Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polski Gniew. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polski Gniew. Pokaż wszystkie posty

sobota, 11 lipca 2015

Polski Gniew: W dupie będzie Ukraina

Obóz grubej kreski przegrywa w Polsce bitwę o pamięć. Nie udało mu się narzucić młodemu pokoleniu swoich autorytetów. Dla aktywnej części młodzieży bohaterami są Żołnierze Wyklęci, powstańscy warszawscy i rotmistrz Pilecki. Nieaktywna politycznie część młodego pokolenia ma zaś kazania Michnika, Passenta, Halla czy Engelgarda głęboko w d... i jeśli np. jakoś kojarzy Władysława Bartoszewskiego, to wyłącznie z komiksu "Przygody profesora w Auszwic". To, że wygrywamy z postubecją bitwę o pamięć nie powinno jednak wprawiać nas w triumfalizm. W tej bitwie czeka na nas bowiem wiele zasadzek - sytuacji, w której emocje Polaków są rozgrywane przez obce potęgi. Ot, weźmy np. narrację w sprawie Wołynia.

Ilustracja muzyczna:  On my own - Tokyo Ghoul OST

To dobrze, że wydobyto z odmętów niepamięci bestialstwa ukraińskich faszystów. To dobrze, że przywrócono pamięć o 100-300 tys. Polaków zabitych w barbarzyński sposób tylko za to, że byli Polakami. To dobrze, że przypominamy o polskiej przeszłości Wołynia i Małopolski Wschodniej. Nigdy nie powinniśmy zapomnieć o tym co się zdarzyło na tych terenach w latach 1939-1947. Pamiętać to również powinni Ukraińcy, by potrafili zbudować dobre relacje z Polakami. Złem i straszną głupotą jest jednak stawianie znaku równości między współczesnymi, niedoinformowanymi historycznie ukraińskimi patriotami a banderowcami z przeszłości. Głupotą jest również pomijanie kontekstu ludobójstwa na Kresach i czynienie z "banderowców" głównych, historycznych wrogów Polski. Ludobójstwo nie byłoby tam możliwe, gdyby nie Niemcy oraz Sowieci. Ludobójstwo ukraińskie blednie przy tym pod względem skali z ludobójstwem sowieckim i niemieckim. Wysuwając je na pierwszy plan i pozwalając, by Wołyń przesłonił nam sowieckie deportacje czy Rzeź Woli, robimy prezent Niemcom i Rosjanom.

Źle również, że przedstawiamy ofiary wołyńskiego ludobójstwa jak owce idące na rzeź i nie potrafiące się bronić przed UPA. Powinniśmy przypominać zarówno o skutecznej obronie części kresowych bastionów polskości jak i o naszych akcjach odwetowych - przypadkach Polskiego Gniewu kierowanego przeciwko Ukraińcom. W tego typu akcjach mogło zginąć nawet 10 tys. ukraińskich "sąsiadów".



Czasem dokonywane były one przez polskich ocaleńców z masakr dokonywanych przez UPA. Często miały charakter polowania na ukraińskich chłopów szabrujących polskie gospodarstwa - o takich bezwzględnych i koniecznych działaniach w wykonaniu bojowców Tajnej Armii Polskiej pisał m.in. Józef Mackiewicz w "Nie trzeba głośno mówić". Ale były też akcje bardziej zoorganizowane - dokonywało ich polskie podziemie: AK, WiN, NSZ, NZW, BCh (do najsłynniejszych ataków odwetowych należały masakry w: Wierzchowinach, Piskorowicach, Pawłokomie  i Sahryniu). Dokonywali ich Polacy służący w niemieckich mundurach, w policyjnym Schutzmannschafts Batallion 202, o których pięknie pisał Piotr Zychowicz w "Opcji niemieckiej" pokazując ich jako bohaterskich obrońców i mścicieli polskiej ludności. Ukraińcom nieźle dawali się też we znaki Polacy masowo służący w wołyńskich Istriebitielnych Batalionach NKWD. Ich też swego czasu Zychowicz opisywał jak bohaterów:


Powyżej: oddział Istriebitielnych sił NKWD złożony z dawnych żołnierzy AK, w poniemieckich mundurach.

"W większości przypadków złożone z Polaków Istriebitielnyje Bataliony były formowane za pomocą poboru. Do IB zgłaszało się również wielu ochotników. W nielicznych przypadkach, gdy lokalne oddziały AK przetrwały akcję "Burza", bataliony tworzono, opierając się na ich strukturach. Na stronę Sowietów przechodziły całe plutony lub kompanie. Od oficerów po kucharzy polowych i sanitariuszy. Tak było między innymi w Kołomyi, gdzie na układ z bolszewikami poszło tamtejsze kierownictwo AK. Oddział polskiego podziemia został przemianowany na Istriebitielnyj Batalion, podporządkowany Sowietom i skoszarowany w budynku przedwojennego 49. Huculskiego Pułku Piechoty. Nad bramą wejściową do koszar umieszczono nawet napis "Wojsko Polskie".

- Umowa była prosta. AK zobowiązała się do zaprzestania wszelkich działań wymierzonych w Sowiety, a bolszewicy pozwolili nam zachować broń i bronić ludności cywilnej przed Ukraińcami. To była transakcja wiązana. Oni nie mieli ludzi, żeby panować nad sytuacją na zapleczu frontu, a my chcieliśmy położyć kres rzeziom naszych rodaków - opowiada członek oddziału z Kołomyi Bolesław Mieczkowski, który obecnie mieszka w Warszawie i przewodniczy organizacji skupiającej weteranów batalionów.

(...) Według Tomasza Balbusa - wrocławskiego badacza, który kilka lat temu napisał szkic na temat batalionów w "Biuletynie IPN" (nr 6/2002) - jednym z motywów, którymi kierowali się ich polscy członkowie, była żądza zemsty za ukraińskie zbrodnie. Dlatego zdarzały się przypadki upokarzania, bicia, a nawet zabijania schwytanych Ukraińców. Polskie IB miały również dokonywać odwetowych pacyfikacji ukraińskich wiosek.

Na przykład dowodzeni przez Sowietów członkowie polskiego batalionu z Nadwórnej 28 sierpnia 1944 roku mieli wziąć udział w spaleniu 300 gospodarstw we wsi Grabowiec. 85 Ukraińców miało zostać zabitych, a kolejnych 70 aresztowanych. Poza tym, jak dowodzi historyk IPN Polacy z batalionów, doskonale znający ludzi i topografię terenu, używani byli do rozpracowywania i niszczenia struktur ukraińskiego podziemia niepodległościowego."




