sobota, 20 sierpnia 2016

Największe sekrety - Euphoria: Hexen



Ilustracja muzyczna: Rammstein - Du Riechst So Gut

System Globalnego Minotuara (w którym USA były największym generatorem popytu na dobra produkowane przez resztę świata a w zamian reszta świata lokowała kapitał w amerykańskie aktywa finansowe) wzbudzał zazdrość. Szczególnie u Francji. Jej socjalistyczny prezydent Francois Mitterand zazdrościł Amerykanom, że cały świat finansował ich deficyt handlowy i fiskalny. Chciał, by Francja korzystała z podobnego przywileju i w ten sposób uratowała swój model społeczny. Był tylko jeden problem - frank francuski nie był dla inwestorów wymarzoną walutą, w którą można lokować kapitał. Spośród walut europejskich najbliższa temu ideałowi była marka niemiecka. Mitterand porównywał ją do bomby atomowej. Nie podobało mu się, że wszystkie banki centralne kontynentalnej Europy Zachodniej dostosowywały swoją politykę do działań Bundesbanku.  – Niemcy odbudowały swoją potęgę gospodarczą, ale odmawiają podzielenia się nią – powiedział w 1988 r. kanclerzowi Austrii Franzowi Vranitzky’emu. Zdecydowano się więc na „rozbrojenie nuklearne”. W 1988 r. Rada Europejska zleciła grupie ekspertów kierowanej przez przewodniczącego Komisji Europejskiej, znanego aferzysty Jacquesa Delorsa (z pochodzenia Francuza) przygotowanie raportu o możliwości stworzenia europejskiej unii walutowej. Raport został opublikowany rok później i stał się podstawą do tworzenia strefy euro.

                                            




Mitterand zdobył w tym projekcie sojusznika w postaci chadeckiego kanclerza Niemiec Helmuta Kohla. Niemiecki przywódca posunął się nawet do tego, by wspólnie z prezydentem Francji spiskować przeciwko własnemu bankowi centralnemu. Gdy w 1987 r. powstała niemiecko-francuska Rada Finansowo-Gospodarcza, jedna z instytucji przygotowujących wspólną walutę, niemiecki minister finansów odmówił prezesowi Bundesbanku Karlowi Otto Pohlowi wglądu w dokumenty powołujące tę instytucję. Pohl uzyskał w nie wgląd dopiero u szefa francuskiego banku centralnego. Prezes Bundesbanku był izolowany, dlatego że ośmielił się mieć sceptyczne zdanie o idei powołania unii walutowej. – Na takim procesie mamy wiele do stracenia. Dla Republiki Federalnej oznaczałoby to złożenie marki niemieckiej w ofierze na europejskim ołtarzu. Wiemy, co mamy. Co dostaniemy, tego nie wiemy – ostrzegał w 1990 r.
Europejska machina była już wówczas wprawiona w ruch. Decyzje w sprawie budowy unii walutowej podjęto na szczycie w Maastricht w 1991 r. Kanclerz Kohl próbował tam przekonać innych przywódców, by unię walutową oparto na zasadach ścisłej dyscypliny fiskalnej. Przyjęto pod jego naciskiem tzw. kryteria konwergencji, czyli warunki, jakie państwa powinny spełnić, by móc przyjąć wspólną walutę. Kohl został jednak wymanewrowany przez sprytniejszych graczy. Francuski prezydent Mitterand i włoski premier Gulio Andreotti porozumieli się i wprowadzili Niemców w pułapkę. Zdołali wymóc na nich zobowiązanie, że 1 stycznia 1999 r. automatycznie i nieodwołalnie powstanie unia walutowa. Z góry przyjęto więc „rozkład jazdy euro", nie przejmując się specjalnie tym, że w wyznaczonym czasie może się zdarzyć, że nikt nie będzie spełniał kryteriów z Maastricht. Taki scenariusz był bardzo prawdopodobny – w 1996 r. warunki przyjęcia do unii walutowej spełniał jedynie Luksemburg. Rozkładu jazdy trzymano się jednak z niewolniczą wiernością. Choć można się było spodziewać, że Grecja nie zdąży na czas ze spełnieniem kryteriów konwergencji, już w 1996 r. zaczęto planować druk banknotów euro z napisami w greckim alfabecie.

