Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Merkel. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Merkel. Pokaż wszystkie posty

sobota, 3 listopada 2018

Tren żałobny na odejście Angeli Merkel :)


Ilustracja muzyczna: Vogel im Kafig - Shingeki no Kyojin OST

Jeden z moich facebookowych znajomych napisał, że z odejścia Angeli Merkel cieszą się głównie "idioci i agenci GRU". No to jestem agentem GRU - łącznikiem między Trumpem, Macierewiczem i Bolsonaro :)





Jak na razie widzę, że odejściu Angeli Dorothei Merkel z kierowania CDU towarzyszy niemal powszechny smutek w polskiej publicystyce. No bo Merkel taka "propolska" i "antyrosyjska"... A co takiego "propolskiego" i "antyrosyjskiego" zrobiła? Załatwiła robotę Tusskowi - w ch... propolskie! Wspierała Nord Stream 2 - wybitnie propolskie i antyrosyjskie! Pod jej rządami handel między Rosją a Niemcami wzrósł - bardzo k...wa antyrosyjskie! (I tutaj widzimy różnicę między śmiesznymi unijnymi sankcjami a realnymi amerykańskimi, nałożonymi przez tą straszną "prorosyjską" administrację Trumpa.) A jej polityka wobec Ukrainy - no po prostu Putin chyba się Merkel i Hollande'a/Macrona tak przestraszył, że zaraz odda Ukraińcom Donbas i Krym... (A dodajmy do tego, że Merkel wspiera na Ukrainie siły konserwujące tamtejszy oligarchiczno-mafijny syf). A Merkel i jej polityka wobec Gruzji - szczyt NATO w Bukareszcie w 2008 r. i zielone światło dla rosyjskiej inwazji? Merkel była równie "antyrosyjska" jak Hillary Clinton czy Julia Tymoszenko - czyli antyrosyjska jedynie  na poziomie retoryki.




No ale przecież Merkel broni jedności Unii Europejskiej przed tymi strasznymi proroyjskimi populistami... Broni tak sktucznie, że doszło do Brexitu a strefa euro niemal się nie rozpadła. To własnie polityka Merkel wobec takich krajów jak Grecja czy Włochy doprowadziła do "antykolonialnego" buntu przeciwko Brukseli i Berlinowi w szeregu krajów UE. Jeśli ktoś zostanie przez historię uznany za głównego sprawcę ewentualnego rozpadu UE, to będzie to Merkel.




Niemiecka kanclerz zrobiła jednak jedną ważną, propolską rzecz - osłabiła Niemcy otwierając szeroko ich granice dla bliskowschodnio-afrykańskich imigrantów. Kryzys imigracyjny zdestabilizował Niemcy i to jest dla nas korzystne. Zwłaszcza, że doprowadził również do upadku Merkel. Całkowitą rację ma doktor Targalski (Nya!) mówiąc, że w naszym interesie jest słaby niemiecki kanclerz. Bo wówczas Niemcy nie będą mogli ingerować w naszą politykę i nasze życie. Najlepiej gdyby to był kanclerz antyamerykański - wówczas wzrośnie nasza pozycja w oczach USA.Z całego serca życzę więc sukcesów wyborczych AfD. :) No chyba, że kanclerzem Niemiec zostanie Erdogan - jego też gotów byłbym poprzeć...



Zapewne wielu ludzi zacznie teraz jojczyć, że jak mogę cieszyć się z destabilizacji Niemiec "naszego ważnego sojusznika". Zaczną cytować Cata-Mackiewicza i Studnickiego, że Niemcy to nasz sojusznik przeciwko Rosji. No cóż, tezy Cata i Studnickiego na temat Niemiec są obecnie równie gówno warte, co tezy Dmowskiego na temat Rosji. Po prostu Niemcy bardzo mocno się zmieniły od lat 30. Zwolenników tezy o tym, że Niemcy to nasz najważniejszy i najpewniejszy sojusznik chciałbym zapytać: ile sprawnych czołgów i samolotów mają Niemcy? Raporty przygotowane dla Bundestagu mówią wyraźnie, że Bundeswehra nie jest gotowa do działań bojowych nawet na średnią skalę. Najbardziej bojowym elementem niemieckich sił zbrojnych są obecnie: krety z ISIS oraz neonaziści. 
No i może paru transów :) Nawet gdyby Niemcy bardzo chcieli nam pomóc w przypadku rosyjskiej inwazji, to ta pomoc ograniczyłaby się do panicznego wysadzenia w powietrze mostów na Odrze i ustawienia resztek czołgów zdatnych do użytku na Wzgórzach Seelowskich pod Berlinem.



Ale cóż, jesteśmy niewolnikami schematów. Oto bowiem w ostatniej "Historii Do Rzeczy" znalazł się wywiad z emigracyjnym historykiem Zbigniewem Siemaszką.  Siemaszko to ostro jebie sanacyjne władze ile to one błędów popełniły. Mówi całkiem interesująco, ale na koniec psuje efekt dając do pieca, że Polska powinna trzymać się blisko jedynie z Niemcami, bo Niemcy nas obronią przed Rosją. I przeciwstawia sojusz z Niemcami sojuszowi z USA mówiąc, że Trump cały czas chce "resetu" z Rosją. Londyński dziadzio nie powiedział, czy elementem tego "resetu" jest wycofanie się przez USA z traktatu INF czy też może bombardowanie rosyjskich najemników w Syrii, ale oczywiście jak dziadek raz w "Financial Timesie" przeczytał, że Trump to "ruski agent", to musi tak być :) A później Cenckiewicz rozpływa się jaki to Siemaszko genialny...

***






Nowy brazylijski prezydent Jair Bolsonaro to koleś podobnie zajebisty jak Duterte. Ale ma też poważne wady - ewangelikalny i neoliberalny przechył. Mimo to liczę na to, że powystrzela trochę bandziorów z ulic i rozwali grupę BRICS.

***

Za tydzień powrót do historii. 11 listopada. 

A Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi naprawdę nieźle się udał trzeci sezon "Ataku na Tytana".


sobota, 24 czerwca 2017

Plan Kalergiego: rasowa wymiana populacji w Europie?

Nie jestem rasistą, choć zapewne jacyś antifiarze o IQ klocka spłukanego w kiblu mogą mnie za rasistę brać. Ci którzy mnie znają i czytają wiedzą jak bardzo lubię jeździć po świecie, poznawać inne kultury i ludzi z innych ras. Mussolini twierdził, że "rasa jest kwestią wyłącznie psychiczną". Dzisiaj powiedzielibyśmy, że to nie rasa a kultura jest jednym z głównych czynników prowadzących narody do dobrobytu lub do nędzy. Kultura jest zaś kształtowana przez otoczenie w którym przebywamy. Czarny chłopak z USA ma szansę zostać Barackiem Obamą, Collinem Powellem czy nawet Billem Cosbym, ale jeśli będzie się kumplował z ćpunami z getta, będzie miał szansę zostać co najwyżej dilerem lub alfonsem.