Aktów Polskiego Gniewu przeciwko Ukraińcom dokonywali również funkcjonariusze MO (np, masakr w Rudzie Różanieckiej i w Wojtkowej) i żołnierze LWP. Z relacji które słyszałem o walkach w Bieszczadach, wynika, że po wkroczeniu do ukraińskiej wsi często zachowywali się oni jak amerykańscy żołnierze na filmie "Pluton". Zresztą w walce przeciwko ukraińskim faszystom podziały między Podziemiem i "władzą ludową" bywały płynne. Świadczy o tym np. przypadek Romana Kisiela ps. "Sęp", "Korfanty", dowódcy oddziału Ludowej Straży Bezpieczeństwa. Jak czytamy o nim:

"Brał udział w kampanii wrześniowej, po niej do 1942 prowadził sklep w Orłach. Od tego roku ukrywał się, organizując struktury SL „Roch” w powiecie przemyskim. Utworzył też miejscową Straż Chłopską, przekształconą później w Bataliony Chłopskie, w których został komendantem obwodu przemyskiego w stopniu podporucznika. 18 maja 1944 podpisał umowę scaleniowa z Armią Krajową, zobowiązując się przekazać pod komendę AK cztery plutony liczące 214 ludzi, jednak oddział ten pozostał nadal pod jego komendą. W BCh został awansowany do stopnia majora, jednak nie uznano mu tego stopnia. Po wyzwoleniu w lecie 1944 organizował w powiecie przemyskim Straż Obywatelską oraz sieć posterunków Milicji Obywatelskiej, obsadzając je swoimi ludźmi (głównie w gminach Krzywcza, Dubiecko i Orzechowce). We wrześniu 1944 zagrożony aresztowaniem przez NKWD, przeszedł do konspiracji, przyłączając swoje oddziały do Ludowej Straży Bezpieczeństwa. Ujawnił się 14 lipca 1945, wstąpił do SL, niedługo potem przeszedł do PSL. 29 kwietnia 1946 został aresztowany przez funkcjonariuszy PUBP w Przemyślu. Podpisał zobowiązanie do współpracy (której później nie podjął) i został wypuszczony w czerwcu 1946, pomimo że w czasie śledztwa uzyskano informacje o jego udziale w wielu zbrodniach na ludności ukraińskiej. Został powtórnie aresztowany 7 października 1947 wraz z żoną i szwagrem za przynależność do WiN, ale w następnym roku śledztwo umorzono. We wrześniu 1947 został powtórnie zwerbowany do współpracy przez WUBP we Wrocławiu, zdecydował się jednak ukrywać w rodzinnych stronach. W 1950 rozpoczął formowanie organizacji podziemnej Polskie Powstańcze Siły Zbrojne, która przetrwała do 1952, kiedy go powtórnie ujęto. W 1953 został skazany przez Okręgowy Sąd Wojskowy w Rzeszowie na karę śmierci, którą zamieniono na 15 lat więzienia. Został wypuszczony warunkowo w 1956. Po wyjściu z więzienia rozpoczął działalność w ZBoWiD i ZSL, a w 1965 podjął współpracę z SB pod pseudonimem Roman. Oddziały dowodzone przez „Sępa” są oskarżane o wiele mordów na ukraińskiej ludności cywilnej, m.in. w Małkowicach (138 osób), Bachowie i Brzusce (69 osób), Skopowie (67 osób), Bachowie (54 osoby)[1], Korytnikach (53 osoby), Trójczycach (28 osób), Woli Krzywieckiej (27 osób), Słonnem (16 osób), Ujkowicach (15 osób), Olszanach (11 osób), Dubiecku (8 osób), Kosztowej (5 osób)[2]."

Bohater czy zbrodniarz i oportunista?

Relacje z polskich akcji odwetowych są trudne do znalezienia. No cóż, z przyczyn propagandowych je wyciszano a uczestnicy się nimi nie chwalili. Do wyjątków należą wspomnienia Stefana Dąbskiego "Egzekutor". Pisał on:



"Nasze operacje zbliżone były w swojej jakości do ukraińskich, z tą tylko różnicą, że wybieraliśmy wioski, w których przeważała ludność polska, bo w ten sposób było nam łatwiej wykończyć Ukraińców. Nie było w tych akcjach żadnej litości, żadnego pardonu. Nie mogłem też narzekać na swoich towarzyszy broni. Szczególnie "Twardy", który miał osobiste porachunki z Ukraińcami, przechodził samego siebie.Gdy wchodziliśmy do ukraińskiego domu, nasz "Wilusko" dostawał dosłownie szału. Zbudowany jak dobrze rozwinięty goryl, gdy tylko zobaczył Ukraińców, oczy wychodziły mu na wierzch, z otwartych ust zaczynała mu kapać ślina i robił wrażenie człowieka, który dostał obłędu. Ja z "Luisem" przeważnie obstawialiśmy drzwi i okna, natomiast półprzytomny "Twardy", stary nożownik z lwowskich Pasiek, rzucał się na skamieniałych ze strachu Ukraińców i krajał ich na kawałki. Z niesłychaną wprawą rozpruwał im brzuchy lub podrzynał gardła, aż krew tryskała po ścianach. Silny niesamowicie, często zamiast noża używał zwykłej ławy stołowej, którą gruchotał czaszki, jakby to były makówki.
Pewnego razu zebraliśmy trzy rodziny ukraińskie w jednym domu i "Twardy" postanowił wykończyć je "na wesoło". Założył sobie znaleziony na półce kapelusz i wziąwszy leżące na stole skrzypce, zaczął przygrywać na nich Ukraińcom. Podzielił ich na cztery grupy i przy dźwiękach muzyki kazał im śpiewać na głosy: "Tu pagórek, tam dolina, w dupie będzie Ukraina …". I pod groźbą trzymanego przeze mnie pistoletu śpiewały biedne kacapy, aż szyby w oknach drżały, łudząc się, że nasza brać partyzancka będzie miała więcej sumienia od nich samych. Niestety, była to ich ostatnia piosenka na tym padole. Po skończonym koncercie "Twardy" tak się żywo wziął do pracy, że obaj z "Luisem" uciekliśmy do sieni, ażeby też nas czasem przez pomyłkę nie zarąbał."

A tak potraktowano pewną ładną ukraińską dziewczynę:

"Ponieważ była bardzo młoda i bardzo ładna, „Twardy” zadecydował, że najlepszą karą za jej ukraińskie pochodzenie będzie, gdy wszyscy trzej dopuścimy się na niej gwałtu. (…) Jednak na samym gwałcie się nie skończyło i choć „Twardy” rzeczywiście darował jej życie, to przedtem przyciągnął ją nagą do kuchni i rozgrzawszy do czerwoności pogrzebacz, na goły tyłeczek takie jej smary sprawił, że aż czerwone pręgi zaczęły się pokazywać. I w takim stanie, zupełnie nagą, wyrzucił biedną dziewczynę na dwór. Ratując ostatkiem sił swoje życie, w śniegu po kolana, w trzaskający mróz pobiegła do sąsiadów”.




Konflikt na polskich Kresach nie był jednak tylko pasmem polsko-ukraińskiej nienawiści. UPA i polskie podziemie potrafiły się wspólnie porozumieć przeciwko wspólnemu wrogowi Sowietom. Wspólnie dokonały m.in. brawurowego rajdu na Hrubieszów.  Jak czytamy:  "Wiosną 1945 WiN i UPA zawiesiły broń. Polskie podziemie poakowskie zawarło z Ukraińcami wiele lokalnych sojuszy, skierowanych przeciw wspólnemu wrogowi – komunistom. Przeprowadzono kilka wspólnych akcji zbrojnych. Atakowano siedziby NKWD i UB, a także m.in. pociągi i stacje kolejowe.Najsłynniejszą i największą operacją był atak na Hrubieszów. Plan akcji, ówczesny dowódca UPA w Polsce, płk Myrosław Onyszkiewicz ps. „Orest” otrzymał od dowództwa WiN w kwietniu 1946 roku."

Witold Stanisław Michałowski wspominał, że w domu jego byłej żony pochodzącej z Bieszczad, w pierwszych powojennych latach na wielkanocnym śniadaniu spotykali się bracia: jeden z WiN, drugi z MO, trzeci i czwarty z OUN/UPA. Mieli wspólnego ojca, pochodzili jednak z dwóch jego małżeństw.

***

Do poczytania oczywiście moja powieść: "Vril. Pułkownik Dowbor".  I w wersji papierowej  i jako ebook.


niedziela, 26 października 2014

Polski Gniew: Cienie Września

Ilustracja muzyczna: April 1945 - Fury OST

Kampania Polska 1939 r. to najbardziej heroiczna kampania w naszej historii. I, obok Powstania Warszawskiego, najbardziej zacięta. Cały naród zjednoczył się, by zabijać niemieckiego najeźdźcę. Zaowocowało to również epizodami, które strażnicy naszej pamięci historycznej chcą zamilczeć.



7 września 1939 r. dochodzi do polskiego nalotu na Gdańsk. Celem ma być pancernik Schleswig-Holstein. Jak czytamy w pewnym popularnym serwisie: " (...) o godz. 21.30 polski Lublin R-XIII G z numerem taktycznym 714 podrywa się do kolejnego lotu. Tym razem wodnosamolot uzbrojony jest w 6 bomb 12,5 kg. Obserwator dysponuje ponadto pełnym zapasem amunicji do kaemów. Samolot przelatuje nad Półwyspem Helskim i kieruje się na otwarte morze. Następnie bierze kurs na Wisłoujście i od wschodu nadlatuje nad Gdańsk, szukając miejsca, w którym zacumowany jest „Schleswig-Holstein”. Polscy lotnicy nie mogą jednak zlokalizować niemieckiego pancernika, natomiast ich uwagę przykuwa coś zupełnie innego. W rejonie ulicy Adolf Hitler Straße (obecnie Aleja Grunwaldzka) piloci zauważają duże skupisko świateł. Okazuje się, że Niemcy fetują zdobycie Westerplatte. Rudzki, nie namyślając się długo, kieruje maszynę w tamtym kierunku. Nad celem obserwator zrzuca wszystkie bomby w świętujący tłum. Por. Juszczakiewicz wspominał później:
(…) wszystkie bomby poszły w dół, wybuchając wśród ciżby rozradowanych hitlerowców. Następnie maszyna na pełnych już obrotach wykonała ciasny skręt i ponownie zeszła nisko nad ulicę, przechylając się na skrzydło, tak aby obserwator miał możność otwarcia ognia z broni maszynowej.
Skutki nalotu okazały się dla Niemców tragiczne. Zabici i ranni zasłali momentalnie ulicę, dziesiątki i setki osób w szalonej panice dusiły się i deptały w bramach domów, szukając schronienia przed deszczem polskich kul, siekących spod klosza nieba.Atak dla Niemców zakończył się tragicznie. Zginęło ponad 30 osób, wiele było rannych. Polski samolot bez szwanku wyszedł spod ognia artylerii przeciwlotniczej i o godz. 22.45 szczęśliwie wodował u brzegu Półwyspu Helskiego."

(Mała dygresja: Pamiętacie jak w komuszym propagandowym serialu "Czterej pancerni i pies" Janek Kos wspominał, że jego mama zginęła w 1939 r. w nalocie na Gdańsk? Tak się składa, że Gdańsk był bombardowany wówczas tylko przez Polaków. Co więc robiła wśród świętujących nazistów? Czy rodzina Janka Kosa to "ukryta opcja niemiecka"? :)

Naród był przepełniony bojowym duchem jeszcze zanim wybuchła wojna. Powszechnie chciano wyrównać porachunki z Niemcami. Już w trakcie kampanii Niemcy swoim zachowaniem prowokowali nas zaś do odwetu. Robert Michulec  w  "Ku wrześniowi 1939 r. Zbrojne ramię sanacji" skompilował relację polskich generałów z Września '39. Kilkunastu dowódców mówiących: "Nie braliśmy jeńców", "Nie, nie braliśmy jeńców", "Błagali nas o życie, ale nie braliśmy jeńców", "Niemiecki oficer rzucił się na ziemię i płacząc błagał nas, byśmy nie wydłubywali mu oczu i nie obcinali języka". 



Fragment relacji niemieckiego szeregowca Kurta Lemsera,  dotyczący incydentu w Stopnicy: "9 września 1939 nasza orkiestra została odesłana z frontu do Żagania, ponieważ nasz autobus nie był w stanie dotrzymać kroku szybkim postępom naszych oddziałów. Nasz pododdział liczył 31 ludzi. Gdy wjeżdżaliśmy do jakiejś wsi, która o ile dobrze pamiętam nazywała się Stopnica, na łuku drogi zauważyliśmy polskich żołnierzy. Z początku Polacy wydali się zaskoczeni lecz wkrótce zaczęli do nas strzelać z karabinów i jakiejś broni przeciwpancernej. Zostaliśmy wszyscy pojmani i razem z 18 żołnierzami z innej jednostki zaprowadzeni na podwórze kościoła. Tam Polacy postawili 7-8 z naszych ludzi pod murem, twarzą do ściany. Gdy już ich wykończyli [tutaj tekst jest niejednoznaczny/N], Polacy zarepetowali karabiny i przygotowali się do rozstrzelania jeńców. Nagle w nasze okolice spadła niemiecka nawała artyleryjska i Polacy odprowadzili nas do stodoły. Polacy zaczęli ostro strzelać z karabinów i karabinów maszynowych i wszyscy za wyjątkiem 12 z nas zostało zabitych w trakcie tego zdarzenia. Mogliśmy umknąć w ciemności."
Fragment relacji złożonej po wojnie przez jednego z polskich żołnierzy dotyczącej tego samego incydentu: "w miejscowości wspomnianej stała wtedy Mikołowska kompania ON i w czasie naszego postoju przyjechał autobus a żołnierzami niemieckimi. Żołnierze ci zostali rozbrojeni i wzięci do niewoli. Pluton kapr XXX, w którym się wtedy znajdowałem został odkomenderowany do odprowadzenia jeńców na tyły linii frontu. po odprowadzeniu ich około 4 km od Stopnicy konwój z jeńcami zatrzymał się w polu. W pobliżu znajdowało się tylko jedno obejście gospodarskie (...) Tam kapr.XX x kazał otoczyć jeńców żeby nie zbiegli. W pewnym momencie jeden z jeńców zaczął uciekać. wtedy kapr XXX dal rozkaz strzelać. Wtedy wszyscy zaczęli strzelać do jeńców w wyniku czego 17 z nich zostało zastrzelonych a reszta zbiegła(…) Dowódca batalionu wysłał kapr XXX z kilku ludźmi na miejsce poprzedniego wypadku celem zatarcia śladów, które to zadanie XXx wykonał wnosząc trupy do stodoły i podpalając ją...."