Co prawda Niemcy po podpisaniu Traktatu z Maastricht domagali się ścisłego kontrolowania budżetów państw eurolandu, ale ich opór złamano za symboliczną cenę, godząc się na siedzibę przyszłego Europejskiego Banku Centralnego we Frankfurcie oraz na to, by nowy unijny pieniądz nazywał się euro zamiast ecu. Berlinowi nazwa ecu skojarzyła się z pierwszymi francuskimi złotymi monetami, więc upierał się on, by nową walutę nazwać inaczej. Sprzedał więc „za miskę soczewicy” stabilność strefy euro.




Strefa euro jest unią walutową mającą mniej sensu niż odrodzony ZSRR czy unia walutowa państw byłego Imperium Ottomańskiego. Tych słów nie wypowiedział były czeski prezydent Vaclav Klaus, ani brytyjski eurodeputowany Nigell Farage. To wniosek wypływający z raportu analityków banku JPMorgan Chase. Zbadali oni jak stabilne byłyby różne hipotetyczne unie walutowe na tle strefy euro. Wzięli pod uwagę 100 wskaźników gospodarczych i mierzyli dysproporcje pomiędzy państwami tworzącymi unie walutowe. W przypadku 12 głównych gospodarek strefy euro odchylenie standardowe, miara tych dysproporcji, wyniosło ponad 50 proc. Najniższe (mniej niż 20 proc.) było w przypadku unii gospodarek Ameryki Łacińskiej. Dla odrodzonego ZSRR sięgało 30 proc., a w przypadku nowego Imperium Ottomańskiego (w granicach z 1800 r.) zbliżało się do 40 proc. Lepszy wynik od strefy euro osiągnęły nawet „wszystkie państwa leżące na 5 równoleżniku szerokości północnej” oraz unia wszystkich krajów na literę M.
Po wybuchu kryzysu zadłużeniowego w strefie euro wielu analityków zaczęło wskazywać na to, że unia walutowa tak różnych państw jak Niemcy, Grecja, Finlandia i Hiszpania nie jest stabilna i nie ma szans na sukces. Dlaczego więc eksperci nie zwracali wcześniej uwagi na ten fakt unijnym decydentom? Ależ zwracali. W najlepszym przypadku ich nie słuchano, w najgorszym brano za wariatów.



