztę.
[...]
Z powojennych relacji wynika, że broń, materiały wybuchowe i zapalniki oraz lonty trzymali oni poza swoimi mieszkaniami. M.in. pracujący na poczcie Antoni Wieloch, który miał za zadanie podpalenie magazynów zbożowych na Wyspie Spichrzów, trzymał niedaleko swego miejsca zamieszkania ładunki zapalające oraz zapalniki z mechanizmem opóźniającym zapłon. Wiadomo także, iż jakimiś materiałami dywersyjnymi dysponował pocztylion Józef Klecha, od 1928 r. pracujący na poczcie w Gdańsku. W kwietniu 1939 r., kiedy zmierzał już do elektrowni nad Motławą, aby dokonać tam aktu sabotażu, został w ostatniej niemalże chwili dogoniony przez Augustyna Młyńskiego członka sieci dywersyjnej na poczcie, który przekazał mu rozkaz odwołujący tę akcję. Także z powojennych relacji byłych pocztowców gdańskich wynika, że od wiosny 1939 r. rozpoczęto tajny przewóz broni i amunicji do budynku poczty."
Ilustracja muzyczna: Black Lagoon Opening - Red Faction
Nasza oficjalna historiografia wyśmiewa wszelkie sugestie mówiące, że w 1939 r. mieliśmy plany ofensywne przeciwko Niemcom. I trudno się jej dziwić. Dokumentacja jest wysoce niekompletna i praktycznie niewiele wiemy o procesach decyzyjnych na szczytach władz politycznych i wojskowych Polski w tych krytycznych miesiącach. Za tezą o naszym planowanym ataku na Niemcy opowiada się Robert Michulec, historyk powszechnie uważany za prohitlerowskiego zjeba (Autor takich "mądrości" jak "II RP też miała swoje Waffen-SS. Nazywało się ono: KOP, ale się tym specjalnie nie chwalono") , czy też pojedynczy blogerzy - np. Mariasz z Salonu24 (część spostrzeżeń z jego komentarzy wykorzystałem w tym wpisie). Oficjalnie mieliśmy się bronić "kordonowo" - w ofensywnym rozstawieniu z marca 1939 r. Oficjalnie wygląda na to, że z "marszu wyzwoleńczego" zrezygnowaliśmy. Dziwnym jednak trafem niektórzy nasi dowódcy mają ofensywne zamiary. Gen. Rómmel, dowódca Armii "Łódź" zaszokował wszystkich w swoich powojennych wspomnieniach pisząc, że tuż przed rozpoczęciem wojny namawiał Wodza Naczelnego do ataku na Wrocław. Dziwnym trafem jego pierwszy rozkaz mówi o "powtórzeniu Psiego Pola pod Wrocławiem". Dziwnym trafem jego radiostacja armijna jest ulokowana tuż przy granicy, pod Wieluniem. Dziwnym trafem 1 września, spokojnie melduje Sztabowi Naczelnego Wodza, że 2 września może przekroczyć granicę. W sąsiedniej Armii "Poznań", gen. Roman Abraham dowódca Wielkopolskiej Brygady Kawalerii wydaje rozkaz o "wyzwoleniu Słowian" jęczących pod niemieckim jarzmem i 2 września jego jednostka atakuję Wschowę, miasto na terenie Trzeciej Rzeszy. Podobnych wypadów dokonują brygady kawalerii zgrupowane przy granicy północnej. O dziwo nie mają one map Mazowsza, ale za to mapy Prus Wschodnich. W Armii "Prusy" gen. Dąb-Biernacki mówi podczas popijawy ze swoimi oficerami, że celem ofensywy jest Wrocław. Armia "Pomorze" otrzymuje enigmatyczne wytyczne o tym, by środek ciężkości jej działań był po prawej stronie Wisły. W Gdańsku, kpt Dąbrowski, faktyczny dowódca obrony Westerplatte, gdy Niemcy zaczynają ostrzał mówi: "Nareszcie!". Liczy, że za kilka dni miasto wyzwoli odsiecz Armii "Pomorze". (Pytanie: czemu do Poczty Polskiej w Gdańsku trafił supertajny karabin przeciwpancerny Ur? Czy był sens wysyłania go na straceńczy posterunek?).
Czy we wrześniu 1939 r. mieliśmy więc realizować zwrot zaczepny na ogromną skalę i zaatakować Niemców w Niemczech? Zaraz odezwą się głosy oburzenia: "Nie masz na to dowodów!". Oczywiście, że nie mam. Jest tylko z jakiegoś powodu jakoś dużo anomalii... Taki atak - wykonany np. przez Armię "Pomorze", przeoczoną przez niemiecki wywiad, na pewno wywołałby na niemieckim zapleczu ogromne zamieszanie. Polacy znaleźliby się nagle na tyłach 8-mej i 10-ej armii, wiele lotnisk polowych musiałoby się ewakuować... Do ataku jednak nie doszło. Bojowi generałowie otrzymali nagle rozkaz, by się cofać. Wdrożony zostaje plan B. Anglia i Francja już są wciągnięte do wojny.
Powstaje pytanie: czemu Polska znalazła się na kursie kolizyjnym z Niemcami, mimo że nasze stosunki w latach 1934-38 były bardzo dobre? Postaram się na to udzielić odpowiedzi w następnych częściach, teraz jednak zwrócę uwagę na pewien aspekt tej sytuacji. O ile Marszałek Piłsudski chciał iść na układ z Niemcami, to większość obozu piłsudczykowskiego była wobec Niemiec głęboko nieufna. Choć endecy plują się, że piłsudczycy to "żydy, masony, lewaki i niemieckie agenty", to tak naprawdę środowisko piłsudczykowskie było głęboko nacjonalistyczne. O ile jednak nacjonalizm endeków, był nacjonalizmem prawników i sklepikarzy ograniczanych drobnomieszczańskimi schematami myślenia i schizofreniczną moralnością, to nacjonalizm piłsudczyków był nacjonalizmem weteranów Wielkiej Wojny. Ludzi otrzaskanych z zabijaniem. O atmosferze tamtych lat niech świadczy choćby to, że w wojsku urządzano pogadanki o tym, że "Słowianie zasiedlali tereny aż po Ren", "tereny które trzeba odzyskać". Ci ludzie pamiętali słowa Marszałka o tym, że resztę polskich ziem odzyskamy w następnej wojnie światowej. Opozycja była pod tym względem nie lepsza: z jej strony słychać było wówczas tylko i wyłącznie nawoływania do postawienia się Niemcom i krytykę sanacji, że jest "zbyt łagodna" wobec Hitlera. (Endecki Forrest Gump, Jędrzej Giertych na wiosnę 1939 r. próbował zdobyć władzę w Stronnictwie Narodowym, oskarżając Tadeusza Bieleckiego, że jest za miękki wobec Niemców). Polska prasa w 1939 r. nastawiona była również bardzo bojowo. Taki był nastrój całego narodu. W 1939 r. ludzie się u nas zgłaszali na ochotnika na "żywą torpedę", do ataków samobójczych - jeszcze zanim Japończykom takie pomysły przychodziły do głowy. Do porozumienia z Niemcami była skłonna jedyna część piłsudczyków, część konserwatystów i Witos. Mało kto jednak publicznie wyrażał swoje wątpliwości - przykład Studnickiego i Cata-Mackiewicza odstraszał. Nie można więc naszego wejścia do wojny zrzucić na brytyjskie gwarancje ani na politykę Becka (ani nawet na jego chorobę alkoholową). Ale nie sądzę również by nastroje społeczeństwa i elity były tutaj kluczowe, choć odegrały dużą rolę. Nie była to też sowiecka inspiracja (słynny płk Kowalewski, którego prof. Wieczorkiewicz obwinia o inspirację Becka okazał się według ujawnionych przez Rosjan dokumentów podwójnym agentem zwodzącym Sowietów i mającym zasługi w walce z prosowiecką opozycją). To był po prostu bardzo ryzykowny plan a nasze władze miały powody do nieufności wobec Niemców. Ale nie będę wyprzedzał wypadków. Potrzymam Was trochę w niepewności.
Ps. Po tym wpisie zapewne zostanę oskarżony o michulcowatą proniemieckość. Już zbijam zarzuty: uważam, że niemiecką kolumnę w Polsce w 1939 r. potraktowano zdecydowanie zbyt łagodnie. Jestem również dumny z udziału polskich pilotów w "wytłuczeniu porcelany w Dreźnie" 14 lutego 1945 r. Chciałbym tylko by nasza historiografia kładła większy nacisk na "ofensywne" fragmenty polskiej historii, a wątki martyrologiczne pokazywała jako zobowiązanie do zemsty. Chętnie przeczytałbym książkę "Polski gniew. Od stłumienia buntu wójta Alberta po Nangar Khel". Oczywiście, gdyby ktoś ją napisał.
Ps. Po tym wpisie zapewne zostanę oskarżony o michulcowatą proniemieckość. Już zbijam zarzuty: uważam, że niemiecką kolumnę w Polsce w 1939 r. potraktowano zdecydowanie zbyt łagodnie. Jestem również dumny z udziału polskich pilotów w "wytłuczeniu porcelany w Dreźnie" 14 lutego 1945 r. Chciałbym tylko by nasza historiografia kładła większy nacisk na "ofensywne" fragmenty polskiej historii, a wątki martyrologiczne pokazywała jako zobowiązanie do zemsty. Chętnie przeczytałbym książkę "Polski gniew. Od stłumienia buntu wójta Alberta po Nangar Khel". Oczywiście, gdyby ktoś ją napisał.