Co prawda polskie uderzenie w niemieckich cywilów nie miało takiej skali jak opisano np. w propagandowej niemieckiej broszurze z 1940 r. pt.,  "Polskie zbrodnie przeciwko niemieckim cywilom", ale faktem jest, że nie opierdzielaliśmy się wówczas z niemiecką V-tą kolumną. Czy to w Bydgoszczy, czy to na Śląsku czy to w Polsce centralnej. Freikorpsowcy byli rutynowo rozstrzeliwani a wobec współpracującej z nimi ludności nie stosowano taryfy ulgowej. Przedwojenne plany przewidywały deportację mniejszości niemieckiej do obozów internowania, w tym do Miejsca Odosobnienia w Berezie Kartuskiej. We wrześniu 1939 r. w niektórych miejscach rozpoczęto wdrażanie tego planu i "marsze ewakuacyjne".



 Jak opisuje to jeden z filosowieckich konserwatywnych portali : "Franciszek Klimka – Polak ze Śląska Opolskiego, skierowany do Berezy 5 września 1939 roku za to, że miał niemieckie obywatelstwo – tak przedstawia przybycie do obozu: „Przy furtce stało dwóch policjantów z gumowymi pałkami policyjnymi w rękach, którymi okładali przechodzących i nawoływali: Szybciej, biegiem. Biegnąc dalej, zauważyłem wyciągnięte dwa sznury policjantów i cywilów (jak się później dowiedziałem – przestępców kryminalnych), zaopatrzonych w specjalne „bykowce”, sękate kostury, koły. Każdy z więźniów musiał przejść przez wyciągnięty w ten sposób „korytarz” policjantów i kryminalistów, którzy wrzeszcząc w niebogłosy: Biegiem, skurwysyny, biegiem, kurwa wasza mać, biegiem, nie bójcie się, jeszcze was nie wieszamy! – okładali trzymanymi w rękach narzędziami biegnących więźniów. (…) Kiedy znaleźliśmy się na placu, każdy musiał położyć się twarzą do ziemi w następstwie wydanej komendy: Od czoła padnij, kłaść się na pyski! Następnie policjanci na tę zbitą masę ludzi wchodzili i depcząc po ludziach, bili ich pałkami gumowymi, krzycząc: Nie podnosić łbów, mordy do ziemi!

II RP wiedziała, że jeśli zejdzie ze sceny, to tylko dając się ostro we znaki swoim wrogom. 

piątek, 29 sierpnia 2014

Największe sekrety: Polska trucizna

Ilustracja muzyczna: UtataP feat. Hatsune Miku -  Hop! Step! Instant Death! A Happiness Dance Death-Trap

""Gwałt zadawany siłą musi być siłą odparty!"
   Marszałek Edward Śmigły-Rydz 

"Ci, którzy potrafią postępować niekonwencjonalnie, są nieskończeni niczym niebo i ziemia, niewyczerpani niczym wielkie rzeki. Gdy nadchodzi ich koniec, zaczynają się znowu, jak dni i miesiące. Umierają i rodzą się na nowo, niczym cztery pory roku."
   Sun Tzu

Wbrew narzucanej nam coraz częściej antylegendzie Polacy w czasie drugiej wojny światowej nie byli szaleńcami rzucającymi się z szablami na  niemieckie Tygrysy. Wielokrotnie i z zabójczą skutecznością używaliśmy bowiem przeciwko Niemcom potężnej broni - broni masowej zagłady. Wrogowi, który walczył przeciwko nam na wyniszczenie, odpłacaliśmy się wyniszczającymi uderzeniami.

Gdy dr Dariusz Baliszewski spytał Stanisława Sosabowskiego "Stasinka", syna gen. Sosabowskiego, legendarnego dowódcę oddziału likwidacyjnego warszawskiego Kedywu, ilu zabił Niemców, "Stasinek" odpowiedział: moje szacunki wahają się między 500 a 700. Po chwili wyjaśnił zdumionemu historykowi, jak udało mu się osiągnąć ten budzący podziw wynik:



"Nie, mówię o sobie i tylko o sobie. Nie rozumiesz, bo nic o tym nie wiesz, nie rozumiesz, bo nie wiesz, że myśmy zabijali bakteriami, na ogromną masową skalę. Bez żadnych wyroków sądów specjalnych. Oni nas zabijali, bo byliśmy Polakami, a my ich, bo byli Niemcami. Dla nich nieważne było, czy zabijają kobiety czy dzieci, czy starców. Otóż dla nas też! Słyszałeś o takiej wojnie? Czy słyszałeś o wojnie, która toczyła się w przeważającej mierze na terenie Rzeszy? Zaczęła się już w 1940 r. i trwała całą wojnę. Nie toczyło jej żadne rycerskie, szlachetne Wojsko Polskie, żadne kamienie rzucane na szaniec, żaden Bóg, Honor i Ojczyzna, toczyli ją chłopcy i dziewczęta z dywersji, takie same dzieci jak „Zośka", „Rudy" czy „Alek", tyle że oni mieli inne rozkazy. Dzisiaj, gdy na spokojnie to analizuję, wiem, że był to najczystszy terroryzm i najprawdziwsze ludobójstwo.

– To się nazywało „materiały specjalne", przylatywały z Anglii z każdym cichociemnym. Specjalnie zabezpieczone ampułki z acetonem uranu. Miesiąc po „spożyciu" pojawiało się zapalenie nerek, na które nie było ratunku. Albo ampułki z iperytem, czyli gazem musztardowym w płynie. W zależności od stężenia, wcześniej lub później, dawał objawy tyfusu i nieuchronną śmierć. Antrax, czyli wąglik płucny, dodawało się do mięsa w niemieckich jednostkach żywienia zbiorowego. Jedne ampułki otrzymywali restauratorzy czy nasi zaprzysiężeni kelnerzy w lokalach „Nur Führ Deutsche", inne współpracujący z nami fryzjerzy w hotelach tylko dla Niemców, a podobno, jak słyszałem, czasem także nasze kosmetyczki w niemieckich salonach urody. Taka była ta nasza wojna. Nikomu nieznana, bezwzględna, okrutna, brudna i niesprawiedliwa. Czy wystarczy ci taka odpowiedź?"

