piątek, 29 sierpnia 2014

Największe sekrety: Polska trucizna

Ilustracja muzyczna: UtataP feat. Hatsune Miku -  Hop! Step! Instant Death! A Happiness Dance Death-Trap

""Gwałt zadawany siłą musi być siłą odparty!"
   Marszałek Edward Śmigły-Rydz 

"Ci, którzy potrafią postępować niekonwencjonalnie, są nieskończeni niczym niebo i ziemia, niewyczerpani niczym wielkie rzeki. Gdy nadchodzi ich koniec, zaczynają się znowu, jak dni i miesiące. Umierają i rodzą się na nowo, niczym cztery pory roku."
   Sun Tzu

Wbrew narzucanej nam coraz częściej antylegendzie Polacy w czasie drugiej wojny światowej nie byli szaleńcami rzucającymi się z szablami na  niemieckie Tygrysy. Wielokrotnie i z zabójczą skutecznością używaliśmy bowiem przeciwko Niemcom potężnej broni - broni masowej zagłady. Wrogowi, który walczył przeciwko nam na wyniszczenie, odpłacaliśmy się wyniszczającymi uderzeniami.

Gdy dr Dariusz Baliszewski spytał Stanisława Sosabowskiego "Stasinka", syna gen. Sosabowskiego, legendarnego dowódcę oddziału likwidacyjnego warszawskiego Kedywu, ilu zabił Niemców, "Stasinek" odpowiedział: moje szacunki wahają się między 500 a 700. Po chwili wyjaśnił zdumionemu historykowi, jak udało mu się osiągnąć ten budzący podziw wynik:



"Nie, mówię o sobie i tylko o sobie. Nie rozumiesz, bo nic o tym nie wiesz, nie rozumiesz, bo nie wiesz, że myśmy zabijali bakteriami, na ogromną masową skalę. Bez żadnych wyroków sądów specjalnych. Oni nas zabijali, bo byliśmy Polakami, a my ich, bo byli Niemcami. Dla nich nieważne było, czy zabijają kobiety czy dzieci, czy starców. Otóż dla nas też! Słyszałeś o takiej wojnie? Czy słyszałeś o wojnie, która toczyła się w przeważającej mierze na terenie Rzeszy? Zaczęła się już w 1940 r. i trwała całą wojnę. Nie toczyło jej żadne rycerskie, szlachetne Wojsko Polskie, żadne kamienie rzucane na szaniec, żaden Bóg, Honor i Ojczyzna, toczyli ją chłopcy i dziewczęta z dywersji, takie same dzieci jak „Zośka", „Rudy" czy „Alek", tyle że oni mieli inne rozkazy. Dzisiaj, gdy na spokojnie to analizuję, wiem, że był to najczystszy terroryzm i najprawdziwsze ludobójstwo.

– To się nazywało „materiały specjalne", przylatywały z Anglii z każdym cichociemnym. Specjalnie zabezpieczone ampułki z acetonem uranu. Miesiąc po „spożyciu" pojawiało się zapalenie nerek, na które nie było ratunku. Albo ampułki z iperytem, czyli gazem musztardowym w płynie. W zależności od stężenia, wcześniej lub później, dawał objawy tyfusu i nieuchronną śmierć. Antrax, czyli wąglik płucny, dodawało się do mięsa w niemieckich jednostkach żywienia zbiorowego. Jedne ampułki otrzymywali restauratorzy czy nasi zaprzysiężeni kelnerzy w lokalach „Nur Führ Deutsche", inne współpracujący z nami fryzjerzy w hotelach tylko dla Niemców, a podobno, jak słyszałem, czasem także nasze kosmetyczki w niemieckich salonach urody. Taka była ta nasza wojna. Nikomu nieznana, bezwzględna, okrutna, brudna i niesprawiedliwa. Czy wystarczy ci taka odpowiedź?"