Niemieckie dokumenty dyplomatyczne dotyczące przyjęcia Włoch do strefy euro rzucają dużo światła na proces powstawania tej unii walutowej. W latach 1997-1999 z ambasady RFN w Rzymie do Berlina płynął strumień raportów mówiących o tym, że Włochy są nie przygotowane na wejście do eurolandu. Nie radzą sobie z obniżką długu publicznego a podejmowane przez kolejne rządy wysiłki mające na celu naprawę finansów państwa mają często kosmetyczny charakter. W tych raportach pojawiają się znane nazwiska. I tak np. w 1997 r. Juergen Stark, wówczas sekretarz stanu w niemieckim ministerstwie finansów a później członek władz Europejskiego Banku Centralnego, donosił, że rządy Belgii i Włoch wywarły presję na szefów swoich banków centralnych, by przekonali inspektorów Europejskiego Instytutu Walutowego (poprzednika EBC), by „nie byli tak krytyczni wobec poziomu ich długu publicznego”.  W marcu 1998 r. Horst Koehler, ówczesny szef Stowarzyszenie Niemieckich Banków Oszczędnościowych, późniejszy szef Międzynarodowego Funduszu Walutowego i prezydent Niemiec, przesłał kanclerzowi RFN Helmutowi Kohlowi list w którym wskazywał, że Włochy nie spełniły warunków trwałego obniżenia deficytu budżetowego i długu publicznego oraz, że kraj ten stanowi duże ryzyko dla istnienia euro. Słowa Koehlera poparte były ekspertyzą Hamburskiego Instytutu Gospodarki Międzynarodowej. Kohl odpowiedział mu, że oczywiście są pewne problemy, ale jest pewny, że zostaną one pokonane w najbliższych latach. Niemiecki kanclerz oczywiście mylił się. O ile w 1998 r. włoski dług publiczny wynosił 114,2 proc. PKB, to przez następną dekadę spadł tylko nieznacznie nie schodząc poniżej 100 proc. PKB.
Lekceważono również opinie niezależnych ekspertów. W lutym 1998 r. 155 niemieckich profesorów ekonomii zażądało przesunięcia wprowadzenia wspólnej waluty. Argumentowali, że wiele państw nie jest gotowych na jej przyjęcie. Kilku z sygnatariuszy listy próbowało zablokować wprowadzenie euro za pomocą skargi do Federalnego Trybunału Konstytucyjnego. 
Na początku 1998 r. premier Holandii Wim Kok zwrócił uwagę niemieckiemu rządowi, że Włochy nie spełniają kryteriów przyjęcia do strefy euro. – Bez dodatkowych działań ze strony Włoch dających dowód trwałości konsolidacji fiskalnej, wejście Włoch do strefy euro jest obecnie nie do zaakceptowania – argumentował Kok. Kohl odmówił wywierania presji na Rzym twierdząc, że Francja zagroziła wycofaniem się z projektu euro jeżeli nie będą w nim uwzględnione Włochy. Czynniki polityczne więc przeważyły.
Niemcy przymykały oczy na łamanie reguł przez inne państwa również dlatego, że same miały problem z dyscypliną fiskalną. Niemiecki dług publiczny wynosił w 1999 r. 61,3 proc. PKB i przez poprzednie 10 lat nieustannie rósł. Urzędnicy kancelarii kanclerza wskazywali więc, że mogą pojawić się prawne przeszkody dla wejścia Niemiec do strefy euro. Niemcy po prostu nie spełniali kryteriów konwergencji. Kanclerz Kohl i minister finansów Theo Waigel zdołali jednak przekonać Komisję Europejską i pozostałe kraje tworzącego się eurolandu, że gdyby nie zjednoczenie Niemiec, dług publiczny RFN wynosiłby 45 proc. PKB”. Zarówno Niemcom jak i Włochom wybaczono te „drobne niedociągnięcia” tworząc precedens do przyjęcia w 2001 r. Grecji do strefy euro, pomimo nie spełniania przez nią kryteriów.
Mitterand i jego otoczeniu uważało wspólną europejską walutę za gospodarcze wunderwaffe, as w rękawie, który z czasem zdetronizuje dolara w roli głównej waluty rezerwowej świata. Czemu więc zamiast budować silną strefę euro składającą się z Niemiec, Francji i kilku stabilnych gospodarek zbudowano blok walutowy łączący państwa silne ze słabymi? Francja nie chciała, by unia walutowała została zdominowana przez Niemcy, postanowiła więc włączyć w nią kraje łacińskie takie jak Włochy i Hiszpania, które stałyby się jej sojusznikami w tym bloku.





Dlaczego jednak na pozbycie się marki i stworzenie strefy euro zgodziły się Niemcy? I to pomimo silnego sprzeciwu przedstawicieli, dawnych elit z Bonn? Musimy pamiętać, że Niemcy nie są krajem do końca suwerennym. Gen, Gerd-Helmut Komossa, były szef wywiadu wojskowego RFN, ujawnia w swojej książce "Karta niemiecka", że suwerenność Bundesrepubliki jest na podstawie tajnego układu z 1949 r. ograniczona przez aliantów aż do 2099 r. Gert Poli, były szef austriackiego wywiadu cywilnego BVT twierdzi, że Niemcy są wciąż de facto krajem okupowanym. Każdy nowy kanclerz RFN musi podpisać tzw. Dokument Kanclerski (polecam tę prelekcję dra Brzeskiego).  BND, wywiad cywilny RFN, został założony przez CIA i zgodnie z międzyrządowymi porozumieniami musi przekazywać CIA każdą informację, o którą Amerykanie poproszą (skutkiem tego była m.in. afera Panama Papers). BND inwigilowała niemieckich polityków, w tym kanclerz Merkel a także wykonywała zadania dla Amerykanów w takich miejscach jak Irak, Syria czy Libia. CIA wie więc o łapówkach i skandalach seksualnych z udziałem niemieckich polityków, zna szczegóły nazistowskiej przeszłości niemieckich elit (i może w każdej chwili uruchomić swoje psy gończe) a także przejęła Akta Rosenholz - zapisy elektroniczne dotyczące wysoko postawionej agentury Stasi. Amerykanie mogą więc szantażować Angelę Merkel (według pogłosek TW "Erika") dokumentami o jej współpracy ze Stasi. 

Niemcy to AMERYKAŃSKO-SOWIECKIE KONDOMINIUM POD POSTNAZISTOWSKIM ZARZĄDEM POWIERNICZYM. 







