Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wenezuela. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wenezuela. Pokaż wszystkie posty

sobota, 6 września 2025

Wizyta w Białym Domu i parada w Pekinie



"Trump whisperer" - tak określa się polityków potrafiących rozmawiać z Donaldem Trumpem i przekonywać go do różnych rzeczy. Do tej kategorii zalicza się choćby obrotowego, niderlandzkiego sekretarza generalnego NATO Marka Rutte czy prezydenta Finlandii Alexandra Stubba. Posiadanie "Trump whisperera" jest zwykle uznawane za niesamowite szczęście. Tak się akurat złożyło, że posiadamy swojego człowieka, zaliczanego do tej kategorii - prezydenta Nawrockiego.

Jego wizyta w Białym Domu była sukcesem, któremu nie mogły zaprzeczyć nawet "Wyborcza" z TVNem. Zaczęły więc budować narrację, że prezydent Nawrocki był w Białym Domu "spięty" - na filmach z wizyty widać jednak, że doskonale się bawi z Trumpem. No cóż, amerykański prezydent przyjął go z honorami i wielokrotnie okazywał, że go lubi. Podczas wizyty padły - w obecności sekretarza obrony/wojny Pete'a Hegsetha - ważne słowa: USA nie zamierzają redukować swojej obecności wojskowej w Polsce, a mogą ją nawet zwiększyć. Polska nie znalazła się więc na liście krajów wschodniej flanki NATO, którym będą obcinane fundusze. Zaproszono też prezydenta Nawrockiego na szczyt G20.

Znów można powiedzieć, że mamy jako naród więcej szczęścia niż rozumu. Wyobraźmy sobie, że w miejscu Trzaskowskiego byłby nawalony mefedronem laluś, który opowiadałby Trumpowi o jedzeniu "Prince Polo". Usłyszelibyśmy: ""You have no cards!". 

Wizyta prezydenta Nawrockiego w Waszyngtonie obnażyła też nędzę tusskowej dyplomacji. Minister Sikorski po raz kolejny wyszedł na nadętego idiotę, nagrywając na YouTube kretyński filmik z "instrukcjami" na rozmowy z Trumpem, a później desperacko próbując spotkać się z jakimś waszyngtońskim prominentem (spotkał się na chwilę z Rubio, a potem z byłymi pracownikami Departamentu Stanu) i jojcząc, że z rozmów z Trumpem wyłączono kierownika ambasady Klicha. A dlaczego miałby Klich w nich uczestniczyć? Nie jest przecież ambasadorem. Jest za to totalnym nieudacznikiem, który powinien kryminalnie odpowiadać za tuszowanie zamachu w Smoleńsku i za to, że zmniejszył naszą armię do najniższego poziomu od czasów Kluchosława Poniatowskiego. (Liczyła 97 tys. osób, łącznie z urzędnikami.) Równie bezużyteczny okazał się kierownik rzymskiej ambasady Schnepf - nie da się wysłać tego onucowo-resortowego pajaca do Korei Północnej? 

Prawda jest taka: Tussk jest z wiadomych powodów ("who ya tommorow") persona non grata w Waszyngtonie. Jednocześnie Merz traktuje go jak psa, bo postrzega go jako kreaturę znienawidzonej przez niego Angeli Merkel. Co więcej, Tusska ponoć nienawidzi Keir Starmer (za brexit?), a zaczął go zlewać również Macron. 

Wpływ na to, że prezydent Nawrocki został tak demonstracyjnie ciepło przyjęty w Białym Domu miało zapewne również to, że jego wizyta miała być symbolicznym kontrapunktem wobec spektaklu, który widzieliśmy kilkanaście godzin wcześniej w Pekinie.


Przez Plac Tiananmen przeszła wielka parada upamiętniająca "zwycięstwo nad faszyzmem" (tak oficjalnie ją nazwano). Wizualnie robiła wrażenie, a każdy miłośnik OSINTu uważnie przyglądał się zaprezentowanym tam cackom takim jak: lasery antydronowe, drony, rakiety balistyczne czy hybrydowe czołgi.

Zwracało na siebie uwagę również zbratanie Xi Jinpinga z "Putinem" i Grubym Kimem. "Bój się Ameryko! Oto powstaje Nowy Porządek Świata!" - zagrzmieli duporealiści. No cóż, to, że ta trójka się ze sobą kuma nie jest żadną rewelacją. O tym wiadomo od lat - bez wsparcia Chin, Korei Płn. oraz Iranu, Rosja nie byłaby w stanie kontynuować wojny na Ukrainie. Sojusz między Moskwą, Pekinem i Pyongyangiem zaczął się zresztą już w latach 40-tych i tylko na odcinku Pekin-Moskwa był przerwany na 30 lat w czasach Mao i jego następców. Po rozpadzie ZSRR, Pekin i Moskwa znów zaczęły się dogadywać. Jeśli ktoś więc twierdzi, że "działania kolektywnego Zachodu wepchnęły Rosję w objęcia Chin", to jest po prostu idiotą, który przespał ostatnie 40 lat. 