Baliszewski drążył sprawę i dotarł do historii tajnej polskiej wojny biologicznej:



 "9 marca 1940 r. w meldunku nr 12 przekazanym pocztą kurierską od płk. Roweckiego do gen. Sosnkowskiego powiedziane jest wyraźnie: „Aby wyczerpać wszystkie możliwości w akcji dywers [yjno] – sabotaż [owej] stworzyłem specjalną komórkę dla działań chemiczno-techniczno-bakteriologicznych, złożoną ze specjalistów, studiującą w naszych warunkach możliwości działania tymi środkami i wytwarzającą gotowe preparaty. Zamierzam je stosować w pierwszym rzędzie w kierunku niszczenia materiału i sprzętu, w drugim zakażania ludzi bez groźby dla naszej ludności, a nawet przenosząc je na teren właściwej Rzeszy. Podpisano Rakoń".
Jeśli nie chodzi tu o Związek Odwetu mjr. Franciszka Niepokólczyckiego, bo ten zostanie powołany do życia dopiero w końcu kwietnia, to ową specjalną komórką mogą być na ówczesnej mapie polskiego podziemia jedynie „Muszkieterowie", tajemnicza organizacja stworzona przez Stefana Witkowskiego, o której wiadomo, że prowadziła działalność dywersyjną na terenie Rzeszy. W dokumencie gen. Sosnkowskiego skierowanym do gen. Grota Roweckiego 28 listopada 1940 r., określającym obecne i przyszłe zadania „Muszkieterów", w punkcie 3. zostało postanowione: „Dywersja, lecz prowadzona na razie na terenach czysto niemieckich i bolszewickich, opierająca się głównie na dywersji chemiczno-bakteriologicznej".

Właściwie od chwili swego powstania w październiku 1939 roku „Muszkieterowie" stworzyli komórkę chemiczno-bakteriologiczną, na czele której stanął Aleksander Wielopolski pseudonim Karol lub 36 – chemik z wykształcenia i Stanisław Bukowski pseudonim Mag lub 97, z wykształcenia farmaceuta, właściciel warszawskiej apteki przy ulicy Marszałkowskiej 54. Tu miała się odbywać produkcja wszystkich trucizn. Aresztowanie Wielopolskiego w sierpniu 1940 r. i wysłanie go przez Niemców do Oświęcimia w niewielkim tylko stopniu zakłóciło produkcję trucizn i bakterii chorobotwórczych. Po pierwsze dlatego że wskutek niepojętej interwencji samego Goeringa Aleksander Wielopolski szybko powrócił do domu, a po drugie dlatego że „Muszkieterowie" nawiązali bezpośrednie kontakty z płk. dr. Władysławem Gorczyckim, naczelnym dyrektorem Polskiego Czerwonego Krzyża, który przejął na siebie obowiązek docierania do najwybitniejszych specjalistów, mikrobiologów, bakteriologów, farmaceutów i lekarzy i kontaktowania ich z szefami trzech grup dywersyjno-sabotażowych. Konspiracja była tak głęboka, że nawet zastępcy Witkowskiego w tzw. Kapitanacie płk Dworzak czy Stefan Dembiński nie wiedzieli, kto kryje się pod nazwiskiem Halik, czy pseudonimem Zawisza. Oddzielnymi grupami działającymi wyłącznie na obszarach Rzeszy dysponował sam Witkowski. Sam je zaopatrywał w materiały dywersyjne i sam wyznaczał zadania. 20 listopada 1940 r. Naczelny Wódz gen. Władysław Sikorski wydaje zakaz prowadzenia akcji sabotażowej i bakteriologicznej na ziemiach polskich. Podobnie sabotaż bakteriologiczny, który miał być „podjęty aparatem robotników rolnych i leśnych" i który dotyczył wyłącznie terenów Rzeszy Niemieckiej, został „na razie zaniechany". Jak jednak świadczą dokumenty, polska wojna biologiczna trwać miała nadal. Meldunek płk. Józefa Smoleńskiego do szefa SOE brygadiera Gubbinsa o akcjach sabotażowych w Polsce w okresie  1 kwietnia – 1 sierpnia 1941 r. zawierał zdanie: „Sabotaż bakteryjny: wyjechało do Rzeszy 92 ludzi z bakteriami. Użyto nosaciznę w 143 oddziałach wojska, a tyfus i czerwonkę w 178 wypadkach – podczas koncentracji na Wschodzie". Dwa miesiące później gen. Rowecki donosił do centrali: „(...) zastosowano nosaciznę w czterech oddziałach wojsk z wynikiem pozytywnym, nadto wykonano drobnych aktów sabotażowych około 10 tysięcy".