Baliszewski drążył sprawę i dotarł do historii tajnej polskiej wojny biologicznej:



 "9 marca 1940 r. w meldunku nr 12 przekazanym pocztą kurierską od płk. Roweckiego do gen. Sosnkowskiego powiedziane jest wyraźnie: „Aby wyczerpać wszystkie możliwości w akcji dywers [yjno] – sabotaż [owej] stworzyłem specjalną komórkę dla działań chemiczno-techniczno-bakteriologicznych, złożoną ze specjalistów, studiującą w naszych warunkach możliwości działania tymi środkami i wytwarzającą gotowe preparaty. Zamierzam je stosować w pierwszym rzędzie w kierunku niszczenia materiału i sprzętu, w drugim zakażania ludzi bez groźby dla naszej ludności, a nawet przenosząc je na teren właściwej Rzeszy. Podpisano Rakoń".
Jeśli nie chodzi tu o Związek Odwetu mjr. Franciszka Niepokólczyckiego, bo ten zostanie powołany do życia dopiero w końcu kwietnia, to ową specjalną komórką mogą być na ówczesnej mapie polskiego podziemia jedynie „Muszkieterowie", tajemnicza organizacja stworzona przez Stefana Witkowskiego, o której wiadomo, że prowadziła działalność dywersyjną na terenie Rzeszy. W dokumencie gen. Sosnkowskiego skierowanym do gen. Grota Roweckiego 28 listopada 1940 r., określającym obecne i przyszłe zadania „Muszkieterów", w punkcie 3. zostało postanowione: „Dywersja, lecz prowadzona na razie na terenach czysto niemieckich i bolszewickich, opierająca się głównie na dywersji chemiczno-bakteriologicznej".

Właściwie od chwili swego powstania w październiku 1939 roku „Muszkieterowie" stworzyli komórkę chemiczno-bakteriologiczną, na czele której stanął Aleksander Wielopolski pseudonim Karol lub 36 – chemik z wykształcenia i Stanisław Bukowski pseudonim Mag lub 97, z wykształcenia farmaceuta, właściciel warszawskiej apteki przy ulicy Marszałkowskiej 54. Tu miała się odbywać produkcja wszystkich trucizn. Aresztowanie Wielopolskiego w sierpniu 1940 r. i wysłanie go przez Niemców do Oświęcimia w niewielkim tylko stopniu zakłóciło produkcję trucizn i bakterii chorobotwórczych. Po pierwsze dlatego że wskutek niepojętej interwencji samego Goeringa Aleksander Wielopolski szybko powrócił do domu, a po drugie dlatego że „Muszkieterowie" nawiązali bezpośrednie kontakty z płk. dr. Władysławem Gorczyckim, naczelnym dyrektorem Polskiego Czerwonego Krzyża, który przejął na siebie obowiązek docierania do najwybitniejszych specjalistów, mikrobiologów, bakteriologów, farmaceutów i lekarzy i kontaktowania ich z szefami trzech grup dywersyjno-sabotażowych. Konspiracja była tak głęboka, że nawet zastępcy Witkowskiego w tzw. Kapitanacie płk Dworzak czy Stefan Dembiński nie wiedzieli, kto kryje się pod nazwiskiem Halik, czy pseudonimem Zawisza. Oddzielnymi grupami działającymi wyłącznie na obszarach Rzeszy dysponował sam Witkowski. Sam je zaopatrywał w materiały dywersyjne i sam wyznaczał zadania. 20 listopada 1940 r. Naczelny Wódz gen. Władysław Sikorski wydaje zakaz prowadzenia akcji sabotażowej i bakteriologicznej na ziemiach polskich. Podobnie sabotaż bakteriologiczny, który miał być „podjęty aparatem robotników rolnych i leśnych" i który dotyczył wyłącznie terenów Rzeszy Niemieckiej, został „na razie zaniechany". Jak jednak świadczą dokumenty, polska wojna biologiczna trwać miała nadal. Meldunek płk. Józefa Smoleńskiego do szefa SOE brygadiera Gubbinsa o akcjach sabotażowych w Polsce w okresie  1 kwietnia – 1 sierpnia 1941 r. zawierał zdanie: „Sabotaż bakteryjny: wyjechało do Rzeszy 92 ludzi z bakteriami. Użyto nosaciznę w 143 oddziałach wojska, a tyfus i czerwonkę w 178 wypadkach – podczas koncentracji na Wschodzie". Dwa miesiące później gen. Rowecki donosił do centrali: „(...) zastosowano nosaciznę w czterech oddziałach wojsk z wynikiem pozytywnym, nadto wykonano drobnych aktów sabotażowych około 10 tysięcy".


W meldunku 61 a, otrzymanym w Londynie 25 czerwca 1941 roku, dotyczącym dotychczasowej akcji sabotażowo-dywersyjnej, gen. Rowecki donosił, iż na teren Reichu wysłane zostały jednostki do prowadzenia akcji bakteriologicznej, przy czym wyjaśniał: „Z nastaniem odpowiedniej pory dla szerzenia się chorób, a więc w m-cu maju – sierpniu, na teren Rzeszy będą rzucone większe ilości bakterii". W dziale bakteriologiczno-toksykologicznym przygotowani już byli do „zastosowania z nastaniem odpowiedniej pory roku" tyfusu, czerwonki, nosacizny, wąglika i wścieklizny. W przygotowaniu znajdowały się także cholera i mieszanki różnych bakterii. „Dział ten ma wytypowanych kilkadziesiąt najrozmaitszych trucizn, których zastosowanie daje skutki dopiero po dłuższym okresie czasu"– donosił Rowecki .
Na terenie kraju zanotowano ogółem 1784 wypadki zachorowań i 149 wypadków śmiertelnych wśród okupantów, przy czym, jak pisze dowódca AK: „Ustalenie ilości wypadków jest trudne, ze względu na ukrywanie ich przez Niemców i trudność kontroli, bowiem w wypadku zachorowania Niemcy izolują chorych". Niemniej, na terenie Rzeszy wysłani ludzie spowodowali: tyfus brzuszny w 17 miejscowościach, wąglik u bydła w 4 powiatach i lokalny w 3 miejscowościach, wściekliznę w 3 powiatach. „Skaża się żywność i pociągi niemieckie, idące z terenów granicznych Gubernatorstwa do Rzeszy. (...) W grudniu 1940 r., z jednego terenu były skażone wszystkie pociągi urlopowe idące do Rzeszy. Wypadki zachorowań były – rozmiary nieznane".

Tajna wojna biologiczna prowadzona w czasie drugiej wojny światowej, była pokłosiem bardzo zaawansowanego programu rozwoju broni biologicznej prowadzonego przez sanacyjną II RP. 
O programie tym wiemy niestety głównie z wspomnień i powojennych zeznań osób biorących w nim udział. Nie wiadomo w jakim stopniu zeznania te zostały "podkręcone" przez UB. Coś było jednak na rzeczy, gdyż z pokazowego procesu mającego obnażyć "zbrodnicze plany faszystowskiej sanacji" nie doszło - z powodu interwencji ZSRR. Pisał o tym swego czasu "Focus Historia":

"Z inicjatywy Oddziału II Sztabu Głównego powstało wówczas w Warszawie w Instytucie Przeciwgazowym przy ul. Ludnej 11 tajne laboratorium, zajmujące się badaniem działania toksyn wytwarzanych przez bakterie. Początkowo prowadzono je pod kierunkiem lekarza biologa Alfonsa Ostrowskiego. (...)

Alfons Ostrowski podczas przesłuchań w warszawskim UB zeznał, że latem 1933 r. – na polecenie nadzorującego pracę laboratorium kpt. Ignacego Harskiego – zabrał ze sobą 0,2 g toksyny i pojechał do Łuńca, gdzie mieścił się garnizon Korpusu Ochrony Pogranicza. „W Łuńcu na placówce KOP-u pokazano mi człowieka lat około 40, narodowości rosyjskiej, średniego wzrostu, bruneta, typ inteligenta. Człowiekowi temu podałem toksynę botulinową, zmieszaną z kiszką pasztetową rozsmarowaną na bułce” – zeznał Ostrowski. Sowiecki szpieg, ujęty podczas nielegalnego przekraczania granicy, zmarł dopiero po dwóch dniach. Wedle relacji Ostrowskiego zwłoki przetransportowano potem do przystani nad Prypecią, wrzucono do motorówki i przewieziono w pobliże drugiego brzegu, gdzie zaczynało się już terytorium ZSRR. Tam ciało wrzucono do wody i pchnięto na sowiecką stronę. (...)



Podobny eksperyment tego samego lata Ostrowski przeprowadził w placówce KOP w Głębokiem. Tam również na rozkaz zwierzchników przygotował dla „osobnika w wieku około 30 do 35 lat, noszącego ślady pobicia, jad kiełbasiany w kanapce z pasztetówką” – zeznał. Przy czym, jak zaznaczył: „Przy skarmianiu go toksyną obecny nie byłem, choć sposób podania mu jadu kiełbasianego był ze mną uzgodniony. Delikwenta widziałem potem dwukrotnie: po 12 godzinach i po 24 godzinach. Widziałem objawy zatrucia: rozszerzone źrenice, zaburzenia wzroku, zawroty głowy, suchość w gardle. Śmierć jednak nie nastąpiła – jakie były dalsze losy delikwenta, nie wiadomo. Po powrocie do Warszawy zdałem sprawozdanie kpt. Harskiemu, który był niezadowolony z przebiegu doświadczenia”. Jad kiełbasiany okazał się trucizną, zadającą olbrzymie cierpienia, a jednocześnie mało skuteczną.



Kiedy Polacy przeprowadzali swe pierwsze eksperymenty, w zajętej przez Japończyków Mandżurii w 1932 r. ujęto 5 rosyjskich szpiegów. Podczas rewizji znaleziono przy nich tajemnicze ampułki. Torturowani agenci wyznali, że zawierają one zarazki chorób. Jak się okazało, były to: cholera i wąglik. Po brutalnym śledztwie szpiedzy wzięli na siebie winę za śmierć aż 5 tys. japońskich żołnierzy i 2 tys. koni. Sprawa ta nie mogła umknąć polskiemu wywiadowi, gdyż od roku 1925 ściśle współpracował z wywiadem japońskim na obszarze ZSRR.
Obie służby stale wymieniały się zdobytymi informacjami. W każdym razie nastąpiło wówczas w Warszawie zintensyfikowanie badań nad bronią biologiczną, a nowym kierownikiem tajnego laboratorium został w 1933 r. dr Jan Golba. (...)
 

Dr Golba był prawdopodobnie jednym z najzdolniejszych bakteriologów tamtych czasów. Nic dziwnego, że światowej sławy uczony Ludwik Hirszfeld uczynił go w Państwowym Zakładzie Higieny swoim asystentem. W drugim, tajnym życiu ledwie trzydziestokilkuletniego naukowca obarczono odpowiedzialnością za rezultaty badań, prowadzonych pod egidą „Dwójki”. „Punktem wyjścia do badań nad możliwościami wojny bakteriologicznej w dziale, w którym pracowałem, było opracowanie metod obrony, a nie ataku, oraz sprawdzenie rzeczywistości i realnej groźby użycia zarazków chorobotwórczych i toksyn botulinowych jako broni” – można przeczytać w liście, który Jan Golba w 1955 r. przesłał na ręce Prokuratora Generalnego PRL. Jak dodawał, w laboratorium pracowało jedynie trzech bakteriologów, jedna laborantka i jedna sprzątaczka. Pomimo to w końcu przyszły pierwsze sukcesy.
Dr Gebarska- Mierzwińska opracowała metodę przechowywania zarazków dzięki ich odwodnieniu. Równie pionierskim osiągnięciem okazało się uzyskanie sproszkowanego jadu kiełbasianego o dużym stopniu toksyczności. Udało się też znaleźć sposób namnażania bakterii tyfusu na masową skalę przy pomocy sztucznej pożywki. Golba zakładał, że właśnie ta bakteria ma największy potencjał, by zostać wykorzystana jako broń. (...)
 

Świadomość, iż sąsiedzi Polski opracowują nowe rodzaje broni, sprawiła, że Oddział II Sztabu Głównego postanowił zainwestować większe sumy w badania naukowe. W 1935 r. powstał Samodzielny Referat Techniczny, którego pierwszym szefem został kpt. Ignacy Harski. Na wyposażenie tego tajnego centrum badawczego ulokowanego w Warszawie wydano sporą jak na tamte czasy kwotę ok. połowy miliona złotych. Dwa lata później w SRT pracowało 7 oficerów i prawie 60 naukowców oraz techników. Równolegle prowadzono tam badania nad gazami bojowymi, substancjami toksycznymi oraz mikrobami. (...)

Wówczas to wpadł na pomysł nowatorskiego eksperymentu. Na prośbę Golby kierownik pracowni mechanicznej SRT Jan Kobus zamontował na ramie podwozia samochodu kompresor z rozpylaczem. Przy jego użyciu rozpylono specjalne szczepy bakterii w kilku punktach Warszawy. „Doświadczenia z rozsiewaniem drobnoustrojów z samochodu w tunelu średnicowym w Warszawie zostały przeprowadzone z mikrobami zupełnie nieszkodliwymi dla zdrowia ani życia ludzkiego. Celem tych doświadczeń było zbadanie, czy wróg mógłby nas atakować tym sposobem” – zeznawał w śledztwie dr Golba. Następnie sprawdzano także doświadczalnie, jak następuje rozprzestrzenianie się mikroorganizmów w powietrzu.

„W tym celu rozstawił on [Golba – przyp. aut]. na placu Unii Lubelskiej w Warszawie swoich ludzi z »płytkami Petriego« [naczynia laboratoryjne używane do hodowli mikroorganizmów – przyp. aut.], sam zaś, jeżdżąc samochodem wokół placu, rozpylał bakterie za pomocą aparatury zbudowanej i wmontowanej do samochodu przez osk. Kobusa. W doświadczeniach tych szło o ustalenie ilości zawiesin bakterii w powietrzu i na płytkach, celem stwierdzenia, jak długo zakażone będzie powietrze w dany miejscu” – odnotowano w aktach śledczych. Na Zachodzie podobny eksperyment przeprowadzili Brytyjczycy dopiero w lipcu 1963 r. na stacji metra Coliers Wood w Londynie.



Nowatorskie pomysły Golby wzbudziły żywe zainteresowanie Japończyków. W 1936 r. w siedzibie „Dwójki” w Warszawie odbyła się tajna konferencja, na którą przybyła japońska delegacja naukowców z centrum badań nad bronią biologiczną, ulokowanego w Pingfan na południu Mandżurii. Podczas spotkania Golba wygłosił referat na temat możliwości zarażania ludzi podczas działań wojennych zarazkami: tyfusu, duru plamistego, czerwonki, wąglika, nosacizny. Kłopotów komunikacyjnych nie było, bo wszyscy obecni na spotkaniu płynnie mówili po... rosyjsku. (...)



W tym czasie Jan Golba znajdował się pod coraz większą presją zwierzchników, domagających się stworzenia cudownej broni. Aby przyśpieszyć badania, naukowiec zaproponował zbudowanie w Twierdzy Brześć nad Bugiem większego laboratorium, wyposażonego w hermetyczną komorę, w której można by prowadzić eksperymenty na zwierzętach. Życzeniu jego stało się zadość i w 1937 r. powstała „komora murowana, wewnątrz malowana olejną farbą, miała w przybliżeniu około 9 m kw. powierzchni. Drzwi były uszczelnione z żelaza. W jednej ze ścian było okienko oraz otwór do wkładania przyrządu rozpylającego. O ile pamiętam, wewnątrz było urządzenie natryskowe” – wspominał dr Golba.


 
Po pierwszy udanych eksperymentach na zwierzętach szef „Dwójki” płk Tadeusz Pełczyński miał zażądać przeprowadzenia prób także na ludziach. Ta kwestia stała się głównym zarzutem w sporządzonym przez stalinowskich śledczych akcie oskarżenia. Rzecz to bardzo niepewna, gdyż można założyć, że zarzut został sprokurowany, by w procesie politycznym bardziej pognębić sanację. Jednak w latach 30. w sowieckiej bazie badawczej na Wyspach Sołowieckich – jak opisuje Ken Alibek – faktycznie eksperymentowano na masową skalę na zesłańcach. Również Japończycy w Pingfan nie mieli żadnych oporów przed testowaniem działania różnych szczepów bakterii na Chińczykach. Tymczasem polski i japoński wywiad stale wymieniały się informacjami. Być może płk Pełczyński uznał, iż Polska nie może sobie pozwolić na ryzyko pozostania w tyle w tym wyścigu. Najważniejszą jednak poszlaką wskazującą na to, że w Brześciu faktycznie przeprowadzano eksperymenty na ludziach, jest list, jaki w maju 1955 r. dr Jan Golba przesłał do Prokuratora Generalnego PRL. „Robiłem rzeczywiście doświadczenia na osobnikach z drobnoustrojami chorobotwórczymi na Stacji doświadczalnej w Brześciu nad Bugiem. Jest to fakt, któremu nie zaprzeczam” – napisał Golba. Potem wyjaśniał: „Wykonywanie tych badań zlecane mi było przez moich przełożonych w formie rozkazu wojskowego. Przed dokonaniem doświadczeń stwierdzili moi przełożeni, że osoby, na których mają być dokonywane próby, są nieodwołalnie skazane na śmierć”. Jak tłumaczy, był przekonany, że tak może najlepiej wspierać ojczyznę, zagrożoną przez zewnętrznych wrogów. Wedle protokołów, sporządzonych przez stalinowskich śledczych, siedem niezidentyfikowanych osób, mających być poddanych eksperymentom, dostarczał do Brześcia szef Wydziału III „Dwójki” ppłk Józef Skrzydlewski. Zamykano je w komorze ciśnieniowej, do której wtłaczano zawiesinę tyfusu. Potem obserwowano szybkość działania bakterii."



W czasie drugiej wojny światowej jedynymi państwami, które przeprowadziły udane ataki bronią biologiczną były Japonia i Polska.  (Sowieckiego ataku tularemią pod Stalingradem nie liczę, bo był przeprowadzony po partacku.) Zachowała się pamiątka po tej tajnej wojnie. Jak pisze dr Baliszewski: "Niepojętym zrządzeniem losu zachował się do dzisiaj niezwykły eksponat i jednocześnie dowód owej nieznanej wojny. To szklana ampułka o długości 6,5 cm, grubości 1 cm. Jest wypełniona przeźroczystym płynem. Być może zawiera antrax albo gaz musztardowy, być może zawiera bakterie cholery, dżumy czy paratyfusu. Ampułka nie jest w żaden sposób oznaczona ani podpisana. Nic nie świadczy o tym, kto i kiedy ją wykonał i dostarczył do Polski. Tekturowe pudełeczko, w którym była przechowywana, również nie wyróżnia się niczym szczególnym i nie pozwala na identyfikację źródła pochodzenia. Wewnątrz pomieszczono podobnie anonimowy pilniczek do szkła, pincetkę i dwa druciane wsporniki pozwalające transportować ową ampułkę śmierci bez ryzyka narażenia jej na niebezpieczne wstrząsy. To dowód dobrej, przemyślanej roboty. Dzięki relacji Stasinka Sosabowskiego, wiem już dzisiaj, że angielskiej. Jedynym pytaniem pozostaje, co z nią dzisiaj zrobić? Oddać Anglikom? Czy może przekazać do jakiegoś muzeum wojska, wojny czy zagłady? Czy może zatrzymać, bo jeszcze się może przydać?"


niedziela, 8 września 2013

Polski Gniew: Marcin Kasprzak, psychopata

Ilustracja muzyczna: Flandre Scarlet - P.V.

"Czerwony! Ciepły! Jak pięknie! Zabiję Cię!"

                                       Flandre Scarlet, Touhou Project

Marcin Kasprzak - radykalny socjalista z Poznania, członek SPD, II Proletariatu, PPS i SDKPiL, powieszony przez carskich siepaczy na stokach warszawskiej Cytadeli  we wrześniu 1905 r. W czasach PRL jego życiorys zmitologizowano, ugładzono i upiększono. Wycięto z niego jeden ważny fakt: ten człowiek był niezłym psychopatą...


Powyżej: Marcin Kasprzak, wygląda na typowego hipstera,  ale nie wierzcie pozorom...