Większym zaskoczeniem może być to jak łatwo Indie Modiego zaczęły demonstrować swoją przyjaźń z ChRL i Rassiją. Zaryzykowały załamanie swojego eksportu do USA, by zaoszczędzić marne 18 mld USD na zakupach rosyjskiej ropy. Czy to hinduskie biznesowe januszostwo levelu master? Czy kryje się za tym coś więcej? 




Zauważmy, że Indie są obecnie rządzone przez równie skrzywionych ideologicznie fanatyków, co Izrael i Rosja. Owi miłośnicy krowiej uryny naprawdę myślą, że mają od Lorda Shivy misję odegrania się na białych kolonizatorach. Jednocześnie myśleli, że ich nienawiść do islamu (i przy okazji chrześcijaństwa oraz do spłukiwanych toalet) połączona z proizraelskim włazidupstwem zapewnią im immunitet u Trumpa.  

Tymczasem administracja Trumpa naprawdę nie lubi grupy BRICS, o czym świadczą także jej uderzenia w Brazylię oraz w RPA. Aż mi się przypomniał tweet pewnego amerykańskiego, internetowego rasisty z początków rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Napisał on: "Aż się ślinię na myśl o nuklearnej III wojnie światowej przeciwko krajom BRICS. Poprzednie wojny światowe były w dużym stopniu wojnami pomiędzy białymi ludźmi, ta będzie przeciwko innym rasom i rasowym mieszańcom".

No cóż, słowa tego straszliwego rasisty mogą nas niepokoić, ale koleś przynajmniej nie był jednym z tych cucków masturbujących się do "świata wielobiegunowego", BRICS, czarnych komuchów, karzełka Putina, ajatollahów i Grubego Kima.





A w czasie, gdy Chińczycy pokazywali w Pekinie swoją najnowszą technikę wojskową, Trump zwiększył presję na komuszą Wenezuelę. Amerykańskie lotnictwo zniszczyło wypełniony narkotykami statek należący do gangu Tren de Aragua, posyłając do Piekła 11 członków jego załogi.  Jednocześnie zebrał flotę i lotnictwo na Karaibach, niemal naprzeciw wybrzeża Wenezueli. Amerykańska flota zaczęła tam zakłócać sygnały satelitarne. Trochę jak rosyjskie wojska na tydzień przed inwazją na Ukrainę...

***

Wiecie, że w Warszawie nie ma nawet uliczki, skwerku czy tablicy poświęconej Julienowi Bryanowi - bohaterskiemu amerykańskiemu fotografowi, który dokumentował oblężenie stolicy w 1939 r.? I nawet prawicowi działacze olewają sprawę. Może czas to zmienić?


***



sobota, 23 sierpnia 2025

Komediowy szczyt na Alasce

 



Generalnie odniosłem wrażenie, że Putina nie było na Alasce podczas szczytu z Trumpem. Był sobowtór - aktor, który nie potrafił się powstrzymać przed pajacowaniem i robieniem głupich min. Człowiek nadmiernie podekscytowany tym, że może przejechać się w limuzynie prezydenckiej. Trump pewnie też się zorientował, że to nie jest prawdziwy Putin - i odesłał gościa, rezygnując z obiadu na jego cześć. (Przygotował się jednak na prawdziwego Putina, któremu zorganizował przelot bombowców B2 nad głową. Putin musiał też przejść się na lotnisku obok szeregu amerykańskich myśliwców.)

Generał SWR pisał, że "Putin" przedstawił wówczas jednak Trumpowi bardzo obiecujący plan pokojowy, mający szanse na akceptację przez Ukrainę i Europejczyków. Do mediów wyciekały sprzeczne dezinformacje mówiące głównie, że Rassija przedstawiła sztywne żądanie: dajcie nam cały Donbas, a w zamian zamrozimy linię frontu w innych miejscach. Zapewne, gdyby na tym się skończyło, Trump nie wzywałby do Waszyngtonu plejady europejskich przywódców. 



Poniedziałkowy szczyt w Białym Domu również miał komediową otoczkę. Trump pokazywał unijnym przywódcom swoją kolekcję czapek i chwalił opaleniznę Merza. Wszyscy siedzieli przed nim na krzesłach jak uczniaki. O czym jednak dyskutowano za zamkniętymi drzwiami? Tego nie wiadomo, ale europejscy przywódcy wrócili do snucia planów wysłania nad Dniepr sił stabilizacyjnych. Szukano też miejsca na szczyt pomiędzy Putinem a Zełenskim, typując m.in. Budapeszt.

I nagle Ławrow wrzucił granat do szamba. Stwierdził, że Rassija nie zgodzi się na obce wojska na Ukrainie, której niepodległość będzie gwarantowała sama, za pomocą ustawy (!). Zaczął też stawiać absurdalne warunki dotyczące szczytu Putin-Zełenski, oddalając tą inicjatywę na "świętego nigdy". Stara szkoła kremlowskiej dyplomacji: nasraj na środek dywanu, a jak ci zwrócą uwagę, to krzycz: "A udowodnij, że to ja nasrałem!".