Niemcy przystąpili do euro, bo MUSIELI. To był jeden z tajnych warunków zjednoczenia. Wsparcie amerykańskich neoliberalnych ekonomistów dla projektu euro, wskazuje, że był on pułapką mającą na zawsze pogrzebać ambicje Francji do stworzenia konkurencyjnego systemu Minotaura. Francuzi zostali zgubieni przez własną głupotę - euro zaczęło zarzynać ich przemysł oraz gospodarkę. Zachowali niewydolny model socjalny, ale pozbawili się możliwości przeprowadzania dewaluacji waluty, które zwiększałyby konkurencyjność ich eksportu.





Na takiej samej zasadzie Niemcy rozpętali w Europie kryzys imigracyjny. Decyzję o otwarciu granicy dla nachodźców z Syrii Merkel podjęła bez zostawiania śladu na piśmie. 

Flashback: Gwałty w Kolonii - dwa poziomy spisku

Jest jednak również drugi poziom  spisku. Niemieckie elity biznesowe zgodziły się na euro, gdyż w ten sposób wykańczały konkurencję we Francji i północnych Włoszech. Kryzys w eurolandzie dał też im możliwość przeprowadzenia eksperymentu społecznego: w takich krajach jak Grecja czy Portugalia mogą sprawdzić jak mocno mogą zdemontować prawa socjalne, zanim ludzie zaczną się buntować. Po przetestowaniu tego na południu Europy, będą to testować u siebie (pisał o tym Juergen Roth w "Cichym puczu"). Skok na greckie aktywa został przećwiczony wcześniej na terenach byłej NRD. Przy zjednoczeniu Niemiec rząd kanclerza Kohla, wbrew protestom szefa Bundesbanku Karla Pohla, ustalił kurs bezwartościowej marki NRD do ultrasolidnej marki RFN na poziomie 1:1. Skutkiem tego, nowy Mercedes był tańszy od Trabanta. I tak już niekonkurencyjny przemysł dawnego NRD został dobity, a wschodnie landy stały się postindustrialną pustynią na którą do dzisiaj łożą zachodni Niemcy. Majątek po Wschodnich Niemcach został w kryminalny sposób sprywatyzowany (obszernie pisał o tym Juergen Roth w "Europie mafii"). Potentaci z RFN podzielili się nim z towarzyszami ze Stasi i SED, którzy przebrandowili się na działaczy CDU. Ta mafijna struktura z Kondominium zachowywała się w bardzo podobny sposób na południu Europy. Jak czytamy:





"Wielkie kontrakty związane z olimpiadą oraz innymi greckimi projektami infrastrukturalnymi dostawał często niemiecki koncern Siemens. Po  latach okazało się, że zdobywał je dzięki łapówkom, które mogły wynieść setki milionów euro. Tasos Mantelis, były minister transportu i telekomunikacji reprezentujący socjalistyczną partię PASOK, przyznał się, że w latach 1998-2000 dostał od Siemensa 450 tys. marek niemieckich a takich skorumpowanych polityków chodzących na pasku niemieckiego koncernu było bardzo wielu. Komisja greckiego parlamentu ustaliła, że łapówkarska działalność Siemensa przyniosła gospodarce szkody sięgające 2 mld euro. W sierpniu 2012 r. grecki parlament specjalną ustawą zrzekł się roszczeń wobec Siemensa. Koncern zapłacił Grecji w ramach ugody łącznie 330 mln euro i zapewniał później opinię publiczną, że czynnie walczy z korupcją i jest „czystą firmą”.
W śledztwie dotyczącym korupcyjnej działalności Siemensa przewijało się nazwisko greckiego oligarchy Sokratisa Kokkalisa, właściciela holdingu Intralot oraz przez wiele lat do 2010 r. klubu piłkarskiego Olimpiakos Pireus. Gdy Volker Jung, członek zarządu Siemensa odpowiadający m.in. za kontakty z Grecją, przeszedł na emeryturę trafił do rady nadzorczej Intralotu. Oligarcha nazywany przez pracowników Siemensa „Mister K.” miał silne związki z Niemcami, a szczególnie z ich wschodnią częścią. Przez wiele lat mieszkał bowiem w NRD a studiował w Berlinie Wschodnim i w Moskwie. W 1977 r. wrócił do Grecji, gdzie założył spółkę Intracom, która stała się później jednym z głównych greckich koncernów telekomunikacyjnych. Podejrzewano, że pieniądze na rozkręcenie interesu dał mu wschodnioniemiecki wywiad, zwłaszcza, że spółka prowadziła lukratywne interesy z enerdowskimi firmami. Po latach okazało się, że Kokkalis był tajnym współpracownikiem Stasi o pseudonimie „Rocco”, który chętnie donosił na kolegów ze studiów. Gdy wrócił do Grecji rzekomo przekupywał greckich urzędników, by kupowali enerdowski sprzęt telekomunikacyjny, a po upadku komuny robił interesy na rynku hazardowym w Rosji oraz w Rumunii.
Siemens ma akurat długą tradycję sięgania po „kontrowersyjne” osoby w ramach swoich interesów w Grecji. W latach 1941-1944 niemieckich interesów gospodarczych w Grecji pomagał pilnować Ioannis Voulpiotis, grecki inżynier, który ożenił się z córką Wernera von Siemensa i przed wojną kierował ateńskim biurem AEG Siemens Telefunken. Po wojnie został on skazany za kolaborację, ale uciekł do Niemiec. Do Grecji powrócił w latach 50-tych jako reprezentant Siemensa. Miał po swojej stronie rząd RFN, który w 1954 r. naciskał na Grecję, by dała Siemensowi kontrakt na modernizację greckiej sieci radiowej.