Kasprzak , delikatnie mówiąc nigdy nie był żadnym intelektualistą. Silny chłop (przeniósł przez granicę Różę Luksemburg), który niewiele myślał, wykonywał rozkazy i angażował się emocjonalnie w sprawę... Wielokrotnie więziony (wypuszczony z Cytadeli z powodu choroby psychicznej), pomawiany o współpracę z Ochraną i niemieckimi tajnymi służbami, jako wrak człowieka został przygarnięty przez Różę Luksemburg do SDKPiL. Kierował tajną partyjną drukarnią przy Dworskiej 6. 27 kwietnia 1904 r. do lokalu weszło pięciu carskich żandarmów. Nic nie znaleźli (!) i już wychodzili, gdy nagle Kasprzak rzucił się w ich stronę. Z zaskoczenia zastrzelił dwóch z nich, kolejnych dwóch postrzelił (zmarli w szpitalu), piątego ciął nożem a następnie zaczął wykrwawiającego się policjanta okładać stołkiem po głowie. Gdy na miejsce przebyły posiłki, Kasprzak nadal walił martwego policjanta stołkiem po głowie, pochlipując i babrając się w szczątkach jego mózgu. Otępiały Kasprzak dał się łatwo aresztować i dostał za swój czyn jedyną możliwą karę - śmierć przez powieszenie.



Marcin Kasprzak nie był więc nudnym, marksistowskim działaczem. Był psychopatą z krwii i kości. Być może zabił i pochował o wiele więcej swoich ofiar. Pamiętajcie o tym, gdy będziecie chodzić lub jeździć po jego ulicy w Warszawie :)

środa, 14 sierpnia 2013

Polski gniew: 1920. Impel Down Poboga-Malinowskiego

W naszej historii, wbrew zrzędzeniom różnych postpolskich mędrków, są nie tylko elementy męczeństwa (które należy przypominać jako uzasadnienie konieczności posiadania silnego państwa i narodu), ale również wiele momentów triumfu: militarnego, politycznego, cywilizacyjnego, kulturalnego. Wzniosłości i szlachetności triumfatorów często towarzyszą, niczym cień, niższe uczucia. Jednym z nich jest gniew prowadzący do zemsty. Mieliśmy w naszej historii wiele epizodów erupcji tłumionego polskiego gniewu. Epizodów, które wypieraliśmy z naszej narodowej pamięci. Trudno się bowiem ludziom karmionym frazesami o cywilizacji łacińskiej i "nadstawianiu drugiego policzka" przyznać do tego, że gniew ich przodków potrafił zapłonąć krwawą łuną i bezwzględnie niszczyć wrogów... Czas jednak przypomnieć, że były epizody w których (parafrazując Marszałka) "też potrafiliśmy w mordę lać"...



Bitwy stoczone w 1920 r. na szerokim froncie od Płocka po Lwów są słusznie powodem naszej dumy. Sprawiliśmy bolszewików krwawy pogrom - klęskę militarną, której skalę przebił dopiero blitzkrieg z 1941 roku. Benedykt Hertz  pisał wówczas, w swoim wierszu "Cud nad Wisłą, czyli polska młócka":



"Zapędziły się psie juchy pod samą Warszawę, 
lecz im nasze bractwo dało galantną odprawę. 

Ref. Dalej, do dzieła! 
Jeszcze, nie zginęła! 
Pokój z Sowietami 
spiszem bagnetami. "



Jednym z uczestników tego wiekopomnego zwycięstwa był młody porucznik Władysław Pobóg-Malinowski. Później został on znanym historykiem, autorem pomnikowej "Najnowszej historii politycznej Polski 1864-1945". Pobóg-Malinowski - wielki antykomunista, polski patriota, piłsudczyk, oficer polskich służb wywiadowczych w okupowanej przez Niemców Francji,  znakomity emigracyjny pisarz. Nadczłowiek. W 1920 r. miał zaledwie 21 lat i straszne wspomnienia z ogarniętej bolszewickim szaleństwem Rosji. Po zwycięskiej bitwie zyskał okazję do zemsty. Oto w jaki sposób znęcał się nad bolszewickimi jeńcami:





"
Zaczęło się od 50 uderzeń rózgą z drutu kolczastego, przy czym powiedziano im, że jako żydowscy najmici nie wyjdą żywcem z obozu. Ponad 10 umarło z powodu zakażenia krwi. Później na trzy dni pozostawiono jeńców bez jedzenia i zakazano pod karą śmierci wychodzić po wodę. Dwóch rozstrzelano bez jakiejkolwiek przyczyny. Prawdopodobnie groźba zostałaby spełniona i żaden z Łotyszy nie wyszedłby z obozu żywy, gdyby zarządcy obozu – kapitan Wagner i porucznik Malinowski – nie zostali aresztowani i oddani pod sąd przez komisję śledczą.
Już podczas rokowań pokojowych w Rydze byli więźniowie Strzałkowa w zbiorowym liście napisali do sądu, który rozpatrywał sprawę Malinowskiego: „Chodził po obozie w towarzystwie kaprali uzbrojonych w bicze uplecione z drutu kolczastego. Temu, kto mu się nie spodobał, kazał kłaść się do rowu, a kaprale bili tyle, ile im kazano. Tych, którzy prosili o litość, zabijał strzałem z rewolweru. Zdarzało się też Malinowskiemu bez przyczyny strzelać do więźniów z wież strażniczych”.
Por. Władysław Pobóg-Malinowski odsiedział za swoje ekscesy krótki wyrok. Nie był on jednak jedynym, który wówczas podążał drogą polskiego gniewu i krwawo dawał się we znaki obcoplemiennym najeźdźcom. Nie doszło do inspirowanych przez państwo represji wobec sowieckich jeńców, ale zdarzały się przypadki "ludowej sprawiedliwości". Żołnierze wyzwalający polskie miasta i wioski zapoznawali się na miejscu z dowodami bolszewickiego terroru.  Zmasakrowane szpitale polowe, oficerowie wbijani na pal, zwłoki ze śladami tortur, zgwałcone kobiety, sprofanowane kościoły... To wszystko musiało oddziaływać na ich psychikę i skłaniać do działania. 

Do największego aktu zemsty doszło 24 sierpnia.  Rozstrzelano pod Mławą 200 krasnoarmiejców z 3-go Korpusu Kawalerii Gaja Chana. Udowodniono im wcześniej zakłucie szablami polskich jeńców.  Skala polskiej zemsty jest trudna do oszacowania. Niejako z "automatu" wykańczano walczących po stronie bolszewickiej Chińczyków, wieszano komisarzy i rozwalano bandytów z osławionej Armii Konnej.  Jeden z bolszewików wspominał: "„Dowódca pułku zebrał wszystkich mieszkańców wioski i kazał pluć i bić prowadzonych przez wieś jeńców. Trwało to około pół godziny. Po ustaleniu tożsamości, a okazało się, że są to żołnierze 4. husarskiego pułku Armii Czerwonej, nieszczęśnicy zostali rozebrani do naga i w ruch poszły nahajki. Później ustawiono ich w rowie i rozstrzelano tak, że mieli oderwane niektóre części ciała. " Komendant obozu jenieckiego w Brześciu mówił przybyłym do jego "pensjonatu" krasnoarmiejcom: " Wy, bolszewicy, chcieliście odebrać nam naszą ziemię, więc dostaniecie ziemię. Nie mam prawa was zabić, ale będę tak karmił, że sami wyzdychacie ".

Następnym razem gdy przyjedzie do naszego kraju Putin, proponuje by wznosić okrzyki: "Do Tucholi! Do Tucholi!" :)