O ile ja nie jestem rasistą, to rasizmem kieruje się wielu przedstawicieli europejskiego, liberalnego establiszmentu. Kiedyś ich przodkowie patrzyli na ludy wyzyskiwane przez nich w koloniach jako podludzi. Wiatr historii zmienił jednak kierunek i dzisiejsze liberalne elity przekonują, że to rasa biała, a zwłaszcza biali mężczyźni z uboższych warstw społecznych odpowiadają za całe zło tego świata  - za to, że świat nie jest zbudowany tak jak sobie wyobraził biały, liberalny establiszment. Ten rasizm widzimy również w podejściu liberałów z Zachodu do mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej. Jesteśmy dla nich jakimiś zacofanymi Aborygenami, których trzeba eksploatować gospodarczo i kulturowo dostosować do wzorców opracowanych przez liberalnych filozofów i korpo-prowców. Możemy się jednak pocieszać tym, że nie jesteśmy ich jednym obiektem nienawiści. Ci ludzie patrzą z pogardą również na białych "proli" z Europy Zachodniej czy na "buraków" z amerykańskiej prowincji. (Zauważcie, że tak samo na zwykłych Rosjan patrzą ichniejsi oligarchowie z tajnych służb.) Nie podoba im się, że "motłoch" czasem zagłosuje nie tak jak mu każą, że ma aspiracje socjalne i nie chce pracować za grosze i że w mniejszym lub większym stopniu jest przywiązany do resztek narodowej dumy i dawnych wartości. To pewnie myślała Angela Merkel (Kaźmierczak) odkładając z niesmakiem, na tym filmie niemiecką chorągiewkę.



Znany podróżnik i ekspert ds. Bliskiego Wschodu Witold Repetowicz poczynił ostatnio ciekawą obserwację:

"Wystarczy poczytać, co pisze Konstanty Gebert, czyli Dawid Warszawski. Polecam jego artykuły na webnalist.com. Forsuje w nich koncepcję prawa do zamieszkania, zamiast prawa do azylu. Współgra to ze słowami George’a Sorosa, który mówił o imporcie miliona imigrantów rocznie do Europy. To jest nawiązanie do teorii, która mówi, że narody nie istniały w sposób naturalny od zawsze, tylko są sztucznym konstruktemXIX wiecznej myśli politycznej. Nawiązując do tego konceptu, ci ludzie chcą dokonać likwidacji tego, co według nich jest XIX wiecznym błędem. Oczywiście, masowa imigracja ma temu służyć. Warto zwrócić uwagę, że wprowadzając prawo do zamieszkania, czyli totalny import imigrantów, odbiera się rzeczywistym uchodźcom, spełniającym kryteria Konwencji Genewskiej do otrzymania prawa do azylu. Według koncepcji przedstawionej przez Geberta, prawo do zamieszkania mogłoby zastąpić regulacje Konwencji Genewskiej dotyczącej uchodźców. W tym momencie uchodźcy, czyli osoby, które uciekają przed prześladowaniami ze względu na działalność polityczną straciliby preferencje do przyjazdu do Europy. Zostaliby poświęceni na ołtarzu nowego utopijnego społeczeństwa."

Znam Repetowicza i kiedyś się z nim wielokrotnie wykłócałem. Wiem więc, że jest osobą jak najdalszą od snucia teorii spiskowych czy sympatii nacjonalistycznych (no, chyba że chodzi o nacjonalizm kurdyjski...). Ale jednak doszedł do wniosku, że kryzys imigracyjny jest narzędziem do przekształcenia etnicznego Europy. Rozmycia, czy nawet likwidacji tradycyjnego pojęcia narodu.
Zbyt daleko idąca teza? Włoskie Biuro Statystyczne prognozuje, że w ciągu pół wieku populacja Włoch spadnie do 53,7 mln ludzi. Z tego 14 mln ma przypadać na imigrantów oraz ich potomków. W  2016 r. do Włoch przybyło poprzez Morze Śródziemne 176,5 tys. imigrantów. Spora część z nich trafiła tam "morskimi taksówkami" - handlarze ludźmi zabierali ich na odległość 12 mil morskich od wybrzeża libijskiego a tam przejmowały ich statki wynajęte przez "organizacje charytatywne" finansowane przez Sorosa oraz innych podejrzanych "biznesmenów". Kolejną poszlaką wskazującą na to, że kryzys imigracyjny jest sterowany odgórnie, jest to, że zachodnioeuropejskie sądy wymierzają zadziwiająco niskie kary imigranckim przestępcom, policja abdykuje w konfrontacji z nimi a media starają się dusić w zarodku wszelką dyskusję na temat argumentów pro- i contra- dotyczących przyjmowania imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki. Dużo daje do myślenia również to, co czasem elitom "wymsknie się", choćby w sponsorowanej przez nich sztuce. Ot, choćby murale Cleona Petersona,  artysty sponsorowanego przez francuską gałąź Rotschildów, czyli przez rodzinę będącym przez ostatnie 200 lat w samym sercu francuskiego establiszmentu (dla firmy inwestycyjnej Rotschildów pracował m.in. francuski prezydent Emmanuel Macron) . I ta rodzina z jakiegoś powodu finansuje sztukę, która wygląda jakby powstała w umyśle jakiegoś chorego rasisty. Oto bowiem Czarni, żywcem wzięci z propagandy Ku Klux Klanu, mordują tam białych ludzi, gwałcą białe kobiety i niszczą materialne pomniki białej cywilizacji. Czyżby Peterson i Rotschildowie byli kryptonazistami czy też może w ten sposób żartują sobie na temat swojej wizji nowej Europy?







Hrabia Richard Coundehove-Kalergi, przedwojenny ojciec ruchu paneuropejskiego, pisał w 1925 r. w swojej książce "Praktyczny idealizm": "Człowiek przyszłości będzie mieszanej rasy. Obecne rasy i klasy będą zanikały ze względu na zanik czasu, przestrzeni oraz uprzedzeń. Euroazjatycka, negroidalna rasa przyszłości, podobna z wyglądu do starożytnych Egipcjan, zastąpi różnorodność ludów różnorodnością indywidualności." Kalergi oczywiście uważał, że nad ta "euroazjatycko-negroidalną" masą będzie rządziła technokratyczna nowa arystokracja, w domyśle arystokracja pieniądza.


Poglądy te są zbieżne z rojeniami niemieckiego komunisty Ernsta Niekischa (który swego czasu dialogował z Goebbelsem) mówiącego, że "Niemcy powinny stać się azjatyckie i afrykańskie". No cóż, Angela Merkel może go czytała...

Co się więc europejskim, liberalnym elitom roi? Może liczą na to, że miliony "nowaków" żyjących na socjalu będą dla nich żelaznym elektoratem, czynnikiem prowadzącym do zniszczenia europejskiego "nacjonalizmu" i "wstecznej tradycji" a także do pewnego stopnia tanią siłą roboczą. Tradycyjne narody mają się zestarzeć i zmienić w zahukaną mniejszość przepraszającą za swoje istnienie.