 
(...)

Grecka korupcja i system oligarchiczny są również wygodne dla europejskich możnych z innego powodu: łatwiej im przepychać ich interesy w Grecji. Widać to choćby na przykładzie kontraktów zbrojeniowych. W 2013 r. MFW i UE nakazały Grecji zlikwidować jej mały, ale rentowny i nowoczesny, przemysł zbrojeniowy. Zwolniono z pracy 2,2 tys. ludzi. Gdy dokonywano tych niepotrzebnych redukcji, grecki budżet wojskowy rósł (np. w 2012 r. zwiększył się aż o 18 proc.). Jeszcze w 2011 r. niemiecka kanclerz Angela Merkel i francuski prezydent Nicolas Sarkozy mówili ówczesnemu greckiemu premierowi Georgiosowi Papandreou, że Grecja dostanie wsparcie finansowe tylko w zamian za nowe zamówienia na samoloty z koncernu EADS (podejrzanego później o dawanie łapówek politykom w wielu krajach) oraz na niemieckie okręty podwodne (których grecka flota nie chciała przyjąć, bo były wadliwie wykonane). "

Europą rządzi oligarchia. Bardzo wąska oligarchia. Węższa niż się Wam wydawało. Jak czytamy:

"Najściślejszą europejską elitę przemysłowo-finansową tworzy zaledwie kilkunastu ludzi, z których większość osiągnęła już wiek emerytalny. To oni są zwornikami wielkiej korporacyjnej sieci.
Kto tworzy ścisłą europejską elitę finansowo- przemysłową? Z badań Eelke Heemskerka, profesora nauk politycznych na Uniwersytecie Amsterdamskim, wynika, że zaledwie 16 osób. Ta niewielka grupka ma generować połowę kontaktów finansowych i handlowych pomiędzy największymi europejskimi spółkami. Ludzie zaliczeni przez niego do ścisłej euroelity zasiadają w 67 zarządach i radach nadzorczych spółek. Firmy, w których władzach się znaleźli, tworzą jedną strukturę o 216 powiązaniach międzyzarządowych. To prawdziwa arystokracja pieniądza mająca wielkie oficjalne i zakulisowe wpływy. Co ciekawe, znaczna większość Europejczyków nie jest w stanie skojarzyć nazwiska żadnego z członków tego 16-osobowego kręgu przywódczego.
„Sieć międzykorporacyjnych powiązań w Europie pozostaje miejscem rozgrywek kilku paneuropejskich »wielkich łączników«. Co prawda, instytucje finansowe i bankierzy zajmują ważne miejsca w górnych częściach sieci, ale nie są na kluczowych pozycjach. To raczej byli i obecni prezesi wielkich europejskich korporacji niefinansowych tworzą razem wzajemnie się zazębiające dyrektoriaty. Sieć opiera się raczej na zlewaniu się ze sobą finansów i przemysłu niż na dominacji jednego nad drugim" – ocenia Heemskerk.