Niejako na potwierdzenie tej strategii srania na dywan, Rassija zbombardowała amerykańską fabrykę w zachodniej części Ukrainy oraz wysłała na kierunek brzesko-warszawski Shaheda z głowicą bojową (nie żadnego wabika!). Ciekawe, czy gdyby przypadkiem nie zawadził on o linię energetyczną, to uderzyłby w Zakłady Azotowe Puławy czy w lotnisko w Dęblinie?

Trump poczuł się więc sfurustrowany. Wkleił obrazek, w którym porównywał swoje spotkanie z "Putinem" na Alasce ze spotkaniem Nixona z Chruszczowem w Moskwie w 1959 r. i narzekał, że Biden nie pozwalał Ukrainie na uderzanie bezpośrednio w Rosję. (Jednocześnie oburzył się jednak na to, że Ukry odcięły dostawy ropy na Węgry atakując rurociąg "Drużba". Naskarżył mu na to jego kumpel Orban.) Zapowiedział, że daje Rosji kolejne dwa tygodnie...

Na Kremlu pewnie się cieszą, że zdołali znów skutecznie zagrać na czas zwodząc Trumpa widmem pokoju. Przez te dwa tygodnie pewnie nie zdobędą wiele terenu na Ukrainie, ale opóźnią sankcje. Później będą próbowali znów tego samego. I niech tak sobie jeszcze po pogrywają. Niech w końcu przestaną ich w USA uważać za poważnego partnera do rozmów. Nam się z zakończeniem wojny nie spieszy - im dłużej ona trwa, tym więcej strat Rassija będzie miała do odbudowania.

A z Trumpem jest tak jak zauważył Michael Wolff: traktuje on przywódców takich jak Putin, Kim Dżong Un czy Xi Jinping, jak klientów, którym chce sprzedać nieruchomości. Mocno więc im kadzi w negocjacjach i snuje wizje świetnego interesu, a jak złapią haczyk, to po miesiącu podwyższa im czynsz i odcina ogrzewanie. No, ale nie zawsze udaje się zawrzeć umowę...

Tymczasem Generał SWR twierdzi, że Trump realizuje "sprytną strategię" i może się wkrótce okazać, że na Białorusi nie będzie już więźniów politycznych (a przynajmniej tych, o których wiemy), Air Force One wyląduje w Mińsku, a Łukaszenka będzie się przedstawiał jako najlepszy przyjaciel amerykańskiego prezydenta.



Ale też szczyt amerykańsko-rosyjski może mieć nieoczekiwane konsekwencje dla wenezuelskiego reżimu. Trump wyznaczył 50 mln USD nagrody za głowę Maduro, który mobilizuję ćwierć miliona ludzi do milicji. Amerykanie wysłali flotę ku Wenezueli. Reżim w Caracas nagle zaś ogłasza, że wykrył wśród dowódców armii handlarzy narkotykami - a tyle lat zaprzeczał istnieniu wojskowego Kartelu Słońc. Jednocześnie administracja Trumpa wydała siłom zbrojnym rozkaz do przygotowania uderzeń przeciwko kartelom narkotykowym.

***

Tymczasem na jednej z propalestyńskich demonstracji w USA pojawił się taki transparent:


Byłoby zabawnie, gdyby dziadek lub pradziadek Trumpa był nieślubnym Hohenzollernem. Zwłaszcza, że późni przedstawiciele tej dynastii byli całkiem spoko i uczyli się polskiego.

W "Wyborczej" ktoś palnął ostatnio, że nie doceniamy wkładu Niemców w naszą historię. W pewnym stopniu rzeczywiście nie doceniamy tego - ale w innym kontekście niż uważają filogermańskie libki. W naszej historii wielokrotnie bowiem dochodziło do tego, że na naszej ziemi osiedlali się Niemcy szukający u nas lepszego miejsca do życia. Zazwyczaj w jednym pokoleniu polonizowali się. Unrug, Anders, Traugutt, Plater - to przykłady takich rodów. Polska była dla nich lepszą ojczyzną od Królestwa Prus i innych państw niemieckich. I za jakiś czas możemy mieć też emigrację ze zwijających się gospodarczo i cywilizacyjnie Niemiec do Polski. Dla wielu Niemców dosyć atrakcyjnym układem będzie dostawać emeryturę z Reichu a mieszkać po polskiej stronie Odry. No chyba, że niemiecka agentura sprawi, że w Polsce będzie taki sam syf jak w Niemczech. Paradoksalnie, w interesie zwykłych Niemców - dymanych przez władze z Berlina - jest więc to, by Polska była "zbazowanym", altrightowym krajem. W interesie pojednania polsko-niemieckiego należy więc niszczyć filogermańskich libków, chcących zrobić z Polski podobny shithole, jakim stają się współczesne Niemcy.

***

Przypominam również, że Jeffrey Epstein nie zabił się sam - bo pewnie wciąż żyje. I być może on nawet nie miał prawa umrzeć.


Ciekawe, że Woody Allen porównał Epsteina do "Drakuli obsługiwanego przez żeńskie wampiry'. :)


***

Na blogu z recenzjami książka Krzysztofa Drozdowskiego o medycznych zbrodniach nazistów.  Aktualnie czytam książkę Andrzeja Dudy - i jest dosyć fajna, szybko się ją czyta. 