W meldunku 61 a, otrzymanym w Londynie 25 czerwca 1941 roku, dotyczącym dotychczasowej akcji sabotażowo-dywersyjnej, gen. Rowecki donosił, iż na teren Reichu wysłane zostały jednostki do prowadzenia akcji bakteriologicznej, przy czym wyjaśniał: „Z nastaniem odpowiedniej pory dla szerzenia się chorób, a więc w m-cu maju – sierpniu, na teren Rzeszy będą rzucone większe ilości bakterii". W dziale bakteriologiczno-toksykologicznym przygotowani już byli do „zastosowania z nastaniem odpowiedniej pory roku" tyfusu, czerwonki, nosacizny, wąglika i wścieklizny. W przygotowaniu znajdowały się także cholera i mieszanki różnych bakterii. „Dział ten ma wytypowanych kilkadziesiąt najrozmaitszych trucizn, których zastosowanie daje skutki dopiero po dłuższym okresie czasu"– donosił Rowecki .
Na terenie kraju zanotowano ogółem 1784 wypadki zachorowań i 149 wypadków śmiertelnych wśród okupantów, przy czym, jak pisze dowódca AK: „Ustalenie ilości wypadków jest trudne, ze względu na ukrywanie ich przez Niemców i trudność kontroli, bowiem w wypadku zachorowania Niemcy izolują chorych". Niemniej, na terenie Rzeszy wysłani ludzie spowodowali: tyfus brzuszny w 17 miejscowościach, wąglik u bydła w 4 powiatach i lokalny w 3 miejscowościach, wściekliznę w 3 powiatach. „Skaża się żywność i pociągi niemieckie, idące z terenów granicznych Gubernatorstwa do Rzeszy. (...) W grudniu 1940 r., z jednego terenu były skażone wszystkie pociągi urlopowe idące do Rzeszy. Wypadki zachorowań były – rozmiary nieznane".

Tajna wojna biologiczna prowadzona w czasie drugiej wojny światowej, była pokłosiem bardzo zaawansowanego programu rozwoju broni biologicznej prowadzonego przez sanacyjną II RP. 
O programie tym wiemy niestety głównie z wspomnień i powojennych zeznań osób biorących w nim udział. Nie wiadomo w jakim stopniu zeznania te zostały "podkręcone" przez UB. Coś było jednak na rzeczy, gdyż z pokazowego procesu mającego obnażyć "zbrodnicze plany faszystowskiej sanacji" nie doszło - z powodu interwencji ZSRR. Pisał o tym swego czasu "Focus Historia":

"Z inicjatywy Oddziału II Sztabu Głównego powstało wówczas w Warszawie w Instytucie Przeciwgazowym przy ul. Ludnej 11 tajne laboratorium, zajmujące się badaniem działania toksyn wytwarzanych przez bakterie. Początkowo prowadzono je pod kierunkiem lekarza biologa Alfonsa Ostrowskiego. (...)

Alfons Ostrowski podczas przesłuchań w warszawskim UB zeznał, że latem 1933 r. – na polecenie nadzorującego pracę laboratorium kpt. Ignacego Harskiego – zabrał ze sobą 0,2 g toksyny i pojechał do Łuńca, gdzie mieścił się garnizon Korpusu Ochrony Pogranicza. „W Łuńcu na placówce KOP-u pokazano mi człowieka lat około 40, narodowości rosyjskiej, średniego wzrostu, bruneta, typ inteligenta. Człowiekowi temu podałem toksynę botulinową, zmieszaną z kiszką pasztetową rozsmarowaną na bułce” – zeznał Ostrowski. Sowiecki szpieg, ujęty podczas nielegalnego przekraczania granicy, zmarł dopiero po dwóch dniach. Wedle relacji Ostrowskiego zwłoki przetransportowano potem do przystani nad Prypecią, wrzucono do motorówki i przewieziono w pobliże drugiego brzegu, gdzie zaczynało się już terytorium ZSRR. Tam ciało wrzucono do wody i pchnięto na sowiecką stronę. (...)