W tym planie jest jednak jeden poważny błąd. O europejskich, liberalnych elitach można powiedzieć, to co Kapitan Bomba powiedział o Kurvinoxach: "Są sprytne, ale głupie". Kto im bowiem zagwarantuje, że roszczeniowi socjalnie, nie szanujący prawa i do tego wyznający ekstremalnie agresywną religię imigranci będą respektowali "europejskie wartości"? Czy po prostu nie poobcinają liberałom ich głupich łbów i nie wezmą sobie ich portfeli? Czy oni naprawdę myślą, że kolesie wzięci żywcem z filmu "Blackhawk down" będą się ich słuchać? Ten proces daje już o sobie znać. Jak czytamy: "2 marca pod siedzibą Wielkiego Wschodu Francji (GODF) miał miejsce zamach na Wielkiego Mistrza GODF Christophe Habasa, czyli szefa organizacji. Niezidentyfikowana kobieta krzycząc „Precz z Żydami" usiłowała uderzyć Habasa młotkiem w głowę. Ponieważ udało mu się zasłonić, dostał w ramię i trafił do szpitala. (...) By zrozumieć wymiar tego zamachu, należy dodać, że GODF ma we Francji pozycję zupełnie wyjątkową — jest to najsilniejsza i najmocniej zaangażowana politycznie organizacja społeczna. Analogicznym wydarzeniem w Polsce byłoby, gdyby ktoś rzucił się z młotkiem na prymasa Polski lub na Adama Michnika, gdyż pozycję polityczną GODF można w Polsce porównać jedynie do Kościoła Katolickiego lub Gazety Wyborczej. Kościół w Polsce nie ma dziś takiej władzy politycznej, jaką miał do niedawna przynajmniej GODF, który przed wyborami prezydenckimi z 2012 przyjmował w swojej siedzibie na wysłuchanie kandydatów na urząd prezydenta. Spośród 9 kandydatów, do siedziby GODF zaproszono 8. Nie zaproszono jedynie Marine Le Pen, uznając, że nie kwalifikuje się na prezydenta (Le Pen, by pokazać, że nie ma uprzedzeń wobec masonów po tym afroncie ze strony GODF, zatrudniła do swojej kampanii dwóch masonów, jednego z loży narodowej, drugiego z GODF). Na wysłuchaniu w siedzibie GODF pojawili się niemal wszyscy zaproszeni kandydaci, poza jednym znamienitym wyjątkiem: nie przybył Sarkozy. Pomimo że w dniu w którym odbyły się wysłuchania kandydatów, według sondaży to Sarkozy miał największe szanse na zwycięstwo, jednak dziennik Liberation opublikował od razu tekst „Był sobie Sarkozy". I wybory wygrał ten, który przy rue Cadet wypadł zdecydowanie najlepiej."



No cóż... Ca ira, ca ira, ca iraSaleelul alswarem nasheedul ubahwa darbul qitaly tariqul haya...

Być może część europejskich elit to rozumie. Król Norwegii Harald V mówił, że trzeba znaleźć "ostateczne rozwiązanie" i zatrzymać napływ imigrantów, bo "nie możemy przyjąć całej Afryki". Być może Fjotolf Hansen (nazwisko wymyślone jakby przez Megumin z "Konosuby"...) używający wcześniej  nazwiska Anders Breivik, mający ojca będącego norweskim dyplomatą i ojczyma będącego oficerem norweskich sił specjalnych, wiedział coś więcej o tym, co się szykuje...







sobota, 11 marca 2017

Vault7, czyli to NSA zdemaskowała Podestę



W opublikowanych przez WikiLeaks dokumentach CIA znanych jako Vault7 znalazły się w większości rzeczy, o których było od dawna wiadomo. To, że z łatwością hakowane są urządzenia z Androidem i że smartfony oraz inteligentne telewizory Samsunga mogą szpiegować użytkowników 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu bywalcy konspiracyjnych stronek takich Infowars wiedzieli od wielu lat. To, że CIA prowadzi badania na temat hakowania samochodów i dokonywania w tym celu zabójstw wyglądających na zwykłe wypadki również było od dawna przedmiotem spekulacji (np. w przypadku śmierci dziennikarza Michaela Hastingsa, który w 2013 r. kontaktował się z WikiLeaks w sprawie historii uderzającej w CIA i skarżył się na "czarne śmigłowce"). Prawdziwą rewelacją z Vault7 są dokumenty wskazujące na istnienie programu Umbrage - bazy danych dotyczących technik hakerskich i śladów, jakie zostawiają poszczególne grupy. Wiedza z Umbrage pozwala CIA na dokonanie ataku hakerskiego i zostawienie śladów typowych dla np. rosyjskiej, chińskiej czy irańskiej grupy. I tutaj dochodzimy do kwestii rzekomej ingerencji hakerów w proces wyborczy w USA. CIA i FBI wskazały na to, że hakerzy pozostawili ślady typowe dla rosyjskiej grupy Fancy Bear - stemple czasowe ze strefy w której leży zachodnia Rosja, ślady wykorzystania rosyjskiej klawiatury z cyrylicą, użycie dostępnego za darmo w necie programu stworzonego przez Fancy Bear itp. John McAfee, jeden z potentantów z branży cyberbezpieczeństwa, zwracał uwagę, że atak hakerski dokonany przez GRU zostałby przeprowadzony bez zostawiania tak oczywistych śladów. Ppłk Tony Shaffer, były oficer amerykańskiego wywiadu, twierdzi, że ataki na serwery Narodowego Komitetu Demokratów (DNC) zostały przeprowadzone przez ludzi z NSA chcących, by na światło dzienne wyszły rzeczy ukazujące prawdziwe oblicze Hillary. Atak został spreparowany tak, by wyglądał na robotę rosyjskich hakerów. NSA jest od CIA dużo bardziej zaawansowana w szpiegostwie elektronicznym i taki program jak Umbrage jest dla niej łatwizną. Przypomnę, że według WikiLeaks maile DNC zostały przekazane przez zamordowane demokratycznego sztabowca Setha Richa (on mógł być tylko posłańcem NSA) a maile Podesty bezpośrednio od źródła z NSA.



Historia o rosyjskich hakerach, którzy pozbawili zwycięstwa biedną Hillary i doprowadzili do płaczu hollywoodzkie celebrytki i tysiące zidiociałych millenialsów, jest więc tylko dezinformacją stworzoną przez amerykańskie tajne służby po to, by ukryć, co się naprawdę wydarzyło w trakcie wyborów. Z nieoficjalnych informacji wynika, że FBI nie znalazła niczego obciążającego Trumpa i jego współpracowników w kwestii kontaktów z Ruskimi. Próbowano ostatnio grzać sprawę kontaktów prokuratora generalnego Jeffa Sessionsa z rosyjskim ambasadorem w Waszyngtonie Siergiejem Kislakiem. Sessions spotykał się z nim jednak jako członek Senackiej Komisji ds. Polityki Zagranicznej, czyli niejako w ramach obowiązków służbowych i to jeszcze zanim przyłączył się do kampanii Trumpa. Z Kislakiem spotykało się również wielu prominentnych demokratycznych polityków - w tym Chuck Schumer i Nancy Pelosi. Nawet wymieniali się prezentami. Podczas niedawnego przemówienia Trumpa w Kongresie Kislak zasiadał między... demokratycznymi kongresmenami. Przyjacielsko sobie z nimi gawędził w tym czasie, gdy z Sessionsa próbowano zrobić rosyjskiego agenta za jedno spotkaniem z tym sowieckim bucem.