Chodzi mi po głowie temat historiozoficzny - trochę w klimacie Demiurga, trochę przerwanej - i nie zrozumianej - serii o "zboczonych bogach". 


sobota, 21 listopada 2020

Wenezuelskie wybory w USA, czyli głęboka konwergencja

 


Ilustracja muzyczna: Alan Silvestri - End Credits - Predator OST

W ostatnich latach niektórzy z Was mogli się zastanawiać, czy mieszkańcy Wenezueli są kompletnymi debilami? Gospodarka ich kraju została totalnie zniszczona, a oni nadal głosują na ekipę która doprowadziła do takiej katastrofy. O ile można zrozumieć, że Hugo Chavez przyciągał ludzi swoją charyzmą i hojnym socjałem, to trudno wytłumaczyć dlaczego wybory wygrywa Nicolas Maduro - były motorniczy z metra, którego wenezuelski lud nazywa "ma buro", czyli "mój osioł"? Jak wytłumaczyć tę zagadkę? Rozwiązaniem, które samo się narzuca jest fałszowanie wyborów.


Sidney Powell, prawniczka generała Flynna i zarazem członek zespołu prawnego prezydenta Trumpa próbującego podważyć wynik wyborów w USA, opisała list jaki dostała od wenezuelskiego wojskowego, byłego ochroniarza Chaveza. Ów wojskowy opisał jak dwóch wenezuelskich inżynierów stworzyło na polecenie prezydenta Chaveza firmę, która opracowała software do zliczania głosów. Firma ta nazywała się Smartmatic. Co ciekawe założono ją w Delaware a siedzibę miała na Florydzie. Jednocześnie jej udziałowcami były wenezuelskie państwowe spółki. Wenezuelski wojskowy stwierdził, że software spółki miał zapewnić, by Chavez nigdy nie przegrał wyborów. I tak było w istocie. Program przesuwał głosy z kandydata opozycji na Chaveza/Maduro. W 2013 r., gdy Henrique Capriles Radonski prowadził w wyborach prezydenckich zbyt dużą przewagą nad Maduro, w całej Wenezueli wyłączono internet na dwie godziny. Po przywróceniu sieci, Maduro wygrał niewielką przewagą nad przywódcą opozycji. Wenezuelski sygnalista miał więc oczywiste skojarzenia, gdy w sześciu kluczowych stanach USA nagle wstrzymano liczenie głosów, po tym jak okazało się, że Trump ma tam pokaźną przewagę.




Dlaczego jednak zajmuje się jakąś wenezuelską spółeczką od liczenia głosów? Bo Chavez eksportował tę technologię do innych krajów. Głównie do Ameryki Łacińskiej, ale nie tylko. W 2019 r. prawdopodobnie  pomogła ona sfałszować wybory w Boliwii. Zaobserwowano tam podobne anomalie statystyczne jak po ostatnich wyborach w USA. Software do kradzieży wyborów dostarczano zarówno rządom lewicowym jak i prawicowym.  Na Filipinach miał on działać na korzyść liberalnych kandydatów - tak, że prezydent Duterte nakazał komisji wyborczej pozbyć się maszyn Smartmatic w ciągu trzech lat. Smartmatic działa obecnie na skalę globalną. Dostarcza swoją technologię nie tylko do państw Trzeciego Świata, ale również do Belgii, Estonii, Singapuru czy... USA. Ponadto, z software'u opracowanego przez Smartmatic korzysta kanadyjska firma Dominion Voting Systems. Ta sama, którą przyłapano na przesuwaniu głosów w Michigan z Trumpa na Bidena. 

W 2005 r. Smartmatic kupiła amerykańską firmę Sequoia Voting Systems, zajmującą się liczeniem głosów. Gdy sprawa wyszła na jaw, wywołało to oburzenie. Oto bowiem spółka powiązana z wenezuelskim reżimem uzyskała wpływ na przebieg amerykańskich wyborów. Zagrożenie było realne. W 2006 r. wenezuelscy eksperci serwisowali bowiem maszyny wyborcze w Chicago. Do gry wkroczył Komitet ds. Inwestycji Zagranicznych w USA i Smartmatic sprzedała Sequoię, grupie inwestorów private equity powiązanej z... Mittem Romneyem. W 2010 r. Sequioa została odsprzedana kanadyjskiej spółce Dominion Voting Systems, za którą oficjalnie stoi grupa inwestorów private equity powiązanych z Carlyle Group - firmą w której zasiadał kiedyś George H.W. Bush razem z członkami rodziny bin Ladenów. W 2016 r. profesor Andrew Appel z Princeton zademonstrował w Fox News jak łatwo można zhakować maszyny wyborcze Dominion, a rok później zeznawał na ten temat w Kongresie.





Co ciekawe we władzach Smartmatic zasiada Lord Mark Malloch Brown, były brytyjski minister, były wiceszef Banku Światowego, a także bliski współpracownik i partner biznesowy George'a Sorosa. Ten arcyglobalista  był mediatorem pomiędzy Chavezem i opozycją. Jako administrator UNDP wysłał obserwatorów mających badać uczciwość referendum dotyczącego odwołania Chaveza - jak można się było spodziewać, Chavez pozostał na stanowisku, bo referendum zostało sfałszowane a obserwatorzy ch... zobaczyli. Ciekawa jest również postać przewodniczącego zarządu Smartmatic w USA. To Peter Neffenger, admirał Straży Przybrzeżnej, były administrator TSA (agencji odpowiedzialnej za bezpieczeństwo na amerykańskich lotniskach) i zarazem członek grupy doradców Bidena. 




Różnych naiwniaków biorących wiedzę o świecie z "Nowego Obywatela" czy xxxportalu lub liberalnych mediów mogą dziwić związki z socjalisty Chaveza z anglosaskimi kapitalistycznymi globalistami. Naiwniacy jakoś nie zwracali uwagi na to, że reżim Chaveza/Maduro niemal aż do końca spłacał wenezuelskie obligacje bankom z Wall Street, choć nie miał pieniędzy, by sprowadzać do szpitali leki. Reżim Chaveza/Maduro był też umoczony aż po czubek nosa w handel narkotykami - Chavez był prawdopodobnie przywódcą Kartelu Słońc, czyli grupy narkotykowej założonej przez wenezuelskich generałów. Jak się można domyślić Kartel Słońc nie opylał swojej kokainy biedakom w Trzecim Świecie, tylko wysyłał ją na rynek amerykański a zarobione w ten sposób pieniądze nie lokował w Iranie czy w Zimbabwe tylko na Wall Street, w City i w szwajcarskich bankach. Siłą rzeczy musiał więc mieć dobre relacje z CIA, która jest umoczona w handel narkotykami od początku swojego istnienia. Ta sama CIA przez ostatnie 20 lat udawała, że próbuje obalić Chaveza/Maduro - tak jak przez parę dekad udawała, że próbuje obalić Castro, którego wcześniej wspomagała dostawami broni, gdy walczył przeciwko socjalistycznemu dyktatorowi Batiście. Pamiętajmy też, co pisał płk Corso: "CIA była lojalna wobec KGB, a KGB wobec CIA".

I znów sobie zadajmy pytanie: jak to się stało, że firemka powiązana z wenezuelskim reżimem dostarcza software'u wykorzystywanego do liczenia głosów w USA oraz w innych krajach "demokratycznych"?

Powtarzajcie za mną: Kon-wer-gen-cja!




Skoro jednak rzeczywiście doszło do kradzieży wyborów w USA, to dlaczego nie przedstawiono na ten temat dowodów? No cóż, od lat słyszymy, że "nie przedstawiono dowodów" na to, że JFK został zabity w wyniku spisku lub że pogrom kielecki został zorganizowany przez bezpiekę. Długo nie było też dowodów na to, że Sowieci zabijali naszych oficerów w Katyniu i na to, że papierosy powodują raka. A jednocześnie jakoś powszechnie się przyjęło, że Hitler popełnił samobójstwo w Berlinie w 1945 r., choć dowody na to są bardzo wątpliwe. :) Kiedyś miałem okazję rozmawiać z prokuratorem mającym m.in. wgląd w akta sprawy Nangar Khel. Mówił, że zgromadzony materiał jednoznacznie wskazywał na zbrodnie wojenną, no ale trudno pewne rzeczy w 100 proc. udowodnić w sądzie. I tak może być również w przypadku wyborów prezydenckich w USA. Zwłaszcza, że czas na zebranie dowodów był ekstremalnie krótki - od wyborów minęły niecałe trzy tygodnie. (Wyobraźcie sobie zebranie w takim czasie dowodów i zeznań np. w sprawie oszustw giełdowych na dużą skalę.) W Georgii wybory certyfikowano, choć w trakcie recountu znaleziono w trzech hrabstwach kilkanaście tysięcy głosów, które się jakoś zgubiły. Policzono same głosy, a podpisom się już nie przyglądano. Zwłaszcza tym podpisów z dużych "zrzutów", w których po 98 proc. szło na Bidena. Sidney Powell zapewnia, że w ciągu dwóch tygodni dowody trafią do sądów.   Media starają się oczywiście sprawę przemilczać. W ich relacjach z ostatniej konferencji Rudy'ego Giulianiego dominowały heheszki z tego, że mu farba do włosów spływała po policzkach. Do konkretnych zarzutów mówiących o nieprawidłowościach wyborczych niemal nikt się nie odniósł.  A było ich sporo. Choćby składane pod przysięgą zeznania czterech świadków z Michigan mówiących o tym, że pod centrum zliczania głosów przyjechała o 4:30 nad ranem ciężarówka z dziesiątkami tysięcy głosów korespondencyjnych - niemal każdy na Bidena, a na żadnym z nich nie było zaznaczonych głosów oddanych na senatorów i kongresmenów. Sidney Powell potwierdziła również, że serwery należące do Dominion zostały skonfiskowane w Niemczech. Enigmatycznie dodała jednak, że nie wie, czy zajęli je "dobrzy, czy źli kolesie".  Wcześniej pojawiały się niepotwierdzone doniesienia, że armia USA dokonała rajdu na biura we Frankfurcie, gdzie zajęto serwery pokazujące prawdziwy wynik wyborczy.

Ciekawie to współbrzmi m.in. ze słowami dra Stevena Pieczenika mówiącymi o wewnętrznej wojnie w USA pomiędzy CIA a wywiadem wojskowym. I to by pasowało. Także niedawne zmiany w Pentagonie i w podległości operacyjnej sił specjalnych. Generał Flynn to przecież były szef DIA, architekt programu likwidowania terrorystów na Bliskim Wschodzie. A Sidney Powell to jego prawniczka. A skoro już przy prawnikach jesteśmy - konserwatywni sędziowie Sądu Najwyższego dostali dystrykty obejmujące cztery z sześciu stanów, w których toczą się spory wyborcze. 

Czy jednak prawda o ukradzionych wyborach ma szansę, by wyjść na jaw? To przecież podważyłoby wiarę w System. Zaczęłyby się pytania o inne grzeszki Głębokiego Państwa. Kto chroni kartele narkotykowe? Dlaczego system edukacji publicznej ogłupia młodych ludzi - zwłaszcza tych z mniejszości? Czy CIA pozwoliła na zamachy z 11 września? Czy CIA stała za zamachami na JFK, RFK, Geralda Forda i Richarda Nixona? I kto tak naprawdę rządzi Ameryką i światem?

***

Następny odcinek zależny oczywiście od okoliczności. Ale bardzo chcę wrócić do serii Phobos...

sobota, 29 czerwca 2019

Imperialny stan gry - czerwiec 2019 (filer)



Opowieści o tym, że Trump wstrzymał bombardowanie celów w Iranie na 10 minut przed uderzeniem, to oczywisty kontrolowany przeciek mający dać do zrozumienia Irańczykom, że może ich spotkać "coś strasznego", jeśli nadal będą się źle zachowywali. Trump poinformował wcześniej irańskie władze poprzez omańską monarchię, że może ich zaatakować. Co prawda niektórzy doradcy prezydenta USA - np. John Bolton i Mike Pompeo - chcieliby mocno przypieprzyć czymś w Iran, ale Trump nie chce wojny. Zwłaszcza wojny w trakcie kampanii wyborczej. Amerykanom pozostaje więc to, co dotychczas - presja gospodarcza, cyberataki, operacje specjalne i wojny prowadzone poprzez pośredników. To ma skłonić Iran do negocjacji. Problem jednak w tym, że irańskie władze uznają, że jakoś to przeczekają. Wszak w latach 80-tych było gorzej. Standardem życia narodu się nie przejmują. Bardziej ich wkurzają nowe sankcje wymierzone bezpośrednio w najwyższego przywódcę ajatollaha Chamenei oraz w jego biuro (czyli prywatną służbę specjalną i holding zarządzający majątkiem szacowanym na 200 mld USD).

O tym, że rozpad gospodarki nie musi prowadzić do upadku reżimu przekonuje przykład Wenezueli. CIA jak zwykle przeceniła siłę miejscowej opozycji. Choć udało jej się przeciągnąć na swoją stronę m.in. byłego szefa bezpieki, to reżim nadal się trzyma, mimo implozji gospodarki. Swoje zrobiła rosyjska i chińska pomoc, swoje ciemnota zwolenników Maduro. (Baj de łej: wenezuelska gospodarka była w głębokim kryzysie na długo przed sankcjami. Socjalistyczny reżim przekonuje, że trudności gospodarcze to wina "Gringo", ale przecież wcześniej nie było żadnej blokady ekonomicznej Wenezueli. Kraj ten mógł handlować z całym światem i chętnie też robił interesy z Wall Street - np. pokornie spłacał swoje obligacje.) Być może USA przycisną więc mocniej Kubę.

Co do sytuacji z Koreą Płn., to mamy znów falę dyplomatycznego ocieplenia. Tego detente bardzo chciały probiznesowe władze Korei Płd., licząc na korporacyjne kokosy w strefie przemysłowej Kaesong. Dla USA to przede wszystkim wygaszenie niepotrzebnego frontu. Korea Płn. chciałaby pewnie przeprowadzić transformację w stylu chińskim, ale nie może tego zrobić z powodu sankcji i... swojej systemowej niewydolności. Kluczem do porozumienia jest deznuklearyzacja. Ale Kim Jong Un chciałby, żeby to raczej USA uznały Koreę Płn. za pełnoprawne "mocarstwo" nuklearne, co pozwoliłoby oficjalnie zakończyć wojnę koreańską i znieść sankcje. Kwadratura koła. Ale przynajmniej ten front jest wygaszony.

Mamy obecnie "rozejmowe interludium" w wojnie handlowej z Chinami. Ten konflikt jak na razie mocniej uderza gospodarczo w ChRL. Amerykanie trafnie zidentyfikowali słabe punkty chińskiej gospodarki, choć oczywiście ich uderzenie jest o co najmniej kilka lat spóźnione. Oba supermocarstwa dzieli zbyt wiele, by pokojowo koegzystowały. Ich zbliżenie jest możliwe jedynie w obliczu większego zagrożenia zewnętrznego. (Trudno je sobie jednak wyobrazić. Inwazja z Kosmosu?) Czekają nas więc zapewne cykle - odprężenie-zaostrzenie konfliktu - odprężenie. USA będą w "pełzający" sposób dokręcać śrubę Chinom. Sama handlowa niepewność będzie skłaniała kapitalistów do przenoszenia produkcji z Chin do np. Wietnamu. Okres odprężenia może być dłuższy jedynie wówczas, gdy oligarchowie technologiczni w USA zainstalują bardziej przyjazną Chinom administrację w Waszyngtonie (ale ich wpływy mogą zbilansować środowiska bardziej skłonne do konfrontacji z Chinami), albo gdy Xi Jinping zostanie obalony przez frakcję, która uzna, że ChRL zbyt wcześnie prowokowała USA swoimi imperialnymi planami.

Technologiczna oligarchia bardzo stara się, by przesądzić o wyniku wyborów prezydenckich w USA w 2020 r. Project Veritas przyłapał niedawno jedną korpodyrektorkę z Google mówiącą, że "nie chcą dopuścić do Trump situation".
Trump niestety niewiele robi, by dobrać się do skóry tym inżynierom społecznym - a powinien np. spróbować przepchnąć ustawę uznającą Google i Facebooka za spółki użyteczności publicznej nie mające prawa do odmowy wykonywania usług motywowanej politycznie.



Oligarchia ma jednak ten problem, że wciąż nie bardzo wiadomo, kto będzie walczył przeciwko Trumpowi w 2020 r. Największe szanse ma Joe Biden - swojak, popularny wśród białej klasy robotniczej, któremu elektorat wybaczył wąchanie włosów małych dziewczynek i macanie dorosłych kobiet. Biden jest teraz jednak pod ostrzałem i wyciąga mu się rzeczy, które mówił w latach 70-tych. A współpracował wtedy ze zwolennikami segregacji rasowej. (Jak już wspomniałem Biden to swojak, z którym można pójść na piwo i do klubu go-go.) Może więc tak być, że demokraci sami zatopią kandydata mającego największe szanse na wygraną z Trumpem. Jakieś tam szanse ma również Pete Buttigeg, który potrafi świetnie przemawiać do białej klasy robotniczej, mimo że jest turbogejem. Ale można się spodziewać, że coś na niego wyjdzie i koleś skompromituje się jak turbogej Rubio. W grze jest oczywiście dziadzio Bernie Sanders - ale zapewne znów mu zapłacą, by się wycofał. Reszta kandydatów to banda clownów.



Z wyjątkiem Tulsi Gabbard - byłej wojskowej z Hawajów, wyznawczyni hinduizmu, która przebija się ze swoim antywojennym przesłaniem. Została ona uznana za zwyciężczynię pierwszej demokratycznej debaty. Fapują już do niej polscy zwolennicy Assada. Mogą się jednak rozczarować. Tulsi co prawda spotkała się z syryjskim dyktatorem ale również z żydowskim finansistą Sheldonem Adelsonem (którego żona mówi, że w Biblii powinna się znaleźć "Księga Trumpa"). Kasa na jej kampanię idzie natomiast również od firm zbrojeniowych. Głębokie Państwo gra więc znaczonymi kartami.

Tym co nas powinno cieszyć jest bez wątpienia to, że administracja Trumpa kontynuuje ostry kurs wobec Rosji. Innego wyboru zresztą nie ma. Ci, którzy mówili, że wzmocnienie amerykańskiej obecności w Polsce odbędzie się tylko jeśli zapłacimy Żydom 300 mld USD (parę lat wcześniej mówili o 65 mld USD), teraz zmieniają wersję i przekonują, że kasę tę przekażemy Amerykanom kupując F-35. Rozumiem, że koncern Lockheed-Martin przekaże później te pieniądze Światowemu Kongresowi Żydów? No, cóż sabatejski reżyser nazywa USA okupantem Polski a w międzyczasie jeździ do USA do swoich rodziców. Taki to teatrzyk kukiełkowy...

Żal mi za to Gruzinów. Iwaniszwili chciał pokazać, że jest lojalny wobec Putina a przecież powinien wiedzieć, że Ruscy nie szanują tych, co się przed nimi płaszczą. Ma więc i masowe protesty przeciwko rządowi swoich marionetek i rosyjskie sankcje. Podobny scenariusz jak z Janukowyczem czy Kopacz.

***

Ten wpis to tzw. filer, czyli odcinek poza głównymi wątkami. Myślę już o nowej serii, ale przedzieranie się przez materiały trochę mi zajmie. (A ostatnio zdobyłem całą masę książek o tematyce historycznej, szpiegowskiej, spiskowej, okultystycznej i ufologiczną, w które będę się zagłębiał przez co najmniej kilka miesięcy.) Zasugerowano mi, by następna seria dotyczyła tzw. eksopolityki - czyli tego, co służby specjalne i wojsko w USA mogą wiedzieć o fenomenie UFO i o tym jak dezinformują o tym, co rzekomo wiedzą. Mam nadzieję, że ta tematyka Was nie odstraszy :)


czwartek, 14 marca 2013

Papież Franciszek - argentyński patriota


Stawiałem na... Węgra. Kard. Petera Erdo. Bo młody jak na kardynalskie standardy, konserwatywny a przy tym "Piotr Rzymianin" (ale jak widać proroctwo św. Malachiasza to ściema:). Gdy odczytano nazwisko nowego pontifexa przesłyszałem się - "Cornholio?!?". Gdy pojawił się na balkonie zauważyłem: "Wygląda trochę jak Paweł VI!". Gdy przemówił, od razu go polubiłem. Uznałem, że ma niesamowite poczucie humoru. Pierwszy papież z Nowego Świata (choć jego bardzo europejskiej, białej części), pierwszy jezuita na czele Stolicy Apostolskiej, pierwszy Franciszek.

Początkowo, gdy usłyszałem, że jest jezuitą z Ameryki Południowej, zaniepokoiłem się. Czytałem znakomitych "Jezuitów"  o. Malachi Martina, wiem jaką negatywną ewolucję przeszedł ten szacowny zakon, wiem że był on filarem komunistycznej dywersji w Kościele w Ameryce Łacińskiej, wiem co ci sowieciarze robili w Nikaragui. Na szczęście jednak kard. Bergoglio walczył z tą zarazą. I to bardzo aktywnie. Przy okazji kampanii czarnego PR na konklawe w 2005 r. wyciągnięto mu sprawę rzekomego wsparcia dla argentyńskiej bezpieki przy porwaniu dwóch komunizujących jezuitów. Według książki Horacio Verbitsky'ego "El Silencio", w 1976 r. Bergoglio, ówczesny argentyński prowincjał Towarzystwa Jezusowego wycofał parasol ochronny zakonu nad braćmi Orland Yorio i Francisco Jalicsem. To było zielone światło dla oficerów marynarki dla porwania i likwidacji tych komunistów. (Nie łudźmy się. To nie byli żadni lewicowi idealiści. To stalinowcy tacy jak w Nikaragui czy na Kubie). Z drugiej strony jednak pomógł jednemu z dysydentów w ucieczce za granicę. Bergoglio wpisywał się wówczas w patriotyczną frakcję argentyńskiego kościoła. Jakiś czas temu na spotkaniu z weteranami wojny o Falklandy/Malwiny nie krępował się, by powiedzieć im: "Walczyliście o swoje". Choć zirytował prezydent Cristinę Kirchner swoim ostrym sprzeciwem wobec przywilejów dla lobby gejowskiego oraz krytykował jej politykę gospodarczą, to  argentyńskie władze mają powód, by się cieszyć z jego wyboru na papieża. W trosce papieża Franciszka o biednych pobrzmiewa po prostu dawny peronizm.


W dniu wyboru, na niebie półkuli północnej pojawiła się kometa widoczna od kilku tygodni na półkuli południowej.

Ps. Tymczasowy wenezuelski prezydent Maduro twierdzi, że to Chavez podpowiedział Chrystusowi wybór kard. Bergoglio na papieża. Co na to międzynarodowa lewica? :)

Tymczasem stary jajcarz fajansiarz Sabourdżian vel Ahmadinedżad twierdzi, że Chavez powstanie z martwych i pojawi się razem z Jezusem i szyickim Ukrytym Imamem.

środa, 6 marca 2013

Hugo Chavez (1954-2013)



Wenezuelski dyktator Hugo Chavez zmarł po długiej i ciężkiej chorobie (tu możecie przeczytać dobrą sylwetkę zmarłego, a tu obejrzeć kilka jego klimatycznych zdjęć). A Fidel Castro nadal żyje.


Wiceprezydent Maduro twierdzi, że rak, który wykończył przywódcę był "wrogim atakiem".   Pojawiają się już teorie mówiące, że prezydent Wenezueli zmarł tak naprawdę w kubańskim szpitalu, co zatuszowano ze względu na kontrowersje związane z panoszącą się w Caracas bezpieką Castro.  Naród pogrążony w autentycznym smutku, obozowi władzy grozi rozpad, Obama zaciera ręce, a mi gostka trochę żal. Wiem, wiem, był komuchem i "strasznym dyktatorem", ale miał niewielu ludzi na sumieniu, autentycznie troszczył się o biednych, był nacjonalistą i był zabawny. Zrobił na mnie wrażenie w jednym z filmów dokumentalnych (lewackich), gdy wspominając młodość rzucił parę zdań z rozmówek angielsko-hiszpańskich. "Czy posprzątać pański pokój?", "Czy wzywał pan służbę" - "Tak nas wówczas traktowano. Jako przyszłych służących i kelnerów w USA". Chavez uśmiechnął się. Widać było w jego oczach satysfakcję. Postawił się największemu mocarstwu na swojej półkuli i przetrwał, a jego sława wśród lewactwa przyćmiła wyblakłą czerwoną gwiazdę Castro (no cóż szeroko sypnął lewactwu pieniędzmi). Mimo to założę się, że niektórzy ludzie z CIA będą za Chavezem tęsknić. Wbrew pozorom potrafili bowiem się z jego ludźmi dogadać i razem kręcić narkotykowe deale. I to być może była tajemnica przetrwania Chaveza.