Podobny eksperyment tego samego lata Ostrowski przeprowadził w placówce KOP w Głębokiem. Tam również na rozkaz zwierzchników przygotował dla „osobnika w wieku około 30 do 35 lat, noszącego ślady pobicia, jad kiełbasiany w kanapce z pasztetówką” – zeznał. Przy czym, jak zaznaczył: „Przy skarmianiu go toksyną obecny nie byłem, choć sposób podania mu jadu kiełbasianego był ze mną uzgodniony. Delikwenta widziałem potem dwukrotnie: po 12 godzinach i po 24 godzinach. Widziałem objawy zatrucia: rozszerzone źrenice, zaburzenia wzroku, zawroty głowy, suchość w gardle. Śmierć jednak nie nastąpiła – jakie były dalsze losy delikwenta, nie wiadomo. Po powrocie do Warszawy zdałem sprawozdanie kpt. Harskiemu, który był niezadowolony z przebiegu doświadczenia”. Jad kiełbasiany okazał się trucizną, zadającą olbrzymie cierpienia, a jednocześnie mało skuteczną.



Kiedy Polacy przeprowadzali swe pierwsze eksperymenty, w zajętej przez Japończyków Mandżurii w 1932 r. ujęto 5 rosyjskich szpiegów. Podczas rewizji znaleziono przy nich tajemnicze ampułki. Torturowani agenci wyznali, że zawierają one zarazki chorób. Jak się okazało, były to: cholera i wąglik. Po brutalnym śledztwie szpiedzy wzięli na siebie winę za śmierć aż 5 tys. japońskich żołnierzy i 2 tys. koni. Sprawa ta nie mogła umknąć polskiemu wywiadowi, gdyż od roku 1925 ściśle współpracował z wywiadem japońskim na obszarze ZSRR.
Obie służby stale wymieniały się zdobytymi informacjami. W każdym razie nastąpiło wówczas w Warszawie zintensyfikowanie badań nad bronią biologiczną, a nowym kierownikiem tajnego laboratorium został w 1933 r. dr Jan Golba. (...)
 

Dr Golba był prawdopodobnie jednym z najzdolniejszych bakteriologów tamtych czasów. Nic dziwnego, że światowej sławy uczony Ludwik Hirszfeld uczynił go w Państwowym Zakładzie Higieny swoim asystentem. W drugim, tajnym życiu ledwie trzydziestokilkuletniego naukowca obarczono odpowiedzialnością za rezultaty badań, prowadzonych pod egidą „Dwójki”. „Punktem wyjścia do badań nad możliwościami wojny bakteriologicznej w dziale, w którym pracowałem, było opracowanie metod obrony, a nie ataku, oraz sprawdzenie rzeczywistości i realnej groźby użycia zarazków chorobotwórczych i toksyn botulinowych jako broni” – można przeczytać w liście, który Jan Golba w 1955 r. przesłał na ręce Prokuratora Generalnego PRL. Jak dodawał, w laboratorium pracowało jedynie trzech bakteriologów, jedna laborantka i jedna sprzątaczka. Pomimo to w końcu przyszły pierwsze sukcesy.
Dr Gebarska- Mierzwińska opracowała metodę przechowywania zarazków dzięki ich odwodnieniu. Równie pionierskim osiągnięciem okazało się uzyskanie sproszkowanego jadu kiełbasianego o dużym stopniu toksyczności. Udało się też znaleźć sposób namnażania bakterii tyfusu na masową skalę przy pomocy sztucznej pożywki. Golba zakładał, że właśnie ta bakteria ma największy potencjał, by zostać wykorzystana jako broń. (...)
 

Świadomość, iż sąsiedzi Polski opracowują nowe rodzaje broni, sprawiła, że Oddział II Sztabu Głównego postanowił zainwestować większe sumy w badania naukowe. W 1935 r. powstał Samodzielny Referat Techniczny, którego pierwszym szefem został kpt. Ignacy Harski. Na wyposażenie tego tajnego centrum badawczego ulokowanego w Warszawie wydano sporą jak na tamte czasy kwotę ok. połowy miliona złotych. Dwa lata później w SRT pracowało 7 oficerów i prawie 60 naukowców oraz techników. Równolegle prowadzono tam badania nad gazami bojowymi, substancjami toksycznymi oraz mikrobami. (...)

Wówczas to wpadł na pomysł nowatorskiego eksperymentu. Na prośbę Golby kierownik pracowni mechanicznej SRT Jan Kobus zamontował na ramie podwozia samochodu kompresor z rozpylaczem. Przy jego użyciu rozpylono specjalne szczepy bakterii w kilku punktach Warszawy. „Doświadczenia z rozsiewaniem drobnoustrojów z samochodu w tunelu średnicowym w Warszawie zostały przeprowadzone z mikrobami zupełnie nieszkodliwymi dla zdrowia ani życia ludzkiego. Celem tych doświadczeń było zbadanie, czy wróg mógłby nas atakować tym sposobem” – zeznawał w śledztwie dr Golba. Następnie sprawdzano także doświadczalnie, jak następuje rozprzestrzenianie się mikroorganizmów w powietrzu.

„W tym celu rozstawił on [Golba – przyp. aut]. na placu Unii Lubelskiej w Warszawie swoich ludzi z »płytkami Petriego« [naczynia laboratoryjne używane do hodowli mikroorganizmów – przyp. aut.], sam zaś, jeżdżąc samochodem wokół placu, rozpylał bakterie za pomocą aparatury zbudowanej i wmontowanej do samochodu przez osk. Kobusa. W doświadczeniach tych szło o ustalenie ilości zawiesin bakterii w powietrzu i na płytkach, celem stwierdzenia, jak długo zakażone będzie powietrze w dany miejscu” – odnotowano w aktach śledczych. Na Zachodzie podobny eksperyment przeprowadzili Brytyjczycy dopiero w lipcu 1963 r. na stacji metra Coliers Wood w Londynie.



Nowatorskie pomysły Golby wzbudziły żywe zainteresowanie Japończyków. W 1936 r. w siedzibie „Dwójki” w Warszawie odbyła się tajna konferencja, na którą przybyła japońska delegacja naukowców z centrum badań nad bronią biologiczną, ulokowanego w Pingfan na południu Mandżurii. Podczas spotkania Golba wygłosił referat na temat możliwości zarażania ludzi podczas działań wojennych zarazkami: tyfusu, duru plamistego, czerwonki, wąglika, nosacizny. Kłopotów komunikacyjnych nie było, bo wszyscy obecni na spotkaniu płynnie mówili po... rosyjsku. (...)



W tym czasie Jan Golba znajdował się pod coraz większą presją zwierzchników, domagających się stworzenia cudownej broni. Aby przyśpieszyć badania, naukowiec zaproponował zbudowanie w Twierdzy Brześć nad Bugiem większego laboratorium, wyposażonego w hermetyczną komorę, w której można by prowadzić eksperymenty na zwierzętach. Życzeniu jego stało się zadość i w 1937 r. powstała „komora murowana, wewnątrz malowana olejną farbą, miała w przybliżeniu około 9 m kw. powierzchni. Drzwi były uszczelnione z żelaza. W jednej ze ścian było okienko oraz otwór do wkładania przyrządu rozpylającego. O ile pamiętam, wewnątrz było urządzenie natryskowe” – wspominał dr Golba.


 
Po pierwszy udanych eksperymentach na zwierzętach szef „Dwójki” płk Tadeusz Pełczyński miał zażądać przeprowadzenia prób także na ludziach. Ta kwestia stała się głównym zarzutem w sporządzonym przez stalinowskich śledczych akcie oskarżenia. Rzecz to bardzo niepewna, gdyż można założyć, że zarzut został sprokurowany, by w procesie politycznym bardziej pognębić sanację. Jednak w latach 30. w sowieckiej bazie badawczej na Wyspach Sołowieckich – jak opisuje Ken Alibek – faktycznie eksperymentowano na masową skalę na zesłańcach. Również Japończycy w Pingfan nie mieli żadnych oporów przed testowaniem działania różnych szczepów bakterii na Chińczykach. Tymczasem polski i japoński wywiad stale wymieniały się informacjami. Być może płk Pełczyński uznał, iż Polska nie może sobie pozwolić na ryzyko pozostania w tyle w tym wyścigu. Najważniejszą jednak poszlaką wskazującą na to, że w Brześciu faktycznie przeprowadzano eksperymenty na ludziach, jest list, jaki w maju 1955 r. dr Jan Golba przesłał do Prokuratora Generalnego PRL. „Robiłem rzeczywiście doświadczenia na osobnikach z drobnoustrojami chorobotwórczymi na Stacji doświadczalnej w Brześciu nad Bugiem. Jest to fakt, któremu nie zaprzeczam” – napisał Golba. Potem wyjaśniał: „Wykonywanie tych badań zlecane mi było przez moich przełożonych w formie rozkazu wojskowego. Przed dokonaniem doświadczeń stwierdzili moi przełożeni, że osoby, na których mają być dokonywane próby, są nieodwołalnie skazane na śmierć”. Jak tłumaczy, był przekonany, że tak może najlepiej wspierać ojczyznę, zagrożoną przez zewnętrznych wrogów. Wedle protokołów, sporządzonych przez stalinowskich śledczych, siedem niezidentyfikowanych osób, mających być poddanych eksperymentom, dostarczał do Brześcia szef Wydziału III „Dwójki” ppłk Józef Skrzydlewski. Zamykano je w komorze ciśnieniowej, do której wtłaczano zawiesinę tyfusu. Potem obserwowano szybkość działania bakterii."



W czasie drugiej wojny światowej jedynymi państwami, które przeprowadziły udane ataki bronią biologiczną były Japonia i Polska.  (Sowieckiego ataku tularemią pod Stalingradem nie liczę, bo był przeprowadzony po partacku.) Zachowała się pamiątka po tej tajnej wojnie. Jak pisze dr Baliszewski: "Niepojętym zrządzeniem losu zachował się do dzisiaj niezwykły eksponat i jednocześnie dowód owej nieznanej wojny. To szklana ampułka o długości 6,5 cm, grubości 1 cm. Jest wypełniona przeźroczystym płynem. Być może zawiera antrax albo gaz musztardowy, być może zawiera bakterie cholery, dżumy czy paratyfusu. Ampułka nie jest w żaden sposób oznaczona ani podpisana. Nic nie świadczy o tym, kto i kiedy ją wykonał i dostarczył do Polski. Tekturowe pudełeczko, w którym była przechowywana, również nie wyróżnia się niczym szczególnym i nie pozwala na identyfikację źródła pochodzenia. Wewnątrz pomieszczono podobnie anonimowy pilniczek do szkła, pincetkę i dwa druciane wsporniki pozwalające transportować ową ampułkę śmierci bez ryzyka narażenia jej na niebezpieczne wstrząsy. To dowód dobrej, przemyślanej roboty. Dzięki relacji Stasinka Sosabowskiego, wiem już dzisiaj, że angielskiej. Jedynym pytaniem pozostaje, co z nią dzisiaj zrobić? Oddać Anglikom? Czy może przekazać do jakiegoś muzeum wojska, wojny czy zagłady? Czy może zatrzymać, bo jeszcze się może przydać?"


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz