sobota, 29 lipca 2023

Kontrolowana utylizacja wagnerowców na polskiej granicy?

 


Ojejujeju Macieju! Wagnerowcy na nas idą! - rozległ się lament w polskojęzycznym necie. Jego powodem była wypowiedź Baćkoszenki o tym, że przebywającym na Białorusi wagnerowcom spieszno na "wycieczkę" do Warszawy lub Rzeszowa. 

Oczywiście przekroczenie polskiej granicy przez dużą grupę wagnerowców w zwartym oddziale skończyłoby się dla nich podobnie jak bitwa o pole naftowe Conoco w Syrii, czyli totalną masakrą. Amerykanie już wysłali odpowiednie sygnały w tej kwestii, ale  i bez nich moglibyśmy sami zgrillować kogutów od Prigoży*a. Po co więc Baćkoszenka robi ten cały cyrk z groźbami rajdu na Warszawę?

Jedno jest pewne: Baćkoszenka nie planował buntu Grupy Wagnera. On został w niego wmieszany. Koncepcję ich wykorzystania musiał więc wymyśleć ad hoc. 

Środowiska ślepo zakochane w Rusni, a także fani Golicyna-Angletona, widzieli w buncie Prigożyna ustawkę, operację psychologiczną i szachy 4D Putina. Nie tłumaczą po co te szachy 4D, skoro Grupa Wagnera mogła zostać łatwo przerzucona na Białoruś bez tego całego cyrku. Ignorują również to, że Putin nie miał na wypadek buntu przygotowanej narracji propagandowej i wyszedł na totalnego wała i ciotę. W rosyjskim systemie władzy, coś takiego sprawia, że traci się mandat do sprawowania władzy. Po wynegocjowanym zakończeniu puczu, rosyjscy propagandyści zaczęli rozpowszechniać informacje, że "to wszystko były szachy 4D". Do tej narracji przyłączyła się administracja, stosunkowo łagodnie traktując buntowników. Prigożyn mógł więc sobie spokojnie pojechać na szczyt Rosja-Afryka i robić sobie fotki z Afroziomalami. FSB zrobiła mu co prawda wjazd na chatę i opublikowała z niej zdjęcia, ale po kilku dniach zwracała mu skonfiskowane fanty. Cywilna bezpieka ograniczyła się więc do prowadzenia kampanii ośmieszającej Prigożyna, w ramach której opublikowano m.in. fotki z jego przebieranek, m.in. za generała-admirała Aladeena.


Sięgnięto też po przecieki dotyczące jego zwyczajów seksualnych: "Masza opisała także stosunek z przywódcą Grupy Wagnera: - Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Ma bardzo małego penisa, w którym pod skórą tkwiły jakieś kuleczki. Po prostu zostawił pieniądze w stosie na krześle. Było to 100 tys. rubli. Miałam wziąć 40 tys. dla siebie, a 60 tys. było dla alfonski. Po wszystkim Prigożyn poradził Maszy, aby "była milsza" i wyszedł. Dziennikarze dowiedzieli się także, czym były "kulki". Jewgienij Prigożyn miał poddać się operacji, podczas której wszczepiono w jego napletek metalowe kulki, co miało zwiększyć jego sprawność seksualną. To jednak, jak twierdzi "Insider" - w opinii innych kobiet - nie spełniły swojej funkcji. Prigożyn ma - twierdzi "Insider" - upodobanie do dziewczyn, które dopiero osiągnęły pełnoletniość. Namawia je także do rezygnowania zabezpieczeń, wierząc w metafizyczną "wymianę energii"." (koniec cytatu)

Tego typu sytuacja oczywiście nie podobała się Girkinowi i jego Klubowi Pojebanych Patriotów. Girkin jojczył, że Rosja ma teraz dwóch prezydentów: Prigożyna i byłego prezydenta Putina. I za to jojczenie został zamknięty. Reżim niczym wszak nie ryzykował wsadzając go do więzienia. Girkin nie byłby przecież w stanie zorganizować rajdu na Moskwę. 

Niewątpliwie jednak Prigożyn ma wciąż jednak protektorów w GU (dawnego GRU) i jego organizacja wciąż spełnia zadania dla tej służby w Afryce. Można więc uznać, że będzie wypełniać je również na Białorusi. Jakie to będą jednak zadania?

Golicynowco-angletonowcy jojczyli, że zrobi rajd na Wilno podczas szczytu NATO. Do niczego takiego jednak nie doszło. Baćkoszenka dostał bowiem wcześniej sygnały od Amerykanów, że wszelkie prowokacje podczas szczytu będą traktowane śmiertelnie poważnie i mogą się w skrajnym przypadku skończyć uderzeniem rakiet cruise w jego rezydencję. Baćka więc demonstracyjnie wówczas odcinał się od wagnerowców, twierdząc, że Prigożyna nie ma na Białorusi, a jest w Sankt Petersburgu.

Wagnerowców jest na Białorusi obecnie od 3,5 tys. do 5 tys. Uzupełniają braki kadrowe werbując miejscowych. W kontraktach jest klauzula zgody na uczestnictwo w operacjach na terytorium Polski i Litwy.  Rekrutom mówi się o "penetracji Polski", czyli o operacjach dywersyjnych. Czyli atakach małymi grupami, zapewne pod osłoną fali nachodźców. 

Oddajmy więc głos specjaliście od ochrony granic, autorowi bloga Zapiski Czynione po Drodze:

"Primo, od dwóch lat na granicy z Białorusią stacjonują wzmocnione siły Straży Granicznej i Wojska Polskiego, wspomagane przez Policję. Najpierw było więcej, potem mniej, teraz znowu więcej. Nasycenie jest na tyle duże, że nie da się ot tak przejść granicy. Po prostu. 

Druga rzecz to zapora fizyczna, czyli pięciometrowy płot. Nie jest doskonała i ma miliard wad. Ale wybitnie utrudnia przekroczenie granicy, bo na niego trzeba wejść, przeciąć concertinę i zejść z drugiej strony. Nie da się tego zrobić w pełnym oporządzeniu z dużą ilością broni i amunicji, bo się taki delikwent spierniczy i zabije. W dodatku na prawie całej długości płot jest pod obserwacją kamer, więc jak tylko ktoś zacznie przy nim dłubać, będzie widać. 
Co innego przeskoczenie płotu przez jednego, czy nawet dziesięciu lekko wyposażonych młodych ludzi, a co innego zeskok z niego ze szpejem ważącym trzydzieści-czterdzieści kilogramów. 
W dodatku pod płotem są stale patrole i posterunku wojska z długą bronią. 
Gdzie z przyczyn technicznych nie można było postawić płotu są rzeki, jeziora, rozlewiska i bagna. A wszędzie drut żyletkowy. Oraz posterunki i patrole. 
Każda próba naruszenia granicy przez uzbrojonych ludzi skończy się likwidacją takiej grupy.
Podobnie jest na granicy litewsko-białoruskiej. 
Wagnerowcy mogą sobie chcieć. Ale najpierw niech spiszą testamenty. "

(koniec cytatu)

Oczywiście może dojść do incydentów z przejściem granicy przez wagnerowców. Dlatego Straż Graniczna, wojsko i policja powinny bez żadnego wahania skorzystać ze swojego prawa do ustrzelenia intruzów.  Od dawna też postuluje założenie nad granicą zapór minowych. Oczywiście różne Ochujskie i TVN-y będą jojczyć (jojczyć będzie cała plejada libkowskich zdrajców i pożytecznych idiotów, nawet tych w sutannie, takich jak bp Zadarko), ale oni jojczą zawsze i należy ich olać ciepłym moczem.

Czy jednak incydent z wagnerowcami na granicy nie stanie się pretekstem do szerszego rozlania się wojny?

O tym mówił choćby Paweł Łatuszka. "W 2021 r,, jedno źródło, bardzo wysoko postawione, przekazało nam informacje, że ta wojna z migrantami powinna być wykorzystana w ten sposób, że kilka osób wchodzi na terytorium Polski, potem inicjuje strzelaninę w stronę pograniczników białoruskich, idzie odpowiedź, znów strzelanina, z tego ofiary śmiertelne, powstaje konflikt na granicy, Łukaszenka i Putin oskarżają Polskę, to sprawdzian dla NATO. (...) Taki scenariusz jest przygotowany i zatwierdzony, jednak pozostaje pytanie o rozkaz realizacji - powiedział w programie "W punkt" na antenie TV Republika Paweł Łatuszka, wiceprzewodniczący Gabinetu Przejściowego Białorusi". (koniec cytatu)

Zwróćmy uwagę, że wspomniał on o informacji z 2021 r., czyli z pierwszej fali ataku na naszą granicę, gdy Putin i Baćkoszenka przygotowywali się do ataku na Ukrainę i gdy nie byli pewni jak nasze władze poradzą sobie z atakiem hybrydowym. Poradziliśmy sobie w miarę dobrze (oczywiście byłoby dużo lepiej, gdyby "nieznani sprawcy" nękali aktywistów z piątej kolumny i nawet parlamentarzystów-zdrajców pielgrzymujących nad granicę). Od tego czasu mocno zmieniła się też sytuacja geopolityczna. Armia rosyjska utknęła na Ukrainie. W ostatnich miesiącach przerzucała na front ukraiński również swoje oddziały z Białorusi. W okolicy też pojawiło się więcej oddziałów WP i NATO. Tego typu prowokacja miałaby więc dużo poważniejsze konsekwencje.

To przypomina mi teorię Jurija Felsztyńskiego o tym, że Rosja może przekazać broń jądrową Białorusi, by ta zrzuciła jedną lub dwie bomby atomowe na Polskę czy Litwę. W ten sposób Rosja chroniłaby się przed odwetem. Mogłaby powiedzieć: "Ale, to nie my, to Białoruś!". Jeśli taki jest rosyjski plan, to są w nim dwie poważne dziury. Po pierwsze, wszyscy wiedzą, że taktyczna broń jądrowa na Białorusi nie jest w posiadaniu wojsk białoruskich, tylko rosyjskich i że od decyzji na Kremlu zależy jej użycie. Nawet gdyby formalnie została przekazana Baćkoszence, to wszyscy wiedzieliby, że to fikcja. USA odpowiednio zakomunikowałyby więc Moskwie, by nie robiła żadnych głupot, bo może się to źle skończyć. Po drugie, czy naprawdę sądzicie, że Baćkoszenka jest tak głupi, by ryzykować to, że jego domena zmieni się w atomową pustynię? Moim zdaniem nie. Co więc będzie robił? Będzie udawał, że chce wykonać rozkazy Putina a jednocześnie je sabotował. Później powie: starałem się, ale nie udało mi się, bo jestem zbyt głupi. 

Jeśli więc dojdzie do rzucenia wagnerowców na polską granicę, to będzie to służyło utylizacji ludzi Prigożyna. Będą oni ginąć w samobójczych atakach, w ramach zemsty Moskwy. Po takim blamażu i zmasakrowaniu jego grupy, Prigożyn sam zostanie zutylizowany.

***

Baj de łej: Słusznie mamy pretensje do Ukraińców, za to że robią nam przeszkody z ekshumacjami na Wołyniu i z upamiętnieniami ofiar ludobójstwa. (Ukry same sobie szkodzą taką polityką, mocno osłabiając sympatię jaką wypracowali sobie u wielu Polaków po 24 lutego 2022 r.) Ale niestety nie widać nawet w połowie tak dużego oburzenia na skrajne skurwysyństwo, które odwalają sowieciarze na Białorusi, czyli na niszczenie cmentarzy naszych bohaterów, choćby cmentarza w Surkontach. Nie widziałem jakiegoś szczególnego oburzenia na to w środowiskach narodowych. Żadnych demonstracji pod białoruską ambasadą, wezwań do silniejszych sankcji na państwo Łukaszenki, zbiórek pieniędzy na Bypol i Pułk Kalinowskiego...

***




Tymczasem wojska ukraińskie po dwóch miesiącach dopełzły do głównej linii rusackich umocnień na Zaporożu.  Mowa już o "głównej fazie ofensywy". Było trudno, choćby ze względu na ogromne ilości rosyjskich min i amunicję krążącą polującą na opóźniany przez miny ukraiński sprzęt pancerny. Mi to się kojarzy z walkami Amerykanów o las Hurtgen, bardzo ciężką i w zasadzie źle ukierunkowaną kampanią. Poprzedzała ona niemiecką kontrofensywę w Ardenach. Czy Rusnia też pokusi się o swoje Ardeny? Próbują pod Kupiańskiem, ale słabo im idzie, choć w propagandzie twierdzą, że rzucili tam do ataku 100 tys. ludzi i 900 czołgów. W propagandzie. 

Amerykański konspirolog-onucowiec Jeff Rense oburzony pyta: "dlaczego Kijów i Charków wciąż mają prąd i wodę?". Jakoś mu Scott Ritter i płk MacGregor nie wyjaśnili, że Rusaki zakończyli zimą rozgrzebaną kampanię uderzeń w ukraińską infrastrukturę energetyczną. Jak zwykle zabrakło im konsekwencji i  dobrego planowania kampanii lotnicznych. Teraz zabrali się za urządzenia portowe i magazyny ze zbożem. Atakują więc cele gospodarcze, zamiast wojskowych. Nastawiają się więc na długą wojnę na ekonomiczne wyniszczenie.  (W tym kontekście należy widzieć ukraińską frustrację związaną choćby ze zbożem.

Niektórzy u nas wyrażają obawy, że Ukraina po wojnie będzie zbyt silna i przez to będzie stanowiła dla nas zagrożenie. W tej kwestii nie musimy jednak nic robić. USA i Europie Zachodniej (poza Wielką Brytanią) nie zależy na zbyt dużym zwycięstwie Ukrainy.  Obawiają się bowiem zbytniej destabilizacji Rosji, którą chcą osłabić i zneutralizować, ale nie doprowadzić do jej załamania. Optymistyczne dla Ukrainy prognozy mówią, że w 2030 r. jej PKB wróci na poziom z 2021 r. Ukraiński PKB na głowę (liczony według parytetu siły nabywczej) wynosił w 2021 r. 14,4 tys. USD, co plasowało ten kraj pomiędzy RPA i Egiptem. PKB per capita dla Polski wynosił wówczas 38,6 tys. USD, co było wynikiem nieco niższym niż dla Hiszpanii. Jak duża będzie więc przepaść między poziomem życia w Polsce i na Ukrainie w roku 2030? Na to nakłada się katastrofa demograficzna. Przez ostatnie trzy dekady Ukraina straciła jedną trzecią populacji. W 2030 r. może być krajem o jednej z najstarszych populacji w Europie. 

Baj de łej: Potencjał Rosji w nadchodzących latach też powinien spadać ze względów demograficznych. Obecna wojna być może była więc ostatnią jej szansą na ekspansję militarną. Sytuacja jest na tyle zła, że rosyjscy decydenci mówią otwarcie o konieczności sprowadzania do kraju imigrantów z Afryki! Czarna sotnia... Maria Zacharowa to lubi :)

***

A kolejny wpis mam nadzieję, że już o o wiele bardziej pasjonującym temacie...



sobota, 22 lipca 2023

Gralewski

 

Bez większego echa minęła 80-ta rocznica katastrofy/zamachu w Gibraltarze. Nieliczne media podały tylko, że na Skałę wybrała się delegacja zorganizowana m.in. przez Urząd ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych oraz IPN. Na miejscowym cmentarzu North Front złożyła ona kwiaty na grobach ofiar tamtego zdarzenia: brytyjskich konserwatywnych parlamentarzystów - brygadiera Johna Percivala Whitleya i płka Victora Cazaleta oraz  Jana Gralewskiego. 


Ów Jan Gralewski miał być bohaterskim kurierem z Polski, który przedarł się na Gibraltar, by dostarczyć gen. Sikorskiego ważne dokumenty. Sikorski wziął go ze sobą do samolotu. Według majora Ludwika Łubieńskiego, szefa Polskiej Misji Morskiej na Gibraltarze, Gralewski, przed wejściem do Liberatora miał powiedzieć, że chce zostać pochowany na Gibraltarze. Być może nie wyłapaliście od razu absurdu tego twierdzenia, więc zwrócę uwagę na to, że według Łubieńskiego, jakiś kurier z Polski przewidział, że zginie w katastrofie lotniczej/zamachu i wyraził pragnienie, by pochować go z dala od kraju, na krańcu Europy. Życzenie to spełniono, dodatkowo umieszczając na nagrobku Gralewskiego błędny napis mówiący, że był on pułkownikiem. Absurdem było również to, że Łubieński cały czas posługiwał się prawdziwym nazwiskiem Gralewskiego. A przecież nie powinien go znać! Zasady bezpieczeństwa przewidywały, że kurierzy posługiwali się fałszywymi nazwiskami, pseudonimami i numerami. Nigdy nie mogli zdradzić swoich prawdziwych personaliów. Łubieński je jednak znał. Dlaczego?

Jedynym polskim historykiem, który zwrócił uwagę na olbrzymie anomalie związane z Gralewskim był Dariusz Baliszewski (oraz bezczelnie przepisujący od niego i wyciągający z tego nielogiczne wnioski Tadeusz Kisielewski). To na jego książkach oraz wypowiedziach jest oparty w dużym stopniu ten wpis. Przyglądając się historii Gralewskiego można bowiem dojść do wykonawców zamachu.

Gralewski sprawia w tej historii wrażenie niewłaściwego człowieka, który znalazł się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie. To filozof, który w konspiracji zajmował się głównie tajnym nauczaniem akademickim. Nie miał żadnego przeszkolenia wojskowego. Słabo znał niemiecki. A jednak wybrano go na trasera, czyli człowieka, który przebijał nowe trasy dla kurierów w Europie Zachodniej. Zapewne świetnie znał francuski, ale nie potrafił się dobrze maskować. Udając prostego robotnika nosił na hrabiowski sygnet. Łamał elementarne zasady konspiracji pisząc codziennie z trasy listy do swojej żony Alicji Iwańskiej. Dzięki tym listom możemy jednak dokładnie odtworzyć jego ruchy w pierwszej połowie 1943 r. To bardzo ważne, gdyż wszystkie dokumenty z baz łączności w Paryżu, Madrycie i Lizbonie obejmujące ten okres zostały wyczyszczone.

Oficjalna wersja mówi, że Gralewski wyruszył z Warszawy 8 lutego 1943 r. Nie udało mu się jednak przedostać do Hiszpanii, więc wrócił do Warszawy skąd 27 marca jeszcze raz wyruszył do Francji. W Hiszpanii go aresztowano i trzymano w obozie Miranda de Ebro, skąd jednak wyszedł i poprzez Madryt trafił na Gibraltar. Brytyjskie dokumenty wskazują, że pojawił się na lotnisku w Gibraltarze w nocy z 2 na 3 lipca 1943 r. A więc przyleciał na Skałę. Posługiwał się nazwiskiem Paweł Pajkowski, pod którym został zaanonsowany. Nic nie wiadomo o tym, by przewoził ze sobą jakiekolwiek dokumenty dla Naczelnego Wodza.

Wersja oficjalna jest oczywiście bzdurą. Z listów Gralewskiego do żony wiadomo bowiem, że 27 marca był w Paryżu. Opisywał jak wówczas pił likier na tarasie kawiarni. 24 czerwca pisał natomiast "drugi dzień na Gibraltarze", a więc był tam już od 22 czerwca. Po co więc ta maskarada z fałszywym przebiegiem jego trasy?

Bo pojawił się w tej historii drugi człowiek używający nazwiska Jan Gralewski.

Wojciech Wasiutyński, znany endecki polityk, pod koniec 1943 r. usłyszał od niejakiego Zbigniewa Langa, historię o tym jak dzielił on w Madrycie pokój hotelowy z Gralewskim. Klął on ostro na Szumlakowskiego, polskiego posła w Madrycie, który mu nie ułatwiał dalszej drogi. Bał się, że się spóźni na Gibraltar, gdzie miał na krótko zatrzymać się Sikorski. Ostatecznie interwencja u Szumlakowskiego odniosła skutek i Gralewski wyjechał na Gibraltar. Brytyjskie dokumenty potwierdzają, że osoba posługująca się nazwiskiem Gralewski udała się wówczas do Samuela Hoara, brytyjskiego ambasadora w Madrycie i podając jakieś hasła domagała się pomocy w drodze na Gibraltar. Zwykły kurier spotyka się z brytyjskim ambasadorem? I zna plany podróży Sikorskiego?

Wanda Wolska, obsługująca wówczas jeden z kurierskich punktów kontaktowych w Paryżu, wspominała natomiast, że ktoś przedstawiający się jako Jan Gralewski odwiedził jej punkt. Miał na sobie mundur niemieckiego oficera. Zachowywał się w sposób podejrzany. 

24 czerwca 1943 r. przybyła na Gibraltar tzw. kompania mirandczyków, czyli liczący 95 żołnierzy oddział Polaków, którzy wyszli z hiszpańskiego obozu Miranda de Ebro, gdzie byli internowani po nielegalnym przekroczeniu hiszpańskiej granicy. To właśnie przeglądu kompanii mirandczyków dokonał gen. Sikorski w ostatni dzień swojego życia. Zachowały się dwie listy żołnierzy tego oddziału - jedna sporządzona przez jej dowódcę por Jana Różyckiego, druga przez Łubieńskiego. Wynika z nich, że byli w tym oddziale kurierzy z Polski. Był tam m.in. Jan Paweł Nowakowski vel Paweł Pankowski vel Pajkowski vel Pawłowski vel Bolesław Kozłowski vel Wiktor Suchy - podający się również za Jana Gralewskiego i przybyły na Gibraltar w nocy z 2 na 3 lipca. Był Pantaleon Drzewiecki vel Stefan Izdebski - podający się za kuriera PPS z Warszawy, choć nikt z kierownictwa PPS nic nie wiedział o nim ani o jego misji. Był też Jerzy Miodoński, który 24 grudnia 1942 r. wyjechał z Polski w towarzystwie Trudy Heim, siostry Guenthera Heima, szefa krakowskiej SD. Być może to on podawał się z Gralewskiego w Paryżu, chodząc w mundurze niemieckiego oficera. Bez problemów dojechał później pociągiem do Madrytu, gdzie skontaktował się z placówką Oddziału II i przedstawił wyglądający na prowokację raport poświęcony strukturze polskiego Podziemia. Wśród mirandczyków były też inne ciekawe przypadki - choćby kapral posługujący się nazwiskiem Józef Beck.

25 czerwca 1943 r. płk Stanisław Kara z Oddziału II z Lizbony wysyła do Londynu, do płka Michała Protasewicza, szefa Oddziału VI (służby specjalnej odpowiedzialnej za łączność z krajem) szyfrogram: "Gralewski Jan ps. "Pankracy" wyjechał z Polski 8 lutego na rozkaz ZWZ; wyjechał z 23 (czerwca) - odwołany z puczu na Gibraltar celem ewakuacji do Londynu pod nazwiskiem Nowakowski Jerzy, w Lizbonie nie był".

Którego Gralewskiego dotyczył ten dokument? I o jakim "puczu" piszą dwaj wysokiej rangi funkcjonariusze polskich służb specjalnych?

Płk Protasewicz zapisał w swoim dzienniku, że 5 lipca 1943 r. rano odwiedzili go ppłk Wilson i major Perkins z SOE. "Znali dość dokładnie przebieg katastrofy". Perskins zapytał: "A co zrobicie teraz z Gralewskim?". "Gralewski? Kto go w Gibraltarze rozpoznał? Zakołowało mi w głowie. Przemknęła mi w głowie myśl, czy to był w rzeczywistości Gralewski". 

Zadziwiająca relacja! Według oficjalnej wersji, Gralewski miał zginąć w samolocie razem z gen. Sikorskim. Skąd więc pytanie: "A co zrobicie teraz z Gralewskim?". I dlaczego Gralewski był tak ważny dla brytyjskich służb? Widać zaniepokojenie Protasewicza, że Gralewski mógł zostać rozpoznany. I sugestię, że to nie był prawdziwy Gralewski.

Wkrótce wszczęto oficjalne śledztwo w sprawie tożsamości tego kuriera. Przesłuchana została m.in. Elżbieta Zawacka "Zo", której pokazano niewyraźną fotografię zwłok Gralewskiego. Przesłuchujący ją oficerowie mówili, że zwłoki zostały znalezione na pasie startowym i że Gralewski został zabity. Ekshumacji i badania jego zwłok do dzisiaj nie przeprowadzono.



W historii katastrofy/zamachu na Gibraltarze, gen. Sikorski nie jest wcale najważniejszy. To był kiepski polityk i wojskowy, człowiek chory na władzę, mściwy i przesadnie ambitny, który kilkakrotnie mocno zaszkodził sprawie polskiej podczas drugiej wojny światowej. (Choćby za pomocą swojego zamachu stanu z września 1939 r., za sprawą swojej nieudolności podczas kampanii francuskiej, czy podczas negocjacji paktu z Sowietami.) Co gorsza, otoczony był totalnymi patafianami takimi jak Stanisław Kot, Stanisław Stroński czy tragikomiczni pułkownicy Izydor Modelski i Aleksander Kędzior, oraz podejrzanymi typami w rodzaju Józefa Rettingera. 

Nieco o atmosferze jego rządów:

"Sondaż przeprowadzony w USA na jesieni 1939 r. wykazał, że w oczach Amerykanów „postacią w Europie najbardziej bohaterską i sławną” był Stefan Starzyński, prezydent Warszawy. Można zrozumieć, że wyniki tej ankiety były mocno nie w smak Niemcom. Jeszcze bardziej zirytowały one jednak pracowników aparatu propagandy rządu generała Władysława Sikorskiego. W ich oczach Starzyński był przecież przedstawicielem znienawidzonej sanacji. „Nie chcemy Starzyńskiego! Trzymajmy się z daleka od osób, złączonych choćby luźno ze sprawcami klęski!” – mówiono w jednej z audycji polskiego radia nadawanej z Paryża. Ta sama rozgłośnia przekonywała, że „to nie wybuch wulkanu Polskę zasypał”, tylko „przeklęta swołocz z zaleszczyckiego mostu”.


Ekipa Sikorskiego przedstawiała w swojej propagandzie przedwojenną Polskę jako kraj niemal faszystowski, w którym były tylko Bereza, Brześć i pacyfikacja Małopolski Wschodniej. Kwestionowała polskie prawa do Zaolzia (co szybko wykorzystali Czesi), a nawet konstytucję kwietniową – na której opierała swoją władzę. Doszło nawet do kuriozalnej sytuacji, gdy rządowy „Głos Polski” cytował na poparcie swojej antysanacyjnej narracji spreparowany przez niemiecką propagandę „list 15-letniej Polki” oskarżającej byłego ministra spraw zagranicznych Józefa Becka o „zdradę za pieniądze”. (...)

Generał Józef Kuropieska wspominał, że wysłuchał kiedyś prelekcji oficera będącego zagorzałym „sikorszczakiem” poświęconej krzywdom, jakie Piłsudski wyrządził Sikorskiemu. Kuropieska po wysłuchaniu tego wykładu był mocno zdumiony, bo z jego treści wynikało, że Piłsudski traktował swojego rywala bardzo przyzwoicie. W 1920 r. powierzył mu dowodzenie armią na ważnym strategicznie kierunku, a później rekomendował go na szefa Sztabu Głównego i na premiera. Kuropieska nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że Sikorski był osobą niezwykle pamiętliwą, dla której najmniejsza zniewaga sprzed wielu dekad potrafiła być bolesną raną. Był też człowiekiem o wielkich ambicjach politycznych, pozbawionym jednak talentu do uprawiania polityki metodami demokratycznymi. Sam widział siebie jako wielkiego przywódcę, który jako jedyny mógł ocalić naród przed klęską, i miał wielki żal do sanacji, że nie przydzieliła mu wysokiego stanowiska dowódczego w 1939 r. Zapewne gdyby dostał wówczas dowództwo armii, skończyłoby się to tragicznie, gdyż Sikorski od 1928 r. pozostawał poza służbą czynną, a Wojsko Polskie przeszło spore zmiany techniczne i organizacyjne, odkąd pełnił on w nim funkcje dowódcze. Marszałek Śmigły-Rydz chciał jednak okazać łaskę Sikorskiemu i prawdopodobnie szykował dla niego stanowisko łącznika pomiędzy armiami polską i francuską. Tę wielką ambicję i pragnienie zemsty za prawdziwe i wydumane krzywdy stale podsycali u Sikorskiego jego współpracownicy – zazwyczaj przedwojenni politycy „drugiego” i „trzeciego” garnituru, którzy kampanię 1939 r. widzieli jedynie z perspektywy cywilnych uchodźców.




Kampanią propagandową rządu Sikorskiego sterował minister ds. dokumentacji i informacji Stanisław Stroński. Ten endecki polityk i zarazem mason mający korzenie żydowskie w 1922 r. nakręcał prasową kampanię nienawiści przeciwko prezydentowi Gabrielowi Narutowiczowi. Kampanię obfitującą w akcenty antysemickie i antymasońskie. Po zamachu na Narutowicza uznano go powszechnie za moralnego sprawcę zabójstwa prezydenta. Stroński był znany z nienawiści do Piłsudskiego. W 1920 r. wykreował legendę mówiącą, że to francuski generał Maxime Weygand, a nie „dyletant Piłsudski”, opracował plan Bitwy Warszawskiej. I takiemu właśnie nieodpowiedzialnemu hejterowi i politycznemu frustratowi Sikorski powierzył kierowanie polskim aparatem propagandowym…

Złym duchem Sikorskiego był również wicepremier Stanisław Kot. Ten dawny austriacki lojalista był przed wojną profesorem na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz politykiem Stronnictwa Ludowego. W czasie wojny czuwał nad tym, by z Rumunii i Węgier nie przedostawali się na Zachód „sanacyjni” oficerowie. Snuł też intrygi mające na celu skłócenie Sikorskiego z gen. Władysławem Andersem i gen. Stefanem Grotem-Roweckim. To ludzie Kota karmili Naczelnego Wodza absurdalnymi historyjkami o tym, że Beck na rumuńskim internowaniu kieruje jakimś gigantycznym spiskiem wymierzonym w Sikorskiego.

W 1941 r. został ambasadorem RP w Kujbyszewie, przy rządzie sowieckim. Choć miał wówczas możliwość wyciągnięcia byłego premiera Aleksandra Prystora z więzienia, to nie podjął żadnych działań w jego sprawie i przyczynił się w ten sposób do śmierci tego zasłużonego bojowca PPS. Choć Stalin w rozmowie z Sikorskim otwarcie nazwał Kota „durniem” (Sikorski jakoś nie protestował…), to Kot próbował później robić karierę w Polsce Ludowej. W latach 1945–1947 był ambasadorem w Rzymie, by w trakcie czystek wymierzonych w PSL udać się znów na emigrację.

Jedną z szarych eminencji rządu Sikorskiego był pułkownik Izydor Modelski. Pełnił funkcję II zastępcy ministra spraw wojskowych i szefa gabinetu ministra, de facto odpowiadając za politykę kadrową w wojsku odbudowywanym we Francji. Próbował na tym stanowisku budować kult własnej osoby. Aparat propagandowy w wojsku starał się wówczas przekonywać żołnierzy, by nie śpiewali piosenek o marszałku Piłsudskim, tylko pieśni o Sikorskim, Hallerze, ministrze spraw wojskowych Marianie Kukielu czy o… Modelskim. Próby budowania kultu Modelskiego były jednak z góry skazane na klęskę. Zdawano sobie sprawę z tego, że w Legionach kierował grupą konfidentów donoszących do władz austriackich o „wymierzonych w monarchię” wypowiedziach żołnierzy i oficerów. Pamiętano też, że podczas zamachu majowego Modelski, dowodzący pułkiem piechoty stacjonującym w Cytadeli Warszawskiej, ogłosił neutralność. Jego właśni oficerowie zamknęli go wówczas w klozecie i ruszyli wraz z pułkiem na pomoc wojskom Piłsudskiego. O ile po maju 1926 r. wielu oficerów, którzy stanęli po stronie rządu i wykazali się wówczas charakterem i zdolnościami, mogło dalej robić kariery (tak jak np. Anders i gen. Gustaw Paszkiewicz), o tyle Modelskiego wyrzucono z armii za to, że wykazał się skrajną nieudolnością i bał się wówczas opowiedzieć po którejś ze stron. Tej tragikomicznej postaci powierzono 10 października 1939 r. kierownictwo „Komisji dla rejestracji faktów i zbierania dokumentów” mających ustalić odpowiedzialność za klęskę wrześniową. Zbigniew Błażyński pisał później, że komisja ta została przekształcona na „biuro śledcze, w którym Modelski pełnił funkcję inkwizytora”. Z niesmakiem działalność tej komisji wspominał m.in. gen. Kukiel, czyli bezpośredni zwierzchnik Modelskiego. Kuropieska opisywał natomiast, jak w 1946 r. Modelski, który w międzyczasie dostał awans generalski od komunistów, jako szef podległej warszawskiemu reżimowi Misji Specjalnej Wojska Polskiego w Londynie taszczył przy sobie teczkę z jakimiś papierzyskami i stale się odgrażał, że ma w niej dokumenty dotyczące września 1939 r. „obciążające” wielu oficerów Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Psuł tym samym pracę Kuropiesce, który usilnie starał się tych oficerów przekonywać do powrotu do Polski.

Sojusznicy nie rozumieli też, czemu ekipa Sikorskiego utrudnia wydostanie przedstawicieli dawnych polskich władz z rumuńskiego internowania. Beck, Śmigły-Rydz i Mościcki byli przecież „nosicielami tajemnic” posiadającymi ogromną wiedzę o grze dyplomatycznej, która doprowadziła do wojny światowej, i gdyby znaleźli się w rękach sprzymierzonych z Rumunami Niemców, mogłoby to przynieść duże szkody aliantom. W sprawie zgody na wyjazd prezydenta Mościckiego do Szwajcarii interweniował więc osobiście u Rumunów amerykański prezydent Roosevelt. Wstawiał się też za Beckiem i planował załatwić mu posadę wykładowcy na jednym z uniwersytetów w USA. Wysiłki aliantów były jednak stale sabotowane przez ludzi Sikorskiego. Robili wszystko, by utrudnić Beckowi i Śmigłemu ucieczkę z Rumunii i posuwali się nawet do informowania Rumunów o próbach ich ucieczki. Gdy były premier gen. Felicjan Sławoj Składkowski napisał do Sikorskiego list z prośbą o przydzielenie go jako zwykłego lekarza do polskiej armii we Francji, Sikorski opryskliwie mu odpowiedział, by siedział dalej w Rumunii. Składkowski miał jednak żonę Francuzkę, która skutecznie wstawiła się za nim u swojego rządu, by załatwił mu fałszywy paszport umożliwiający ucieczkę na Bliski Wschód.

Około 100 polskich oficerów i generałów, którym udało się przedostać do Francji, zamknięto w utworzonym w listopadzie 1939 r. obozie internowania w Cerizay. Kryteria, według których decydowano o ich internowaniu, były najczęściej absurdalne. Jako „jedni ze sprawców klęski wrześniowej” trafili tam m.in.: gen. Stanisław Rouppert, będący naczelnym lekarzem Wojska Polskiego, gen. Stanisław Kwaśniewski, prezes Ligi Morskiej i Kolonialnej, czy gen. Mikołaj Osikowski, jeden z bohaterów wojny 1920 r., pozostający od 1923 r. w stanie spoczynku. Ci ludzie w żaden sposób nie mogli zagrozić władzy gen. Sikorskiego. On jednak z jakiegoś powodu uważał ich za śmiertelne zagrożenie dla siebie. Po klęsce Francji oficerów tych przeniesiono do obozu internowania na szkockiej wyspie Bute (nazywanej przez Polaków Wyspą Węży). Przez ten obóz przeszło około 1,5 tys. ludzi. Część z nich tam zmarło, jak np. major Mieczysław Paluch, inicjator i faktyczny pierwszy dowódca powstania wielkopolskiego. Na wyspę Bute trafiali też ludzie niezwiązani z sanacyjnymi władzami, którzy w jakiś sposób podpadli wojskowym biurokratom Sikorskiego. Trafił tam choćby kpt. pilot Janusz Meissner. Ów popularny pisarz został tam wysłany za wydanie jednego numeru gazetki satyrycznej „Polski Spitfire”. Przekonał się w ten sposób, że ludzie Sikorskiego nie mają poczucia humoru…

(...) W ostatnich miesiącach życia w charakterze Sikorskiego widać było jednak zmianę. Podczas wizyty na Bliskim Wschodzie wykonywał drobne pojednawcze gesty, m.in. pozwalając orkiestrze wojskowej na zagranie „Pierwszej Brygady”. Zaczął też dystansować się od takich intrygantów jak Kot. Gesty te były jednak już mocno spóźnione. Gdy więc rozeszła się wieść o śmierci premiera na Gibraltarze, zdarzało się, że polscy oficerowie pili „zdrowie Liberatora”. "

(koniec cytatu)

Najważniejszą w tej historii kwestią nie jest więc to, czy generał Sikorski zginął w zamachu. Ani to jak ten zamach został przeprowadzony.

Prawdziwym pytaniem jest to: jakimi motywacjami kierowali się organizatorzy zamachu? Co chcieli osiągnąć? Do jakiego stopnia im się to udało?

Z przytoczonych faktów wynika, że w "puczu" brali udział funkcjonariusze polskich służb specjalnych. Także ci najwyżsi rangą. Baliszewski twierdził nawet, że dotarł do kryptonimu tego puczu. To była Operacja "Mur". 

Jaką jednak motywacją kierowali się ci oficerowie? Wobec kogo byli lojalni? Wobec jakich sił polskich lub zagranicznych? 

To jest prawdziwą zagadką.

Intrygujący jest pod tym względem choćby życiorys majora Łubieńskiego. Wywodził się on ze słynnej "prometejskiej" rodziny Hutten-Czapskich. W lipcu 1939 r. został sekretarzem ministra Becka, a w sierpniu łącznikiem między MSZ a Kwaterą Główną Naczelnego Wodza. Po zamachu na Gibraltarze był oficerem łącznikowym w Algierze i Neapolu, a od czerwca 1944 r. oficerem ds. zleceń gen. Andersa. Cały czas był blisko tajnych służb. 


Tragicznym skutkiem zamachu było niewątpliwie to, że nowym premierem został Stanisław Mikołajczyk - mała menda, totalnie nieprzygotowana do tej roli. Ten totalny kretyn ujawnił później Mołotowowi, że w Warszawie szykowane jest powstanie. Mołotow doniósł o tym Stalinowi, a sowiecki dyktator zatrzymał front tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Tragedia Warszawy była w ogromnym stopniu skutkiem porażającej głupoty Mikołajczyka. Już jako wicepremier w komunistycznym rządzie Mikołajczyk podpisał się pod decyzją o pozbawieniu obywatelstwa polskiego 76 polskich oficerów - w tym Andersa i Maczka. Z trybuny sejmowej oskarżał Andersa o dokonanie zamachu na Sikorskiego.

Wodzem Naczelnym został gen. Kazimierz Sosnkowski. We współczesnej historiografii genialny dowódca i święty niemal bez skazy. Tyle, że w praktyce pozbawiony kontroli nad sytuacją. Decyzje o polskim udziale w bitwie pod Monte Cassino i o wybuchu Powstania Warszawskiego zapadły za jego plecami. Z uczestnictwa w procesie decyzyjnym dotyczącym Powstania sam zresztą abdykował, wyjeżdżając w kluczowym okresie do Włoch i unikając łączności z Londynem. Choć niewątpliwie był on uczciwym patriotą, to jednak zabrakło mu silnej ręki. 


Analizując procesy decyzyjne w armii po lipcu 1943 r. można było odnieść wrażenie, że prawdziwą władzę zdobył tam gen. Stanisław Kopański. To on został Szefem Sztabu Naczelnego Wodza, w miejsce generała Tadeusza Klimeckiego. Co ciekawe, Klimecki w swoich wspomnieniach przytacza pismo wysłane przez niego od Sikorskiego w dniu 2 lipca, w którym Naczelny Wódz proponuje mu stanięcie na czele Sztabu. W Gibraltarze zginął również Szef Oddziału III (Operacyjnego) Sztabu Naczelnego Wodza płk Andrzej Marecki, po którym kierowanie oddziałem przejął płk Franciszek Demel - człowiek gen. Sosnkowskiego. Czy na takie zmiany kadrowe liczyli puczyści? Czy też na inne? W każdym bądź razie władze Oddziału II i Oddziału VI się nie zmieniły.

***

Zarzucono mi w komentarzach pod poprzednim wpisem, że "oplułem" wojewodę Henryka Józewskiego. No cóż, niektórzy podchodzą do krytyki historycznych mitów zbyt emocjonalnie. Po głębszym zbadaniu sprawy uznałem, że Józewskiego potraktowałem zdecydowanie zbyt łagodnie.

Chehelmut zwrócił mi bowiem uwagę na książkę "Oblicza buntu społecznego w II Rzeczypospolitej doby Wielkiego Kryzysu". Z tej pozycji wynika niezbicie, że województwo wołyńskie rządzone przez Józewskiego w latach 1928-1938 przodowało w II RP pod względem liczby rozruchów, zamieszek i buntów i pod względem liczby ofiar śmiertelnych tych zaburzeń. Policja donosiła o powstawaniu tam wspólnego frontu pomiędzy komunistami a ukraińskimi nacjonalistami. Komuniści pozytywnie wypowiadali się o banderowcach, a nacjonaliści przypisywali sobie akcje komunistów. Co gorsza Józewski bagatelizował zagrożenie i dezinformował władze centralne. Koleś wychował się w Kijowie, a Ukraińcy których znał to byli ludzie wykształceni i kulturalni. Myślał, że jak postawi w Łucku teatr czy uniwersytet to tępe mużyki będą z tego powodu wniebowzięte. Powinien więc wylecieć ze stanowiska znacznie wcześniej. A Wołyń należało dać w zarząd nie jakiemuś pięknoduchowi, ale komuś w rodzaju Kostka-Biernackiego czy Grażyńskiego.

A co do jakości ludku zamieszkającego Wołyń, przytoczę relację Krzesimira Dębskiego:


"To, co potem działo się na tej ziemi, w Kisielinie, to były rzeczy straszne. Nad tamtą społecznością wisi jakieś przekleństwo. Totalna bieda i pauperyzacja. Nie było tam prądu ani nic. Ludzie, którzy tam pozostali, dzieci i wnuki oprawców, po prostu wegetowali. Działy się tam straszne tragedie. Głównie przez pijaństwo i alkoholizm. Jak się upili, to potrafili w szpitalach bójki wszczynać: „Bo twoja babka to była upowska bladź!”. Tam ciągle trwają tego rodzaju porachunki. Ciągle walczą między sobą o prawdę. Ci, co Polaków ratowali, uciekli przeważnie razem z nimi, więc raczej ich już tam nie ma lub zostali bardzo nieliczni. (...)

Tam był regres cywilizacyjny. Jeden drugiego się bał i kwitło donosicielstwo sowieckie. W Polsce była bieda i stan wojenny, ale jeszcze jakoś dało się przeżyć. A tam? Było jeszcze gorzej. Mój ojciec nie zostawił starych znajomych samym sobie. Zorganizował taki most polsko-ukraiński. Ciągle zapraszał kogoś do nas do domu. Jako student dzwoniłem do mamy i taty i pytałem, czy będę mieć gdzie spać czy też ktoś u nich gości? Moja mama załatwiała naszym znajomym Ukraińcom jakąś pracę w Polsce. Kto mógł, to przyjeżdżał, ale jak wspominałem: wisiało nad nimi jakieś fatum: a tu ktoś wpadł pod samochód, a to spadł z mostu – ciągle spotykały ich jakieś nieszczęścia. Jednak najwięcej ludzi zginęło z okazji włażenia na wieżę. Robili takie zakłady po pijanemu – wdrapywali się, spadali i tracili życie. Chcieli zrzucić przekrzywiony krzyż, który się na niej znajdował. Ten sam, który 11 lipca 1943 roku był świadkiem masakry, którą Ukraińcy zgotowali swym polskim sąsiadom w kisielińskim kościele."

(koniec cytatu)

Można odnieść z takich relacji wrażenie, że Ukraińcy sami powinni zrzucać na takie wsie napalm, bo nic z tamtych ludzi już nie będzie. No, ale ci ludzie też mogą głosować w wyborach i oddać np. głos na proniemieckiego Poroszenkę. 


sobota, 8 lipca 2023

Wołyń - nie taka prosta zbrodnia

 

Pamiętam jak ponad 10 lat temu ks. Isakowicz-Zaleski, w każdym felietonie w "Gazecie Polskiej" narzekał na to jak Wołyń jest "zapomniany" i "przemilczany", po czym podawał na końcu swojego tekstu długą listę wydarzeń związanych z upamiętnieniem ludobójstwa wołyńskiego. Obecnie tylko ludzie upośledzeni umysłowo mogą powiedzieć, że Wołyń jest "zapomniany". Mamy o tamtych wydarzeniach bardzo dużą liczbę publikacji - od naukowych "cegieł", w których opisane są mordy w poszczególnych wsiach po książki populyzatorskie. O Wołyniu pisze prasa najróżniejszych odcieni - od endekoidalnego "Do Rzeczy" po postkomunistyczny "Przegląd". Tysiące ludzi chodzi w t-shirtach w stylu "Wołyń Pamiętamy". Powstał też film "Wołyń" - co prawda został nakręcony przez reżysera, którego uważam za totalnie chujowe beztalencie realizujące berlińską agendę, ale obejrzały go miliony ludzi w kinach i w prime time w TVP. (Ja rzuciłem okiem tylko na fragmenty, dalej mi się nie chciało tego oglądać.) W upamiętnienie rzezi wołyńskiej też angażują się rząd i pałac prezydencki, na co dowodem jest choćby to, że na Grobie Nieznanego Żołnierza pojawiły się dwie tablice upamiętniające walki polskich oddziałów z UPA. Mówienie o "totalnym przemilczeniu tematu Wołynia" i "zamiataniu tego tematu pod dywan z powodów politycznych" jest podobną psychiatryczną głupotą jak libkowskie tezy o "proputinowskim reżimie PiS, który tylko udaje, że wspiera Ukrainę". Wołyń jest bowiem o wiele lepiej nagłośniony i upamiętniony od wielu innych ludobójstw na Polakach - choćby od niemieckich zbrodni na Mazowszu Północnym czy w Łodzi. Gdy spytacie kogoś przypadkowego o Ponary czy Piaśnicę, to zapewne wzruszy ramionami, bo o tych miejscach masowych mordów nigdy nie słyszał - w odróżnieniu od Wołynia.

Mimo dużego rozpropagowania wiedzy o ludobójstwie wołyńskim, wciąż de facto niewiele wiemy o faktycznych jego mechanizmach. Świadczy o tym choćby ciekawy wywiad z najnowszej "Historii do Rzeczy" z Bogdanem Hudem, profesorem Uniwersytetu im. Iwana Franki we Lwowie. Ów historyk jest zwolennikiem potępienia UPA za rzeź wołyńską. Wskazuje on jednak na wiele ciekawych faktów podważających narrację mówiącą, że mieszkańcy Wołynia byli zaczadzeni ukraińską ideologią nacjonalistyczną. W grę tam wchodził zupełnie inny czynnik.

Wiedzieliście, że pierwszy plan wymordowania polskiej ludności Wołynia powstał w 1925 r.? Nie został on jednak opracowany przez OUN. Tylko przez miejscowych komunistów. Wołyń był ówcześnie terenem silnie zbolszewizowanym, na którym działały bandy finansowane przez Moskwę. W 1932 r. doszło nawet w 1932 r. w powiecie kowelskim do czerwonej mini-rebelii, której uczestnicy zostali ukarani przez państwo polskie sześcioma wyrokami śmierci. Rzeź wołyńska nie zaczęła się wcale w 1943 r. Jej początkiem były napady zbolszewizowanych chłopskich band na dwory w latach 1917-1918 i wsparcie tej folwarcznej czerni dla Armii Konnej Budionnego. A wcześniej?

Wołyń był jednym z bastionów rosyjskiej Czarnej Sotni. Miejscowi chłopi garnęli się do niej zachęceni programem przewidującym eksterminację Polaków i Żydów oraz przekazanie ich ziemi prawosławnej. W 1915 r., po zajęciu tych terenów przez armie państw centralnych, przyjechał na te tereny Dmytro Witkowski i namawiał miejscowych do wstępowania do Strzelców Siczowych. Miejscowi go pogonili. Argumentowali, że za cara było lepiej, bo wódka była tańsza.  

Wołyń był więc terenem głęboko moskalofilskim. Polscy urzędnicy oceniali w pierwszych latach niepodległości, że starsze pokolenie tęskni tam do cara, a młodsze podziwia Związek Sowiecki. Była to masa etniczna o nie do końca sprecyzowanej tożsamości - podobna do Poleszczuków czy Danzingerów (z których wywodzi się TuSSk). Tyle, że dużo bardziej ciemna i zdemoralizowana niż Poleszczucy. Ich przekonanie, że "za cara było dobrze, bo wódka była tańsza" dobrze oddaje jej priorytety. Tamtejsza ludność była de facto etniczną masą kałową, podobną do współczesnych mieszkańców Donieckiej Republiki Chujowej. 





Główną osią tożsamości było prawosławie, czy raczej prawosławny szowinizm. Dlatego wojewoda Henryk Józewski  popełniał fundamentalny błąd traktując tamtejszą ludność jako Ukraińców, których należy dowartościować kulturowo. (Warto zwrócić uwagę na to, że Józewski nie pozwalał też na penetrację Wołynia przez ukraińskich działaczy nacjonalistycznych z Galicji Wschodniej.) Józewskiego słusznie z tego powodu wyśmiewał wojewoda poleski płk Wacław Kostek-Biernacki. On dobrze zdiagnozował sytuację i uznał Poleszczuków nie za Ukraińców, ale za ludność o słabo określonej tożsamości. Obok zwalczania komunistów, mocno szykanował też Białych Rosjan i prawosławnych szowinistów, widząc w nich antypolskich wywrotowców. (Jednocześnie też mocno zwalczał nadużycia lokalnej polskiej administracji.) Kostek-Biernacki, nabijając się z polityki Józewskiego, zawarł w swoim "Strasznym Gościu" scenę, w której polscy policjanci na ukraińskim weselu z zadowoleniem słuchają miejscowych piosenek folklorystycznych. "Śpiewają o Goncie i Żelaźniaku, a Lachom się wydaje, że o świętym Onufrym". 

 Mówi się, że zrobiliśmy im straszną krzywdę osiedlając na Wołyniu osadników wojskowych. Owych osadników było jednak ledwie 18 tys. i zajmowali oni grunty stanowiące mniej niż 4 proc. areału ziemi uprawnej w województwie. Ziemi, która wcześniej i tak nie należała do miejscowych chłopów, tylko do rosyjskich posiadaczy, którzy otrzymali je po skonfiskowaniu jej Polakom przez cara. Przekazanie tych gruntów miejscowej masie etnicznej naprawdę nie rozwiązałoby problemu głodu ziemi na Wołyniu. 

Tym, co naprawdę wywołało potężny ból dupy u prawosławnej ludności Wołynia była kampania rewindykacji cerkwi. Rzadko się jednak wspomina, że w ramach tej kampanii państwo polskie niszczyło cerkwie, które zwykle i tak... stały puste. Za czasów carskich pobudowano bowiem na ziemiach dawnej Rzeczpospolitej tysiące cerkwi mających rusyfikować tereny unickie i katolickie. Cerkwie te zwykle obsługiwały lokalne rosyjskie garnizony i urzędników. Gdy zabrakło Rosjan, zabrakło też wiernych i popów, a cerkiewki stały puste i niszczały. Stąd pomysł na usuwanie tych pomników rusyfikacji. No ale podczas tego usuwania uaktywniło się prawosławne kodziarstwo i zaczęło bronić tych pustostanów. Choć akcja niszczenia cerkwi nie objęła Wołynia tylko głównie Chełmszczyznę, to prawosławni szowiniści i ukraińscy nacjonaliści zrobili wokół niej wielką hecę. 

Baj de łej: wiele polskich ofiar rzezi wołyńskiej miało nazwiska, które dzisiaj zakwalifikowalibyśmy jako typowo ukraińskie. Często pochodzili oni z rodzin mieszanych, wrosłych od wieków w tę ziemię. Byli jednak katolikami, więc zaliczano ich do Lachów. 

Skąd więc w tym bastionie moskalofilstwa i prawosławia jakim był Wołyń pojawili się ukraińscy szowiniści z UPA? Odpowiedź jest prosta: wraz z Niemcami, w 1941 r.

Nie ulega żadnych wątpliwości, że OUN był finansowany przed wojną przez Abwehrę i SD. (A także przez służby Czechosłowacji i Litwy. Krew Czechów zabitych na Wołyniu mieli więc na rękach również stary prosowiecki idiota Benesz i liberalna kurwa Masaryk.) Był opcją niemiecką, która wkroczyła do Lwowa wraz z Wehrmachtem i pomagała Niemcom w budowaniu aparatu okupacyjnego. Współczesna ukraińska historiografia podkreśla, że Niemcy wsadzili Banderę do obozu koncentracyjnego po tym jak ogłosił on we Lwowie niepodległość Ukrainy. To oczywiście bzdura. Sama niepoważna deklaracja niepodległości mogła nawet być nie zauważona przez Niemców. (Podczas tragikomicznej ceremonii, na którą spędzono ukraińskich inteligentów, chudy okularnik Stećko odczytał ów akt z kartki, a obecni tam ludzie starali się nie parsknąć śmiechem.) Przygłupa Banderę wsadzono do obozu z zupełnie innego powodu - kazał on zabić człowieka, który był jego konkurentem politycznym a zarazem cenionym agentem SD. 

(Trzy frakcje OUN walczyły ze sobą nie tylko w trakcie wojny. Jeszcze po wojnie w Niemczech banderowcy zabijali ludzi Melnyka.)




Człowiekiem niemieckich służb był na pewno Szuchewycz, którego batalion policyjny palił białoruskie wsie podczas operacji antypartyzanckich. I to z batalionów służącej Niemcom policji pomocniczej wywodziły się oddziały UPA na Wołyniu. W marcu i kwietniu 1943 r. doszło w nich do fali masowych dezercji - uciekło do lasu 5 tys. z 11 tys. ukraińskich szucmanów. Ukraińska i polska historiografia twierdzi, że to zakamuflowani członkowie OUN realizowali plany kierownictwa UPA. Rosyjski opozycyjny historyk Mark Sołonin twierdzi, że mogli oni realizować plan niemieckich tajnych służb polegający na stworzeniu "band pozorowanych" walczących z silną tam sowiecką partyzantką. Prawda może być jednak bardziej prozaiczna: podległy GRU sowiecki oddział partyzancki płka Brińskiego przyciągnął na swoją stronę jeden z ukraińskich oddziałów Schuma. Niemcy rozpoczęli więc czystkę wśród ukraińskich szucmanów i ich rodzin. Szucmani w panice więc dezerterowali. A zagospodarowała ich UPA. Tak jak zagospodarowała miejscową masę etniczną.

Oczywiście nie ulega wątpliwości, że UPA dowodzona przez niemieckiego agenta Szuchewycza ponosiła sprawstwo kierownicze ludobójstwa na Wołyniu. To ona je organizowała. Jednak często trudno odróżnić zbrodnie popełnione przez zorganizowane oddziały UPA i przez miejscową chłopską, zanarchizowaną, prawosławną czerń. Czasem w masakrze brała udział tylko UPA, a miejscowi byli bierni (lub nawet pomagali Polakom). Czasem wspólnie działali upowcy i chłopi. Czasem chłopska czerń przeprowadzała masakrę zanim w okolicy pojawiła się UPA. Granice między UPA a zwykłymi bandami kryminalnymi zacierały się.

Na to nakładała się również kwestia sowieckiej agentury wewnątrz UPA. Relacje o spotkaniach funkcjonariuszy NKWD z upowcami przekazywał m.in. dr Krzysztof Jabłonka. Dla Sowietów na pewno pracował Wasyl Łewoczko, sprawca zbrodni w Porycku.  Łewoczko w 1945 r. służył już w wojskach pogranicznych NKWD i został zlikwidowany jako zdrajca przez dawnych towarzyszy z UPA.

Baj de łej: W rozbijaniu UPA na Wołyniu po 1945 r. brała również miejscowa ludność chłopska. Warto by zbadać choćby to jak często donosiła ona na byłych upowców i pomagała NKWD w ich wyłapywaniu. Według danych KGB, UPA w latach 1944- 1953 zabiła na terenie Ukraińskiej SSR 17 tys. cywilów. W znacznej większości byli to Ukraińcy.

Wbrew temu, co pisze Zychowicz, Polakom strasznie trudno było zorganizować skuteczną obronę przed UPA na Wołyniu. Nasza ludność była tam po prostu mniejszością i to często mocno rozproszoną. Jej najaktywniejszych przedstawicieli - w tym osadników wojskowych i leśników, Sowieci deportowali w 1940 r. Konspirację było tam zaś piekielnie trudno budować w latach 1939-1941 r. To, że w ogóle powstawały ośrodki polskiej samoobrony - tworzone i zbrojone często przez AK! - było już wielkim wysiłkiem. 



Niestety wysiłek ten był sabotowany przez Kazimierza Banacha, totalnego kretyna będącego delegatem rządu na Wołyń. Banach był fanatycznym ludowcem i w każdym zawodowym oficerze dopatrywał się sanacyjnego oficera dybiącego na jego władzę. Z tego powodu sabotował powstawanie konspiracji wojskowej. Uważał ponadto, że polskich chłop z chłopem ukraińskim zawsze się dogada i że będzie w stanie przekonać niemiecką agenturę czyli UPA do wspólnej walki przeciwko Niemcom. Gdy rzeź się rozpoczęła, Banach dezinformował rząd, pisząc raporty mówiące, że w sumie nic specjalnego się nie dzieje. To on wysłał do negocjacje z UPA swojego współpracownika - poetę-pięknoducha Zygmunta Rumla.  Jak Rumla rozerwano końmi, to Banach później udawał, że ów poeta "zginął w tajemniczych okolicznościach". Banach w PRL był posłem na Sejm z ramienia stworzonej przez UB partyjki o nazwie ZSL i członkiem Rady Państwa. Sanacyjnej władzy mam za złe, że nie wsadziła go w porę do Berezy i nie urządzała mu tam codziennie konkursu kopania go po jajach. (Mam też za złe sanacji, że we wrześniu 1939 r. nie rozstrzelała wszystkich więźniów kryminalnych i politycznych, a zamiast tego wypuściła te ludzkie odpadki z przybytków takich jak Św. Krzyż.) 




Na szczęście, oprócz różnych Banachów, byli też wówczas na Wołyniu ludzie mający głowę na karku. Jednym z nich był Henryk Cybulski "Harry", dowódca obrony Przebraża. Ów zbieg z sowieckiego zesłania i zarazem akowiec, nawiązał przyjazne relacje z sowieckim oddziałem dowodzonym przez  Józefa Sobiesiaka „Maksa”, a jednocześnie zdołał uzyskać od Niemców zgodę na stworzenie lokalnej samoobrony mającej chronić zbiory przed „bandytami”. Niemiecki urzędnik co prawda dał mu pozwolenie na wzięcie jedynie kilkunastu starych karabinów do obrony, ale Cybulski, dzięki podrobionemu zaświadczeniu oraz łapówce w postaci kiełbas, gęsi i wódki, zdołał oczyścić jeden z niemieckich magazynów i uzbroić swoich ludzi w broń maszynową. Po wkroczeniu Sowietów Cybulski ukrywał się przed NKWD... w brygadzie dywersyjnej "Grunwald" dowodzonej przez Sobiesiaka. Została ona zrzucona później na Ponidzie, gdzie współpracowała z AL i zbolszewizowaną bandą Józefa Maślanki występującą pod szyldem BCh. W sowieckiej partyzantce na Wołyniu i w Brygadzie "Grunwald" służył też Mirosław Petelicki, o którym czytamy: "Dowodził odbiorem zrzutu pepesz i amunicji dla Armii Ludowej, ale anonimowo oddał zrzut oddziałowi Narodowych Sił Zbrojnych ze słowami wypowiedzianymi do ich dowódcy por. Władysława Kołacińskiego ps. „Żbik”: „Ja jestem przedwojennym żołnierzem, dostałem broń ze zrzutu z rozkazem, że to dla wojska polskiego. I choć mam rozkaz współpracować z Armią Ludową, stwierdzam obiektywnie, że to nie jest Polskie Wojsko. Pan według mego rozeznania reprezentuje naród. I oddaję ten zrzut dla NSZ". (Są też zeznania łączące Mirosława Petelickiego z likwidacją trzech Żydów pod Rakowem w 1944 r.) Mirosław Petelicki był ojcem generała Sławomira Petelickiego. 

Tysiące Polaków z Wołynia z desperacji zaciągnęło się też na służbę do batalionów Schutzmanschaft. Jest on nich ciekawy artykuł w najnowszej "Uważam Rze Historii". Spora część z nich przeszła później do AK i LWP. Moim zdaniem ci ludzie byli bohaterami, godnymi upamiętnienia na równi z akowcami.

Na Wołyniu działał też 202. Batalion Schutzmannschaft złożony z Polaków z GG i ze Śląska. Mocno zasłużył się on w obronie lokalnej polskiej ludności, a także aktywnie dokonujący odwetu na miejscowej masie etnicznej zagospodarowanej przez UPA.

"- Krótkie przemówienie leutnanta trafia nam od razu do serca: „Nie strzelajcie ludzi niewinnych, lecz widzicie, że na wsi każdy Ukrainiec jest bandytą, czy kobieta czy dziecko”. Toteż pomni jego słów robimy spustoszenie we wsi. Każdego chłopa ukraińskiego wyprowadzamy i strzelamy. Wracamy z obfitym łupem. Prowadzimy konie, krowy, świnie na furach – wspominał jeden z żołnierzy 202. Batalionu. - Wieś Piłdłużne zostaje okrążona i spalona, ludność wystrzelana. Złazne spalona do jednej chałupy. [...] Wypadamy z lasu znienacka na wsie i robimy gruntowne czystki. [...] Palimy w każdej wsi w pierwszym rzędzie młyny i cerkwie, tak że wkrótce w promieniu kilkunastu kilometrów nie ma nigdzie młyna ani cerkwi, ani popa, jak również niszczymy kopce i pomniki – mówiła relacja przytoczona przez „Kartę”.

Istny kocioł czarownic, wojna wszystkich przeciwko wszystkim...

Po latach oczywiście wszystko zmieniło znaczenie. Powstały mity. Tak jak potomkowie dawnych chłopów cesarskich z Małopolski tnących piłami polskich szlachciców podczas rabacji wymyślali później historyjki o patriotyzmie polskich przodków, tak na Wołyniu później zaroiło się od banderowców-przebierańców. Dziadkowie, którzy pomagali NKWD lokalizować bunkry z upowskimi niedobitkami, nagle zaczęli opowiadać jak to byli partyzantami UPA i wypinać piersi do orderów. 

Z organizacji dowodzonej przez przygłupa i niemieckich agentów, organizacji zwalczającej bardziej sensownych ukraińskich nacjonalistów, zrobiono ukraiński odpowiednik AK. Taka jest już siła historycznego mitu. U nas w Polsce też wielu nacjonalistów wielbi przedwojenną parlamentarną endecję, choćby była ona organizacją demoliberalnych przegrywów, którzy sprzeciwiali się wybuchowi Powstania Wielkopolskiego i Powstań Śląskich, w 1920 r. uciekali z Warszawy do Poznania, a później zafundowali nam poronioną konstytucję marcową i traktat ryski. Jeśli więc Ukraińcy chcą czcić swoich przegrywów, to trudno im będzie to wyperswadować. Zwłaszcza, że propagatorzy tego kultu często stanowią przedstawiciele opcji niemieckiej i nawet nie ukrywają, że chcieliby powrotu do władzy opcji niemieckiej również w Polsce. Oni na serio myślą, że rządy TuSSka - może jeszcze w koalicji z Konfederacją :) - będą dla Ukrainy lepsze. Pies tam z dostawami broni dla Ukrainy! Kwestia odbudowy pomniczka UPA w Piździcach Małych jest dużo ważniejsza!

Czy jednak kult UPA na Ukrainie rzeczywiście jest tak wszechpotężny jak przekonuje choćby ks. Kebabowicz-Zaleski? Nawet w czasach proniemieckiego Poroszenki wyglądał on dosyć mizernie. Tutaj jego podsumowanie z lat 2014-2016:

Kult bandery” w przeciągu lat 2014‒2016 w cyfrach wygląda tak:
Dekrety prezydenta – 0
Uchwały Werchownej Rady:
personalnie dotyczące Bandery – 0
przypomnienie dat związanych z OUN albo UPA – 3,5%
Monety pamiątkowe Ukrainy – 0
Znaczki „Ukrpoczty” – 0
W działalności Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej:
Wzmianek o Stepanie Banderze na oficjalnej stronie internetowej – 1%.
Wzmianek o OUN i UPA na oficjalnej stronie internetowej – 4,9%
Książek o Banderze, OUN albo UPA – 0
Wystaw o Banderze, OUN albo UPA – 0
Samorząd lokalny:
Pomniki Bandery – 0,02% ogólnej ilości zdemontowanych pomników reżimu komunistycznego.
Ulic na cześć Bandery – 0,07% wszystkich zmienionych nazw
Stosunek Ukraińców do Bandery:
12,5% - pozytywny
19,8% - negatywny"

(koniec cytatu)

Na 85 tys. ulic na Ukrainie na początku 2022 r. było około 500 ulic Bandery, 74 Szuchewycza i 31 UPA. Średnio też wyglądało propagowanie tematu UPA w ukraińskiej historiografii. 

Kultowi Bandery i UPA wielkie koło ratunkowe rzuciła jednak rosyjska inwazja. Ruski nazywając Ukraińców nazistami i banderowcami sprawili, że wielu Ukraińców - choćby z przekory - zaczęło pozytywnie postrzegać Banderę i UPA. Mając przy tym o nich mizerną wiedzę. To trochę tak jak z naszymi narodowcami skandującymi: "Roman Dmowski wyzwoliciel Polski!". Gdy ich spytasz, w jaki sposób Dmowski wyzwolił Polskę, usłyszysz, że "poprzez Traktat Wersalski" lub, że "zorganizował Powstanie Wielkopolskie". Tak samo można od Ukraińców usłyszeć, że Bandera podczas Hołodomoru bronił ukraińskich wsi przed Sowietami. Maciejewski wspomina, że słyszał na Ukrainie wypowiedzi typu: "Jestem banderowcem, więc jestem propolski". Symbolem tej popkulturowej papki może być wykonanie utworu "Baćko nasz Bandera" na gejparadzie w Monachium przez ukraińskiego piosenkarza Melovina. To trochę tak jak by towarzysz Ivan Komarenko wykonał na gejparadzie z okazji 9 maja na Placu Czerwonym w Moskwie jakiś kawałek o Dmowskim.

Endecy i różni duporealiści lubią pouczać nas o realizmie politycznym i przytaczać powiedzenie, że "Anglia nie ma stałych wrogów, a stałe interesy". Jednocześnie twierdzą, że w przypadku polityki wschodniej powinniśmy być płaczliwymi ciotami kierującymi się emocjami, a nie interesami. Na każdą porażkę Rosji reagują ze smutkiem, no bo przecież 120 lat wcześniej Dmowski widział w Rosji potencjalnego sojusznika przeciwko Niemcom, więc Rosja ma być naszym "stałym potencjalnym sojusznikiem". Ukraina ma być natomiast naszym "stałym wrogiem", no bo przecież Wołyń! Z powodu Wołynia proponują więc, byśmy byli częścią osi geopolitycznej Berlin-Moskwa-Pekin. Endecja i duporealiści w służbie niemieckiej Mitteleuropy. 

Jednocześnie naśladują oni irytującą narrację części środowisk żydowskich. Tak jak tamci przekonują, że cały świat był antysemicki a Holokaust był centralnym punktem historii ludzkości, tak oni wskazują, że wszyscy Ukraińcy - łącznie z tymi spod Charkowa i Sum, mającymi dziadków w Armii Czerwonej - odpowiadają za Wołyń będącym centrum polskiej historii. Skończy się podobnie jak w przypadku Holokaustu - przegrzaniem i ośmieszeniem tematu. Tak jak mamy dowcipy o Holokauście i komiks "Przygody profesora w Auszwic", tak będziemy mieć pośmiechujki z rzezi wołyńskiej. 

Na koniec przypomnijmy więc słowa wybitnego polskiego sowietologa Włodzimierza Bączkowskiego:

Pamiętajmy, że Chachły z Polaczkami [endecją – J.C.] nigdy problemu polsko-ukraińskiego nie rozwiążą i nie rozstrzygną. I jedni i drudzy pracują nieświadomie dla sił trzecich. Problem ten rozwiążą jedynie prawdziwi i wolni od obciążeń niewolnictwa Polacy i Ukraińcy, realizujący nawzajem własne cele i kierujący się jedynie własnym interesem”. 

sobota, 1 lipca 2023

Zamach Prigożyna i dawnego GRU

 


Teorie mówiąc o tym, że "marsz sprawiedliwości" Grupy Wagnera na Moskwę to "ustawka" czy "montaż" nie wytrzymują krytyki z kilku powodów. Pierwszym z nich jest to, że Moskwa nie miała z góry przygotowanej narracji - takiego gotowca jak po Smoleńsku, zamachach na bloki mieszkalne w 1999 r. czy śmierci gen. Lebiedzia. Tym razem cała afera była gigantyczną wizerunkową wtopą dla Putina i Rosji. Niektórzy twierdzą, że celem rzekomej "ustawki" miało być usunięcie Szojgu i Gierasimowa. Tyle, że Putin mógłby ich usunąć bez tego całego cyrku - po prostu podpisując odpowiednie dokumenty. Szojgu jakoś nadal jest rosyjskim ministrem obrony. I Putinowi widać nie zależy, by go pozbawić stanowiska. Wszak mógłby je objąć ktoś kompetentny, kto szybko zdobyłby popularność i zagroził jego władzy. 


Jeśli więc spełnią się pogłoski o tym, że Szojgu ma zostać zastąpiony przez gubernatora Tuły Aleksieja Diumina, to oznaczać to będzie, że Putin traci kontrolę. Diumin od dawna jest kreowany bowiem następcę Putina. Wcześniej był zastępcą szefa jego ochrony, a w 2014 r. wiceszefem GU (dawnego GRU), gdzie kierował operacjami związanymi z zajęciem Krymu i ewakuacją Janukowycza z Ukrainy.

Czemu miał więc służyć wagnerowski marsz na Moskwę?

Na spotkaniu dowódców Grupy Wagnera, Prigożyn nie krył jaki jest jego ostateczny cel. "Wywlokę Putina z Kremla na Plac Czerwony i naszczam na niego podczas transmisji na żywo".

Według Generała SWR, Prigożin w ostatnich miesiącach stracił bezpośredni dostęp do Putina, a "życzliwi" pośrednicy przeinaczali jego prośby i sugestie kierowane do prezydenta. Putin zaczął w wyniku tego uznawać Prigożyna za psa, który się zerwał z łańcucha. Dał więc zielone światło dla Szojgu na "rozwiązanie kwestii" gwiazdorzącego oligarchy. Generał SWR twierdzi jednak, że Prigożyn wciąż miał przyjaciół i protektorów w wywiadzie wojskowym GU. Razem z nimi planował uderzenie wyprzedzające. To oficerowie GU przekonali go, że zamach stanu może się udać.

(Poszlaką potwierdzającą te rewelacje było to, że bunt Prigożyna poparł Rosyjski Korpus Ochotniczy. Część "międzynarodówki" związanej z wywiadem wojskowym państw postsowieckich.)

Atak na obozy wagnerowców na Ukrainie był sfingowany. Ta inscenizacja nastąpiła jednak na kilka godzin przed realnym planowanym rosyjskim uderzeniem rakietowym na te cele. Według Christo Grozeva z Bellingcat, już w nocy z 22 na 23 czerwca zarejestrowano paniczną wymianę wiadomości pomiędzy FSB, GU i FSO. Spodziewano się rychłego buntu i nie traktowano go jako ustawki.



To, co się wydarzyło później, było dla szokiem dla całej rosyjskiej machiny państwowej. Zajęcie w kilka godzin Rostowa nad Donem i Woroneża wprawiło cały świat w zdumienie. W pewnym momencie, między kolumną wagnerowców a Placem Czerwonym w Moskwie nie było żadnych poważnych sił mogących zatrzymać puczystów. Były tylko ciołki z Rosgwardii, SOBR, policji, FSB i FSO. Putin uciekł z Moskwy do bunkra w Wałdaju. Co więcej, pucz spotkał się z entuzjastyczną reakcją zwykłych ludzi - przynajmniej w Rostowie. Zwykli Rosjanie wręczali buntownikom kwiaty, częstowali jedzeniem, robili sobie z nimi zdjęcia. Traktowano ich jako autentycznych ludowych bohaterów i wyraźnie im kibicowano. Wagnerowcy nagle jednak się zatrzymali i przerwali zamach stanu. Dlaczego?

Generał SWR twierdzi, że Prigożyn zorientował się w Rostowie, że nie uzyskał wystarczająco dużego poparcia. Nie chodziło tu o poparcie wśród ludu. Tylko o to, by stanęła za nim armia i by kolejne jednostki przyłączały się do niego w marszu na Moskwę. Armia pozostała jednak głównie neutralna - podobnie jak armia czechosłowacka w 1968 r., czy raczej jak większość armii węgierskiej w 1956 r. Siły Prigożyna wcale nie były duże. On mówił o 25 tys., ale wywiad brytyjski ocenił je na 8 tys. (Zauważcie, że o 8 tys. mówił też Jarosław Kaczyński.) Prigożyn przestraszył się więc, że rzucił się na kawałek mięsa, którego nie będzie w stanie połknąć. Widać to było po negocjacjach w Rostowie prowadzonych z wiceministrem obrony.



Jeden z rodzajów rosyjskich sił zbrojnych pozostawał wówczas lojalny wobec kierownictwa MON i Putina. Były nim siły powietrzne. W trakcie starć w dniu puczu, wagnerowcy zestrzelili nawet osiem śmigłowców i samolot Ił-18 będący powietrznym stanowiskiem dowodzenia - a więc maszyną drogą i rzadką. Mogło tego dnia zginąć 39 oficerów i pilotów sił powietrznych, w tym jeden w stopniu podpułkownika. Lotnictwo miało więc prawo dyszeć żądzą zemsty na wagnerowcach.

Dobrze poinformowane źródło powiedziało mi, że marsz wagnerowców na Moskwę powstrzymało właśnie lotnictwo. Ostrzegło Prigożyna, że zmasakruje jego kolumnę i w ramach demonstracji posłało rakietę w samochód, w którym jechał oficer znajdujący się na szpicy. Dano do zrozumienia Prigożynowi, że jego telefon można namierzyć, tak jak namierzono telefon satelitarny prezydenta Dudajewa. Pokrywa się to z twierdzeniami brytyjskich tajnych służb, o tym, że grożono dowódcom Grupy Wagnera, tym, że zlikwidowane zostaną ich rodziny. 


W takiej sytuacji, Prigożyn zgodził się na rozmowy z Patruszewem prowadzone za pośrednictwem Baćkoszenki.  Według Generała SWR, te negocjacje prowadził Patruszew, gdyż to on przejął kontrolę w obliczu bierności decyzyjnej Putina. Zgodzono się na gwarancje bezpieczeństwa i amnestię dla Prigożyna i jego ludzi. Putin gdy się o tym dowiedział, stwierdził: "Mam w dupie te gwarancje!".

Jak zauważył Ian Bremmer, szef Eurasia Group, Putin w przeszłości zabijał za rzeczy bardziej błahe. Nie odpuści więc Prigożynowi. Gen. David Petraeus, były szef CIA, radzi Prigożynowi, by unikał stania przy otwartych oknach. Komentatorzy w rosyjskich mediach otwarcie wzywają, by zabić szefa Grupy Wagnera.  Na razie jednak Prigożyn może trochę odetchnąć na Białorusi, w mińskim hotelu Continental (ci, którzy oglądali Johna Wicka, złapali aluzję :) Jego Grupa jeszcze działa w Rosji. Tak szybko go nie załatwią, gdyż jego ludzie kontrolują w Afryce skarbce z zagrabionymi diamentami i złotem. (Oczywiście zależą oni tam od rosyjskiego transportowego lotnictwa wojskowego. W Syrii już są oni zatrzymywani przez rosyjską i syryjską bezpiekę.) Ponoć Jurij Kowalczuk negocjuje z Prigożynem kwestię przekazania tych aktywów. "Kucharz Putina" zna też zbyt dużo jego sekretów. Putin musi się więc najpierw upewnić, że nie wyjdą one na jaw. I dopiero potem zlikwidować tego byłego więziennego "koguta".

Na razie FSB jest na etapie prowadzenia śledztwa w sprawie tego, którzy generałowie pomagali buntownikom. Podejrzenia dotyczą trzech generałów, w tym Surowikina, który się ponoć przyznał, że do pewnego momentu wspierał pucz, a później się wycofał. Podejrzeniom sprzyjają oczywiście wrzutki w zachodnich mediach.

Za dużo tego jak na "ustawkę" i "montaż"...


Wspomniałem o tym, że Rusnia nie miała z góry przygotowanej narracji dotyczącej puczu. Przez jeden dzień sowieciarskie NPC przekonywały w necie, że "Prigożyn to CIA". Później wymyślili oczywiście, że to "szachy 4D Putina". Według nich, cały ten cyrk był po to, by przerzucić Grupę Wagnera na Białoruś i od północy uderzyć na Kijów. Argumentacja idiotyczna, ale czego spodziewać się po tych debilach? Grupę Wagnera można było przerzucić na Białoruś bez tych jackassowych "szachów 4D". Przypomnijmy, że Grupa Wagnera liczyła w trakcie marszu na Moskwę 8 tys. bojców - jeszcze w grudniu było ich ponad 50 tys. W walce o powiatową mieścinę straciła więc ponad 40 tys. ludzi - co najmniej tyle, bo walczyła tam od sierpnia, ponosząc cały czas ciężkie straty. Jak więc 8 tys. kryminalistów miałoby zdobyć Kijów? Idiotyczną historyjkę o tym "genialnym ruchu" więc zmodyfikowano. Pod poprzednim wpisem macie komentarze anonimowego upośledzonego trolla, który kiepską polszczyzną piszę, że wagnerowcy "wywieźli z kopalni" "rezerwy z całego byłego ZSRR" i że to "genialny ruch Rosji" związany z transformacją energetyczną. Nie wyjaśnia jednak, czego rezerwy wywieziono "z kopalni". Były więc to zapewne rezerwy gówna - w 100 proc. ekologicznej biomasy, na której będzie oparty Zielony Ład. Przypominam, że poprzednia rosyjska wersja propagandowa dla idiotów mówiła, że w kopalni soli w Soledarze znajdują się "ukraińskie laboratoria biologiczne". A to mi przypomina anegdoty o tym jak w czasie pierwszej sowieckiej okupacji pytano się politruków, "czy w Związku Sowieckim jest syfilis", a oni odpowiadali: "Tak, sowieckie fabryki produkują codziennie tysiące ton syfilisu".

Potężny szok mentalny przeżyli również amerykańscy gównojadzi. Niektórzy przekonywali, że nie mamy do czynienia z puczem, bo gdyby Prigożyn coś takiego zrobił, "to zostałby aresztowany" , a później utrzymywali, że kwaterę Południowego Okręgu Wojskowego w Rostowie zajęło "tylko kilka tuzinów ludzi", więc "włączcie myślenie" :)))) 


Powyżej: Putin wygląda jak przegryw, który uciekł samolotem. Odpowiedź debila: Putin udaje się co tydzień do kościoła i dlatego opuszcza samolotem Moskwę, ty debilu. To normalne. Jeśli tego nie wiesz, to jesteś zbyt niedoinformowanym imbecylem, by się wypowiadać o geopolityce i powinieneś wrócić do swojej "fajnej" cioci, by zrobić jej rimjob, zanim twoja mama będzie musiała znów cię ukarać. 

U nas zaczyna się natomiast sianie strachu: "uuuuu, 8 tys. strasznych wagnerowców pójdzie teraz na Warszawę", "uuuu sprytny plan Putina". Można podejrzewać, że zostaną wykorzystani przez Baćkoszenkę na granicy, przy wspieraniu bambików próbujących gramolić się na płot. Nie da się wykluczyć prowokacji, więc trzeba ostro chronić granicę. Zrobić im niespodziankę, minując niektóre jej odcinki. Jak bambiki rzucają w naszych ludzi kamieniami, nasi powinni odpowiadać na to ogniem z broni gładkolufowej. Celować w głowy. Jeśli będą zasłaniać się kobietami i dzieciakami - nie przejmować się, strzelać!  Postępować jak Izraelczycy, Turcy czy Egipcjanie. Przydaliby się też "nieznani sprawcy" i "zaniepokojeni obywatele", którzy nawiedzaliby szlających się po lasach aktywistów współpracujących z handlarzami ludźmi i reżimem Łukaszenki.  Niestety westernizując się zatracamy swój gen okrucieństwa...  Za sanacji takich szkodników by się po prostu wsadzało do Berezy, gdzie by czekały na nich różne atrakcje. No ale, słysząc o tym zacnym miejscu odosobnienia, nie tylko libki, ale też dupokonserwatyści i duponarodowcy cienko pochlipują, zamiast sławić to wielkie osiągnięcie polskiej cywilizacji. 

Chciałbym kiedyś zobaczyć na wodach Morza Śródziemnego okręt ORP "Bogusław Wolniewicz", który służąc na tym akwenie z bratnią pomocą Włochom i Grekom, dziurawiąc z z działek stateczki z nachodźcami odpalałby jako sygnał dźwiękowy nagrane słowa profesora: Zatapiać!