Podobnie ma się prawdopodobnie rzecz z gen. Flynnem. Z nieoficjalnych informacji wynika, że jego rozmowa telefoniczna z Kislakiem o sankcjach wyglądała w ten sposób, że Kislak spytał się Flynna o  kwestię zniesienia sankcji  a Flynn mu odpowiedział, że nie może o tym rozmawiać. Odwołanie Flynna było prawdopodobnie zemstą CIA za to, że pokrzyżował on jej zamach stanu w Turcji. Flynn dostał ponad 500 tys. USD od tureckiego rządu za zbieranie informacji o siatce Gullena w USA.  Tureckie dochodzenie w sprawie zamachu stanu wykazało, zaś że gulleniści zatrudniali w swoich szkołach w Turcji i Azji Środkowej funkcjonariuszy CIA pod przykrywką. 



Media karmią nas ostatnio narracją, że ten straszny Trump bezpodstawnie atakuje Obamę za to, że rzekomo podsłuchiwano jego rozmowy w Trump Tower w trakcie kampanii wyborczej. Przecież to niemożliwe, by prezydent USA coś takiego robił a skoro służby zaprzeczają, że to robiły, to nic takiego nie miało prawa się wydarzyć. Tak samo nie było np. zamachu w Smoleńsku czy agenta Bolka. Zapominają, że swoich przeciwników politycznych podsłuchiwali m.in. Roosevelt i Kennedy a służby Obamy zostały już wielokrotnie przyłapane na inwigilacji zagranicznych przywódców. Czemu więc miałyby podsłuchiwać Trumpa. Zwłaszcza, że dwukrotnie w 2016 r. skierowały wniosek o założenie podsłuchu do sądu FISA. Pretekstem miała być lipna historia o tym, że serwery Trump Organization komunikowały się z serwerami Sbierbanku, czyli np. pomiędzy tymi serwerami rozchodził się mailowy spam. Pierwszy wniosek złożono w czerwcu 2016 r., tuż po spotkaniu Billa Clintona z prokurator generalna Lorettą Lynch, kolejny tuż po tym jak wyciekły maile Podesty. Te same media, które wyśmiewają Trumpa za "bezpodstawne oskarżanie Obamy", jeszcze kilka tygodni temu pisały o "informacjach z podsłuchów obciążających Trumpa i jego współpracowników".  O tym, że podsłuchy były mówią źródła z administracji Obamy, ludzie ze służb i były prokurator generalny z czasów Busha. O tym, że Obama podsłuchiwał Trumpa mówiła nawet demokratyczna kongreswoman Maxine Waters (ta idiotka, która twierdziła, że Putin wysłał wojska do Korei). Sprawa domniemanych kontaków Trumpa z Rosją została spreparowana przez służby Obamy, po to by był pretekst do podsłuchiwania republikańskiego kandydata w trakcie kampanii wyborczej i później sabotowania jego rządów. W Waszyngtonie otwarcie mówi się, że Obama kieruje "oporem". Pod koniec jego rządów stworzono w Departamencie Sprawiedliwości specjalny fundusz, przez który wyprowadzano pieniądze dla lewackich organizacji organizujących teraz protesty przeciwko Trumpowi. To rzuca światło na falę antysemickich incydentów przetaczającą się przez USA od wyboru Trumpa na prezydenta. Na jednej z takich prowokacji - fałszywej groźbie podłożenia bomby w centrum żydowskim - złapano czarnoskórego komunistę. 



Charakterystyczne jest to, że operację podsłuchową przeciwko Trumpowi rozpoczęto akurat po wycieku maili Podesty. Może dlatego wpadli w panikę, bo Tony Podesta dostał od Sbierbanku 170 tys. USD za przekonywanie administracji Obamy do poluzowania sankcji wobec Rosji? A może chodziło o Pizzagate? Od początku rządów Trumpa trwa w USA wielka akcja służb przeciwko siatkom pedofilskim. Zatrzymano w ramach niej ponad 1,5 tys. osób.  Jednym z nich był doradca Johna McCaina, polityka będącego obecnie kimś w rodzaju alternatywnego amerykańskiego prezydenta - jeżdżącego w miejsca takie jak Syria i składającego obietnice w imieniu rządu USA.

Wbrew jęczeniom idiotów takich jak pseudoprofesor Roman Kuźniar administracja Trumpa nie podjęła jeszcze żadnej znaczącej decyzji korzystnej dla Rosji. Wręcz przeciwnie - mamy początek nowego wyścigu zbrojeń, przerzut wojsk do Europy Środkowo-Wschodniej, nominacje rusosceptyków w administracji, szykująca się deregulacja przemysłu naftowego - co bystrzejsi obserwatorzy zauważają już, że Trump może się okazać w przypadku Rosji jastrzębiem.  Bo inaczej się po prostu nie da przy obecnym rozdaniu. Jedyny obszar współpracy z Rosją to obecnie Syria. Mieliśmy ostatnio szczyt amerykańskich, tureckich i rosyjskich generałów.  Ale Syria to bardzo grząski grunt, o czym świadczy choćby sytuacja wokół miasta Manjib i sprawa ofensywy na Rakkę.  Bez Flynna sprawa może się rypnąć totalnie. Z drugiej strony jednak korzystne dla nas wszystkich byłoby utknięcie Rosji w bliskowschodnim bagnie. Niech trzymają tam swoje wojska jak najdłużej. Ich straty - takie jak udany zamach bombowy na rosyjskiego generała, który stracił w wyniku niego obie nogi i oko - będą nas zawsze cieszyły. Martwi Ruscy też się czasem do czegoś przydają. Każdy Ruski zabity w obronie ruin Palmyry to Ruski, który nie trafi na front w Donbasie.


***


Ostatnie zdarzenia związane z wyborem Donalda Tusska na stanowisko starego/nowego van Rumpoya określiłbym mianem "gównoburzy". Przecież wiadomo, że Angela Merkel (Kaźmierczak) jest zadaniowana na to, by zmieniła Niemcy i całą Europę Zachodnią w eksploatowany przez globalistów Trzeci Świat, który nigdy nie będzie w stanie zagrozić potędze USA. Temu służy wywołany przez Merkel kryzys migracyjny. A taka marionetka jak Tussk jest idealnie stworzony do tego zadania. Brytyjczycy się skapneli o co chodzi i postanowili się ewakuować z pokładu, tuż po tym jak nie udało im się zablokować wyboru tego alkoholika Junckera na szefa Komisji Europejskiej.





Może się też okazać, że w maju dyskusja o stanowisku Tusska stanie się nieaktualna - bo Francja rozpieprzy UE. Jak dotąd klan Le Penów stanowił narzędzie francuskich tajnych służb do eliminowania słabych sztuk w socjalistycznym stadzie. Ale po tym jak ten dupek Hollande "cztery procent" (poparcie mniejsze niż dla Ozjasza Goldberga) rozpieprzył obóz socjalistów a Front Narodowy przejął tradycyjny, robotniczy elektorat, wszystko się może zdarzyć. Plan rozmontowania strefy euro przez Le Pen jest dobry, a przeciwko sobie może ona mieć w drugiej turze bankiera inwestycyjnego od Rothschilda lub centroprawicowego cwaniaczka, który otwarcie mówi, że zwolni setki tysiące osób z budżetówki. Jak myślicie, czy Francuzi zagłosują na kogoś, kto obiecuje im utratę pracy i cięcia socjalne? Przyjemnie posłuchać jak Marine Le Pen opierdala Merkel w Parlamencie Europejskim, ale oczywiście poważnym problemem jest dla nas prorosyjskość kandydatki francuskiego wywiadu wojskowego. Ta prorosyjskość nie ogranicza się jednak tylko do niej - jest stałą częścią francuskiej polityki od czasów Adolfa Thiersa i w pewnym sensie kontynuacją zgniłej tradycji "Generała Mikrofona" de Gaulle'a. Na francuskiego sojusznika nie ma co liczyć - tak jest odkąd obalono Napoleona. Biadolenie, że Francja pod rządami Le Pen nam nie pomoże nie ma większego sensu, bo i tak Francja by nam nie pomogła. Zresztą nie sądzę też, by Le Pen zdołała coś zrobić dla samej Francji. Tamten kraj mogą uleczyć chyba tylko rządy Rodrigo Duterte - tysiące młodocianych przestępców z przedmieść spieprzałoby wpław przez Morze Śródziemne do Algierii :))))

Baj de łej: w przypadku Francji jakoś lewica nie grzeje tego, że to mocarstwo może mieć pierwszego prezydenta kobietę. Oprócz Le Pen kandyduje tam również niejaka Cindy Lee - striptizerka reprezentująca Partię Przyjemności i prowadząca kampanię topless. Moim zdaniem byłaby znacznie lepszym przywódcą od Hollande'a.



***
A tak mi się ostatnio skojarzyło po 8 marca...




9-tego miałem oczywiście urodziny, a po wczorajszym imprezowaniu nie miałem jakoś ochoty na nowy wpis z serii Prometeusz...

sobota, 20 sierpnia 2016

Największe sekrety - Euphoria: Hexen



Ilustracja muzyczna: Rammstein - Du Riechst So Gut

System Globalnego Minotuara (w którym USA były największym generatorem popytu na dobra produkowane przez resztę świata a w zamian reszta świata lokowała kapitał w amerykańskie aktywa finansowe) wzbudzał zazdrość. Szczególnie u Francji. Jej socjalistyczny prezydent Francois Mitterand zazdrościł Amerykanom, że cały świat finansował ich deficyt handlowy i fiskalny. Chciał, by Francja korzystała z podobnego przywileju i w ten sposób uratowała swój model społeczny. Był tylko jeden problem - frank francuski nie był dla inwestorów wymarzoną walutą, w którą można lokować kapitał. Spośród walut europejskich najbliższa temu ideałowi była marka niemiecka. Mitterand porównywał ją do bomby atomowej. Nie podobało mu się, że wszystkie banki centralne kontynentalnej Europy Zachodniej dostosowywały swoją politykę do działań Bundesbanku.  – Niemcy odbudowały swoją potęgę gospodarczą, ale odmawiają podzielenia się nią – powiedział w 1988 r. kanclerzowi Austrii Franzowi Vranitzky’emu. Zdecydowano się więc na „rozbrojenie nuklearne”. W 1988 r. Rada Europejska zleciła grupie ekspertów kierowanej przez przewodniczącego Komisji Europejskiej, znanego aferzysty Jacquesa Delorsa (z pochodzenia Francuza) przygotowanie raportu o możliwości stworzenia europejskiej unii walutowej. Raport został opublikowany rok później i stał się podstawą do tworzenia strefy euro.

                                            




Mitterand zdobył w tym projekcie sojusznika w postaci chadeckiego kanclerza Niemiec Helmuta Kohla. Niemiecki przywódca posunął się nawet do tego, by wspólnie z prezydentem Francji spiskować przeciwko własnemu bankowi centralnemu. Gdy w 1987 r. powstała niemiecko-francuska Rada Finansowo-Gospodarcza, jedna z instytucji przygotowujących wspólną walutę, niemiecki minister finansów odmówił prezesowi Bundesbanku Karlowi Otto Pohlowi wglądu w dokumenty powołujące tę instytucję. Pohl uzyskał w nie wgląd dopiero u szefa francuskiego banku centralnego. Prezes Bundesbanku był izolowany, dlatego że ośmielił się mieć sceptyczne zdanie o idei powołania unii walutowej. – Na takim procesie mamy wiele do stracenia. Dla Republiki Federalnej oznaczałoby to złożenie marki niemieckiej w ofierze na europejskim ołtarzu. Wiemy, co mamy. Co dostaniemy, tego nie wiemy – ostrzegał w 1990 r.
Europejska machina była już wówczas wprawiona w ruch. Decyzje w sprawie budowy unii walutowej podjęto na szczycie w Maastricht w 1991 r. Kanclerz Kohl próbował tam przekonać innych przywódców, by unię walutową oparto na zasadach ścisłej dyscypliny fiskalnej. Przyjęto pod jego naciskiem tzw. kryteria konwergencji, czyli warunki, jakie państwa powinny spełnić, by móc przyjąć wspólną walutę. Kohl został jednak wymanewrowany przez sprytniejszych graczy. Francuski prezydent Mitterand i włoski premier Gulio Andreotti porozumieli się i wprowadzili Niemców w pułapkę. Zdołali wymóc na nich zobowiązanie, że 1 stycznia 1999 r. automatycznie i nieodwołalnie powstanie unia walutowa. Z góry przyjęto więc „rozkład jazdy euro", nie przejmując się specjalnie tym, że w wyznaczonym czasie może się zdarzyć, że nikt nie będzie spełniał kryteriów z Maastricht. Taki scenariusz był bardzo prawdopodobny – w 1996 r. warunki przyjęcia do unii walutowej spełniał jedynie Luksemburg. Rozkładu jazdy trzymano się jednak z niewolniczą wiernością. Choć można się było spodziewać, że Grecja nie zdąży na czas ze spełnieniem kryteriów konwergencji, już w 1996 r. zaczęto planować druk banknotów euro z napisami w greckim alfabecie.

Co prawda Niemcy po podpisaniu Traktatu z Maastricht domagali się ścisłego kontrolowania budżetów państw eurolandu, ale ich opór złamano za symboliczną cenę, godząc się na siedzibę przyszłego Europejskiego Banku Centralnego we Frankfurcie oraz na to, by nowy unijny pieniądz nazywał się euro zamiast ecu. Berlinowi nazwa ecu skojarzyła się z pierwszymi francuskimi złotymi monetami, więc upierał się on, by nową walutę nazwać inaczej. Sprzedał więc „za miskę soczewicy” stabilność strefy euro.




Strefa euro jest unią walutową mającą mniej sensu niż odrodzony ZSRR czy unia walutowa państw byłego Imperium Ottomańskiego. Tych słów nie wypowiedział były czeski prezydent Vaclav Klaus, ani brytyjski eurodeputowany Nigell Farage. To wniosek wypływający z raportu analityków banku JPMorgan Chase. Zbadali oni jak stabilne byłyby różne hipotetyczne unie walutowe na tle strefy euro. Wzięli pod uwagę 100 wskaźników gospodarczych i mierzyli dysproporcje pomiędzy państwami tworzącymi unie walutowe. W przypadku 12 głównych gospodarek strefy euro odchylenie standardowe, miara tych dysproporcji, wyniosło ponad 50 proc. Najniższe (mniej niż 20 proc.) było w przypadku unii gospodarek Ameryki Łacińskiej. Dla odrodzonego ZSRR sięgało 30 proc., a w przypadku nowego Imperium Ottomańskiego (w granicach z 1800 r.) zbliżało się do 40 proc. Lepszy wynik od strefy euro osiągnęły nawet „wszystkie państwa leżące na 5 równoleżniku szerokości północnej” oraz unia wszystkich krajów na literę M.
Po wybuchu kryzysu zadłużeniowego w strefie euro wielu analityków zaczęło wskazywać na to, że unia walutowa tak różnych państw jak Niemcy, Grecja, Finlandia i Hiszpania nie jest stabilna i nie ma szans na sukces. Dlaczego więc eksperci nie zwracali wcześniej uwagi na ten fakt unijnym decydentom? Ależ zwracali. W najlepszym przypadku ich nie słuchano, w najgorszym brano za wariatów.



Niemieckie dokumenty dyplomatyczne dotyczące przyjęcia Włoch do strefy euro rzucają dużo światła na proces powstawania tej unii walutowej. W latach 1997-1999 z ambasady RFN w Rzymie do Berlina płynął strumień raportów mówiących o tym, że Włochy są nie przygotowane na wejście do eurolandu. Nie radzą sobie z obniżką długu publicznego a podejmowane przez kolejne rządy wysiłki mające na celu naprawę finansów państwa mają często kosmetyczny charakter. W tych raportach pojawiają się znane nazwiska. I tak np. w 1997 r. Juergen Stark, wówczas sekretarz stanu w niemieckim ministerstwie finansów a później członek władz Europejskiego Banku Centralnego, donosił, że rządy Belgii i Włoch wywarły presję na szefów swoich banków centralnych, by przekonali inspektorów Europejskiego Instytutu Walutowego (poprzednika EBC), by „nie byli tak krytyczni wobec poziomu ich długu publicznego”.  W marcu 1998 r. Horst Koehler, ówczesny szef Stowarzyszenie Niemieckich Banków Oszczędnościowych, późniejszy szef Międzynarodowego Funduszu Walutowego i prezydent Niemiec, przesłał kanclerzowi RFN Helmutowi Kohlowi list w którym wskazywał, że Włochy nie spełniły warunków trwałego obniżenia deficytu budżetowego i długu publicznego oraz, że kraj ten stanowi duże ryzyko dla istnienia euro. Słowa Koehlera poparte były ekspertyzą Hamburskiego Instytutu Gospodarki Międzynarodowej. Kohl odpowiedział mu, że oczywiście są pewne problemy, ale jest pewny, że zostaną one pokonane w najbliższych latach. Niemiecki kanclerz oczywiście mylił się. O ile w 1998 r. włoski dług publiczny wynosił 114,2 proc. PKB, to przez następną dekadę spadł tylko nieznacznie nie schodząc poniżej 100 proc. PKB.
Lekceważono również opinie niezależnych ekspertów. W lutym 1998 r. 155 niemieckich profesorów ekonomii zażądało przesunięcia wprowadzenia wspólnej waluty. Argumentowali, że wiele państw nie jest gotowych na jej przyjęcie. Kilku z sygnatariuszy listy próbowało zablokować wprowadzenie euro za pomocą skargi do Federalnego Trybunału Konstytucyjnego. 
Na początku 1998 r. premier Holandii Wim Kok zwrócił uwagę niemieckiemu rządowi, że Włochy nie spełniają kryteriów przyjęcia do strefy euro. – Bez dodatkowych działań ze strony Włoch dających dowód trwałości konsolidacji fiskalnej, wejście Włoch do strefy euro jest obecnie nie do zaakceptowania – argumentował Kok. Kohl odmówił wywierania presji na Rzym twierdząc, że Francja zagroziła wycofaniem się z projektu euro jeżeli nie będą w nim uwzględnione Włochy. Czynniki polityczne więc przeważyły.
Niemcy przymykały oczy na łamanie reguł przez inne państwa również dlatego, że same miały problem z dyscypliną fiskalną. Niemiecki dług publiczny wynosił w 1999 r. 61,3 proc. PKB i przez poprzednie 10 lat nieustannie rósł. Urzędnicy kancelarii kanclerza wskazywali więc, że mogą pojawić się prawne przeszkody dla wejścia Niemiec do strefy euro. Niemcy po prostu nie spełniali kryteriów konwergencji. Kanclerz Kohl i minister finansów Theo Waigel zdołali jednak przekonać Komisję Europejską i pozostałe kraje tworzącego się eurolandu, że gdyby nie zjednoczenie Niemiec, dług publiczny RFN wynosiłby 45 proc. PKB”. Zarówno Niemcom jak i Włochom wybaczono te „drobne niedociągnięcia” tworząc precedens do przyjęcia w 2001 r. Grecji do strefy euro, pomimo nie spełniania przez nią kryteriów.
Mitterand i jego otoczeniu uważało wspólną europejską walutę za gospodarcze wunderwaffe, as w rękawie, który z czasem zdetronizuje dolara w roli głównej waluty rezerwowej świata. Czemu więc zamiast budować silną strefę euro składającą się z Niemiec, Francji i kilku stabilnych gospodarek zbudowano blok walutowy łączący państwa silne ze słabymi? Francja nie chciała, by unia walutowała została zdominowana przez Niemcy, postanowiła więc włączyć w nią kraje łacińskie takie jak Włochy i Hiszpania, które stałyby się jej sojusznikami w tym bloku.





Dlaczego jednak na pozbycie się marki i stworzenie strefy euro zgodziły się Niemcy? I to pomimo silnego sprzeciwu przedstawicieli, dawnych elit z Bonn? Musimy pamiętać, że Niemcy nie są krajem do końca suwerennym. Gen, Gerd-Helmut Komossa, były szef wywiadu wojskowego RFN, ujawnia w swojej książce "Karta niemiecka", że suwerenność Bundesrepubliki jest na podstawie tajnego układu z 1949 r. ograniczona przez aliantów aż do 2099 r. Gert Poli, były szef austriackiego wywiadu cywilnego BVT twierdzi, że Niemcy są wciąż de facto krajem okupowanym. Każdy nowy kanclerz RFN musi podpisać tzw. Dokument Kanclerski (polecam tę prelekcję dra Brzeskiego).  BND, wywiad cywilny RFN, został założony przez CIA i zgodnie z międzyrządowymi porozumieniami musi przekazywać CIA każdą informację, o którą Amerykanie poproszą (skutkiem tego była m.in. afera Panama Papers). BND inwigilowała niemieckich polityków, w tym kanclerz Merkel a także wykonywała zadania dla Amerykanów w takich miejscach jak Irak, Syria czy Libia. CIA wie więc o łapówkach i skandalach seksualnych z udziałem niemieckich polityków, zna szczegóły nazistowskiej przeszłości niemieckich elit (i może w każdej chwili uruchomić swoje psy gończe) a także przejęła Akta Rosenholz - zapisy elektroniczne dotyczące wysoko postawionej agentury Stasi. Amerykanie mogą więc szantażować Angelę Merkel (według pogłosek TW "Erika") dokumentami o jej współpracy ze Stasi. 

Niemcy to AMERYKAŃSKO-SOWIECKIE KONDOMINIUM POD POSTNAZISTOWSKIM ZARZĄDEM POWIERNICZYM. 







Niemcy przystąpili do euro, bo MUSIELI. To był jeden z tajnych warunków zjednoczenia. Wsparcie amerykańskich neoliberalnych ekonomistów dla projektu euro, wskazuje, że był on pułapką mającą na zawsze pogrzebać ambicje Francji do stworzenia konkurencyjnego systemu Minotaura. Francuzi zostali zgubieni przez własną głupotę - euro zaczęło zarzynać ich przemysł oraz gospodarkę. Zachowali niewydolny model socjalny, ale pozbawili się możliwości przeprowadzania dewaluacji waluty, które zwiększałyby konkurencyjność ich eksportu.





Na takiej samej zasadzie Niemcy rozpętali w Europie kryzys imigracyjny. Decyzję o otwarciu granicy dla nachodźców z Syrii Merkel podjęła bez zostawiania śladu na piśmie. 

Flashback: Gwałty w Kolonii - dwa poziomy spisku

Jest jednak również drugi poziom  spisku. Niemieckie elity biznesowe zgodziły się na euro, gdyż w ten sposób wykańczały konkurencję we Francji i północnych Włoszech. Kryzys w eurolandzie dał też im możliwość przeprowadzenia eksperymentu społecznego: w takich krajach jak Grecja czy Portugalia mogą sprawdzić jak mocno mogą zdemontować prawa socjalne, zanim ludzie zaczną się buntować. Po przetestowaniu tego na południu Europy, będą to testować u siebie (pisał o tym Juergen Roth w "Cichym puczu"). Skok na greckie aktywa został przećwiczony wcześniej na terenach byłej NRD. Przy zjednoczeniu Niemiec rząd kanclerza Kohla, wbrew protestom szefa Bundesbanku Karla Pohla, ustalił kurs bezwartościowej marki NRD do ultrasolidnej marki RFN na poziomie 1:1. Skutkiem tego, nowy Mercedes był tańszy od Trabanta. I tak już niekonkurencyjny przemysł dawnego NRD został dobity, a wschodnie landy stały się postindustrialną pustynią na którą do dzisiaj łożą zachodni Niemcy. Majątek po Wschodnich Niemcach został w kryminalny sposób sprywatyzowany (obszernie pisał o tym Juergen Roth w "Europie mafii"). Potentaci z RFN podzielili się nim z towarzyszami ze Stasi i SED, którzy przebrandowili się na działaczy CDU. Ta mafijna struktura z Kondominium zachowywała się w bardzo podobny sposób na południu Europy. Jak czytamy:





"Wielkie kontrakty związane z olimpiadą oraz innymi greckimi projektami infrastrukturalnymi dostawał często niemiecki koncern Siemens. Po  latach okazało się, że zdobywał je dzięki łapówkom, które mogły wynieść setki milionów euro. Tasos Mantelis, były minister transportu i telekomunikacji reprezentujący socjalistyczną partię PASOK, przyznał się, że w latach 1998-2000 dostał od Siemensa 450 tys. marek niemieckich a takich skorumpowanych polityków chodzących na pasku niemieckiego koncernu było bardzo wielu. Komisja greckiego parlamentu ustaliła, że łapówkarska działalność Siemensa przyniosła gospodarce szkody sięgające 2 mld euro. W sierpniu 2012 r. grecki parlament specjalną ustawą zrzekł się roszczeń wobec Siemensa. Koncern zapłacił Grecji w ramach ugody łącznie 330 mln euro i zapewniał później opinię publiczną, że czynnie walczy z korupcją i jest „czystą firmą”.
W śledztwie dotyczącym korupcyjnej działalności Siemensa przewijało się nazwisko greckiego oligarchy Sokratisa Kokkalisa, właściciela holdingu Intralot oraz przez wiele lat do 2010 r. klubu piłkarskiego Olimpiakos Pireus. Gdy Volker Jung, członek zarządu Siemensa odpowiadający m.in. za kontakty z Grecją, przeszedł na emeryturę trafił do rady nadzorczej Intralotu. Oligarcha nazywany przez pracowników Siemensa „Mister K.” miał silne związki z Niemcami, a szczególnie z ich wschodnią częścią. Przez wiele lat mieszkał bowiem w NRD a studiował w Berlinie Wschodnim i w Moskwie. W 1977 r. wrócił do Grecji, gdzie założył spółkę Intracom, która stała się później jednym z głównych greckich koncernów telekomunikacyjnych. Podejrzewano, że pieniądze na rozkręcenie interesu dał mu wschodnioniemiecki wywiad, zwłaszcza, że spółka prowadziła lukratywne interesy z enerdowskimi firmami. Po latach okazało się, że Kokkalis był tajnym współpracownikiem Stasi o pseudonimie „Rocco”, który chętnie donosił na kolegów ze studiów. Gdy wrócił do Grecji rzekomo przekupywał greckich urzędników, by kupowali enerdowski sprzęt telekomunikacyjny, a po upadku komuny robił interesy na rynku hazardowym w Rosji oraz w Rumunii.
Siemens ma akurat długą tradycję sięgania po „kontrowersyjne” osoby w ramach swoich interesów w Grecji. W latach 1941-1944 niemieckich interesów gospodarczych w Grecji pomagał pilnować Ioannis Voulpiotis, grecki inżynier, który ożenił się z córką Wernera von Siemensa i przed wojną kierował ateńskim biurem AEG Siemens Telefunken. Po wojnie został on skazany za kolaborację, ale uciekł do Niemiec. Do Grecji powrócił w latach 50-tych jako reprezentant Siemensa. Miał po swojej stronie rząd RFN, który w 1954 r. naciskał na Grecję, by dała Siemensowi kontrakt na modernizację greckiej sieci radiowej.

 
(...)

Grecka korupcja i system oligarchiczny są również wygodne dla europejskich możnych z innego powodu: łatwiej im przepychać ich interesy w Grecji. Widać to choćby na przykładzie kontraktów zbrojeniowych. W 2013 r. MFW i UE nakazały Grecji zlikwidować jej mały, ale rentowny i nowoczesny, przemysł zbrojeniowy. Zwolniono z pracy 2,2 tys. ludzi. Gdy dokonywano tych niepotrzebnych redukcji, grecki budżet wojskowy rósł (np. w 2012 r. zwiększył się aż o 18 proc.). Jeszcze w 2011 r. niemiecka kanclerz Angela Merkel i francuski prezydent Nicolas Sarkozy mówili ówczesnemu greckiemu premierowi Georgiosowi Papandreou, że Grecja dostanie wsparcie finansowe tylko w zamian za nowe zamówienia na samoloty z koncernu EADS (podejrzanego później o dawanie łapówek politykom w wielu krajach) oraz na niemieckie okręty podwodne (których grecka flota nie chciała przyjąć, bo były wadliwie wykonane). "

Europą rządzi oligarchia. Bardzo wąska oligarchia. Węższa niż się Wam wydawało. Jak czytamy:

"Najściślejszą europejską elitę przemysłowo-finansową tworzy zaledwie kilkunastu ludzi, z których większość osiągnęła już wiek emerytalny. To oni są zwornikami wielkiej korporacyjnej sieci.
Kto tworzy ścisłą europejską elitę finansowo- przemysłową? Z badań Eelke Heemskerka, profesora nauk politycznych na Uniwersytecie Amsterdamskim, wynika, że zaledwie 16 osób. Ta niewielka grupka ma generować połowę kontaktów finansowych i handlowych pomiędzy największymi europejskimi spółkami. Ludzie zaliczeni przez niego do ścisłej euroelity zasiadają w 67 zarządach i radach nadzorczych spółek. Firmy, w których władzach się znaleźli, tworzą jedną strukturę o 216 powiązaniach międzyzarządowych. To prawdziwa arystokracja pieniądza mająca wielkie oficjalne i zakulisowe wpływy. Co ciekawe, znaczna większość Europejczyków nie jest w stanie skojarzyć nazwiska żadnego z członków tego 16-osobowego kręgu przywódczego.
„Sieć międzykorporacyjnych powiązań w Europie pozostaje miejscem rozgrywek kilku paneuropejskich »wielkich łączników«. Co prawda, instytucje finansowe i bankierzy zajmują ważne miejsca w górnych częściach sieci, ale nie są na kluczowych pozycjach. To raczej byli i obecni prezesi wielkich europejskich korporacji niefinansowych tworzą razem wzajemnie się zazębiające dyrektoriaty. Sieć opiera się raczej na zlewaniu się ze sobą finansów i przemysłu niż na dominacji jednego nad drugim" – ocenia Heemskerk.



Na pierwszym miejscu jego listy przedstawicieli najściślejszej europejskiej elity gospodarczej znalazł się niemiecki menedżer Gerhard Cromme, od 2003 r. przewodniczący rady nadzorczej koncernu Siemens. W 2011 r., czyli w czasie, gdy Heemskerk prowadził swoje badania, Cromme zasiadał we władzach dziewięciu dużych korporacji, był częścią 18 powiązań międzyzarządowych i miał powiązania z 13 z 16 członków najściślejszej europejskiej elity korporacyjnej. W latach 1999–2001 był on prezesem koncernu ThyssenKrupp, a w latach 2001–2013 przewodniczącym jego rady nadzorczej. Zasiadał również m.in. we władzach Allianza, koncernu energetycznego E.ON Ruhrgas, grupy medialnej Axel Springer, firmy budowlanej Hochtief, Volkswagena, Lufthansy czy francuskiego banku BNP Paribas. Urodzony w 1942 r. niemiecki kolekcjoner stanowisk jest również przewodniczącym Europejskiego Okrągłego Stołu Przemysłowców (ERTI), grupy starającej się wpływać na to, by decydenci z Brukseli i rządów państw UE podejmowali działania korzystne dla europejskiej przemysłowej elity.



Drugie miejsce w zestawieniu Heemskerka zajmuje Louis Schweitzer, w latach 1992–2005 prezes francuskiego koncernu motoryzacyjnego Renault, obecnie zasiada we władzach m.in.: koncernu farmaceutycznego AstraZeneca, banku BNP Paribas, EDF, Veolia Environnement, Volvo, L'Oréal i Philips Electronics. W latach 70. i w pierwszej połowie lat 80. zajmował różne stanowiska we francuskiej administracji rządowej. Jest synem Pierre-Paula Schweitzera, dyrektora zarządzającego Międzynarodowego Funduszu Walutowego w latach 1963–1973. Wśród jego dalekich krewnych można znaleźć m.in. Alberta Schweitzera, lekarza, teologa i zarazem zdobywcę Pokojowej Nagrody Nobla w 1952 r. oraz francuskiego filozofa Jean-Paula Sartre'a. Na liście Heemskerka odnotowano, że odpowiada on za 15 powiązań międzyrządowych i ma związki z siedmioma innymi członkami najściślejszej europejskiej elity.



Trzecią pozycję w tym zestawieniu zajął francuski bankier Antoine Bernheim, były szef rady nadzorczej grupy Generali, uznawany za jednego z najbardziej wpływowych finansistów z Europy Zachodniej. Zmarł on już po publikacji pracy Heemskerka. Nie żyje również znajdujący się na czwartej pozycji tego zestawienia Karel van Miert, belgijski polityk, członek Komisji Europejskiej w latach 1986–1999, były komisarz europejski ds. konkurencji. Po zakończeniu służby publicznej zasiadał on we władzach sześciu dużych korporacji. Zginął w 2009 r., po tym jak spadł z drabiny w swoim ogrodzie.
Piąte miejsce w sieci tej europejskiej arystokracji gospodarczej zajął Marcus Wallenberg, od 2005 r. przewodniczący rady nadzorczej szwedzkiego banku SEB, koncernu Saab, dyrektor w AstraZeneca, Investor AB i singapurskim państwowym holdingu Temasek. Pracował wcześniej m.in. w Citigroup, Deutsche Banku i S G Warburg Co. Pochodzi ze znanej rodziny przemysłowców i finansistów, której najsłynniejszym przedstawicielem był Raul Wallenberg – w czasie drugiej wojny światowej szwedzki dyplomata zaangażowany w ratowanie Żydów i prawdopodobnie również w tajne negocjacje między Niemcami i Sowietami, aresztowany w 1945 r. w Budapeszcie przez NKWD i zaginiony."

Ta oligarchia wpędziła Europę w wielopoziomowy kryzys. Okazała się niezdolna do rządzenia. Ale kryzys dotknął też kręgi władzy w USA, Rosji czy Chinach. Pojawiła się konieczność Wielkiego Resetu, o którym będzie mowa w następnej części serii Euphoria (nie mylić z hentaiem "Euphoria").

***

Zachęcam też do czytania mojej powieści "Vril. Pułkownik Dowbor". Do nabycia m.in. w Księgarni Prusa.