Na pierwszym miejscu jego listy przedstawicieli najściślejszej europejskiej elity gospodarczej znalazł się niemiecki menedżer Gerhard Cromme, od 2003 r. przewodniczący rady nadzorczej koncernu Siemens. W 2011 r., czyli w czasie, gdy Heemskerk prowadził swoje badania, Cromme zasiadał we władzach dziewięciu dużych korporacji, był częścią 18 powiązań międzyzarządowych i miał powiązania z 13 z 16 członków najściślejszej europejskiej elity korporacyjnej. W latach 1999–2001 był on prezesem koncernu ThyssenKrupp, a w latach 2001–2013 przewodniczącym jego rady nadzorczej. Zasiadał również m.in. we władzach Allianza, koncernu energetycznego E.ON Ruhrgas, grupy medialnej Axel Springer, firmy budowlanej Hochtief, Volkswagena, Lufthansy czy francuskiego banku BNP Paribas. Urodzony w 1942 r. niemiecki kolekcjoner stanowisk jest również przewodniczącym Europejskiego Okrągłego Stołu Przemysłowców (ERTI), grupy starającej się wpływać na to, by decydenci z Brukseli i rządów państw UE podejmowali działania korzystne dla europejskiej przemysłowej elity.



Drugie miejsce w zestawieniu Heemskerka zajmuje Louis Schweitzer, w latach 1992–2005 prezes francuskiego koncernu motoryzacyjnego Renault, obecnie zasiada we władzach m.in.: koncernu farmaceutycznego AstraZeneca, banku BNP Paribas, EDF, Veolia Environnement, Volvo, L'Oréal i Philips Electronics. W latach 70. i w pierwszej połowie lat 80. zajmował różne stanowiska we francuskiej administracji rządowej. Jest synem Pierre-Paula Schweitzera, dyrektora zarządzającego Międzynarodowego Funduszu Walutowego w latach 1963–1973. Wśród jego dalekich krewnych można znaleźć m.in. Alberta Schweitzera, lekarza, teologa i zarazem zdobywcę Pokojowej Nagrody Nobla w 1952 r. oraz francuskiego filozofa Jean-Paula Sartre'a. Na liście Heemskerka odnotowano, że odpowiada on za 15 powiązań międzyrządowych i ma związki z siedmioma innymi członkami najściślejszej europejskiej elity.



Trzecią pozycję w tym zestawieniu zajął francuski bankier Antoine Bernheim, były szef rady nadzorczej grupy Generali, uznawany za jednego z najbardziej wpływowych finansistów z Europy Zachodniej. Zmarł on już po publikacji pracy Heemskerka. Nie żyje również znajdujący się na czwartej pozycji tego zestawienia Karel van Miert, belgijski polityk, członek Komisji Europejskiej w latach 1986–1999, były komisarz europejski ds. konkurencji. Po zakończeniu służby publicznej zasiadał on we władzach sześciu dużych korporacji. Zginął w 2009 r., po tym jak spadł z drabiny w swoim ogrodzie.
Piąte miejsce w sieci tej europejskiej arystokracji gospodarczej zajął Marcus Wallenberg, od 2005 r. przewodniczący rady nadzorczej szwedzkiego banku SEB, koncernu Saab, dyrektor w AstraZeneca, Investor AB i singapurskim państwowym holdingu Temasek. Pracował wcześniej m.in. w Citigroup, Deutsche Banku i S G Warburg Co. Pochodzi ze znanej rodziny przemysłowców i finansistów, której najsłynniejszym przedstawicielem był Raul Wallenberg – w czasie drugiej wojny światowej szwedzki dyplomata zaangażowany w ratowanie Żydów i prawdopodobnie również w tajne negocjacje między Niemcami i Sowietami, aresztowany w 1945 r. w Budapeszcie przez NKWD i zaginiony."

Ta oligarchia wpędziła Europę w wielopoziomowy kryzys. Okazała się niezdolna do rządzenia. Ale kryzys dotknął też kręgi władzy w USA, Rosji czy Chinach. Pojawiła się konieczność Wielkiego Resetu, o którym będzie mowa w następnej części serii Euphoria (nie mylić z hentaiem "Euphoria").

***

Zachęcam też do czytania mojej powieści "Vril. Pułkownik Dowbor". Do nabycia m.in. w Księgarni Prusa. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz