Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Nephilim. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Nephilim. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 18 kwietnia 2013

Największe sekrety: Zapomniana Bomba

Ilustracja muzyczna: Anima Rossa - Porno Graffiti

Każdy amerykański weteran Iwo Jimy, Okinawy czy Pelieu uważa, że zrzucenie bomby atomowej na Hiroszimę ocaliło mu życie. Gdyby zostały zrealizowane plany operacji Olympic oraz Downfall, na jesieni 1945 r. i wiosną 1946 r. dziesiątki tysięcy amerykańskich żołnierzy poległoby na wyspach Kiusiu i Honsiu. Nie zdają sobie oni sprawy, że IJA oraz IJN przygotowały im większą niespodziankę niż ataki kamikaze i kaitenów. USA wyprzedziły Japonię w swoim programie nuklearnym jedynie o niecały miesiąc.

Oficjalna historiografia serwuje publice bajeczkę, że japoński program nuklearny był w powijakach, armia i flota uważała taką broń za czystą fantazję, a na okupowanych Wyspach Japońskich nie znaleziono niczego, co by wskazywało, że prace nad bronią A wyszły poza nieśmiałe laboratoryjne eksperymenty. Problem w tym, że Amerykanie szukali śladów tego programu w złym miejscu. Był on realizowany nie na terenie dzisiejszej Japonii, ale na obszarze obecnej Korei Północnej. Pierwsze poszlaki na ten temat pojawiły się już w 1946 r. David Snell, były oficer 24 Wydziału Ścigania Zbrodniarzy Wojennych w Seulu, napisał wówczas artykuł dla "Atlanta Constitution", w którym opisał przesłuchanie oficera Kampetai ukrytego pod pseudonimem kpt Tetsuo Wakabayashi. Funkcjonariusz japońskiej bezpieki ujawnił, że w miejscowości Konan prowadzone były prace nad bronią jądrową. 12 sierpnia 1945 r. umieszczono próbny ładunek atomowy na zdalnie sterowanej łodzi, którą skierowano w stronę małej wysepki kilkanaście kilometrów od wybrzeża w pobliżu Konan. Przeprowadzono udany test nuklearny.


Ilustracja muzyczna: PSY Gentlemen 

Przez wiele lat kwestionowano relację Snella, jednakże w latach '80-tych znaleziono dokumenty potwierdzające związki zakładów w Konan z japońskim programem nuklearnym. Ta miejscowość była wówczas częścią potężnego okręgu przemysłowego, zasilanego przez kilka dużych elektrowni wodnych. W pobliżu znajdowało się kilka podziemnych kompleksów a niedaleko Konan, w miejscowości Hamheung produkowano wodę ciężką. Z czasem napływało coraz więcej szczegółów. W 2002 r. japońscy historycy w krajowych archiwach odkryli plany 20 kt głowicy nuklearnej pochodzące z czasów wojny. Po katastrofie w Fukushimie miejscowi emeryci ujawnili, że w czasie wojny wojskowi nadzorujący wydobycie uranu w pobliskich kopalniach chwalili się, że "te kamienie pozwolą nam wygrać wojnę". Wiele mówi również postawa gen. Umezu, szefa sztabu Imperialnej Armii Japońskiej oraz gen. Haty, dowódcy Drugiej Armii Ogólnowojskowej po zrzuceniu bomby atomowej na Hiroszimę. Obaj argumentowali, że Amerykanie nie mają wielu takich bomb (i rzeczywiście mieli jeszcze tylko jedną), więc należy walczyć do końca. Gen. Hata przyjął takie stanowisko, mimo że był świadkiem ataku na Hiroszimę - nawet fizycznie doświadczył nuklearnego podmuchu! (jego sztab znajdował się w zamku na jednym ze wzgórz w tym mieście). Ci wojskowi doskonale wiedzieli z jakimi trudnościami należało się zmierzyć budując bombę atomową i dostawali zapewne sygnały z Korei, że ich bomba będzie gotowa lada dzień. Ostatecznie jednak przeważył głos cesarskiego rozsądku i uniknięto niepotrzebnej rzezi.


Powyżej: gen. Umezu i minister spraw zagranicznych Shigemitsu Mamoru przewodzą japońskiej delegacji na USS "Missouri". Minister Shigemitsu stracił nogę w zamachu zorganizowanym w Szanghaju przez ludzi gen. Doihary i księcia Higashikuni

Skąd Japonia miała bombę atomową? W ostatnich latach wojny niemieckie u-booty oraz japońskie okręty podwodne realizowały wielki program dostaw surowców strategicznych z Rzeszy do Kraju Kwitnącej Wiśni. Przewieziono w ten sposób tysiące ton ładunków - m.in. plany samolotów rakietowych, czołgów, radarów, a także materiały rozszczepialne (Największą część ładunków stanowiła jednak... rtęć, o czym za chwilę.) Bardzo owocną nuklearną współpracę obu państw opisał m.in. Philip Henshal w książce "Atomowy sojusz. Niemcy, Japonia i bomba atomowa 1939-1945". Sceptycy odpowiedzą: "ale przecież Niemcy byli lesie jeśli chodzi o budowę bomby atomowej!". Bzdura. Ten kraj był pionierem jeśli chodzi o badania nad rozszczepianiem atomu, dysponował doskonałą kadrą naukową (włoski sojusznik dołączył do niej współpracowników Enrico Fermiego) i czeskimi złożami uranu. Ponadto niemieckie służby odczytywały depesze sowieckich służb wysyłane z placówek dyplomatycznych w USA. Jak wiadomo w tych depeszach znajdowały się bardzo dokładne raporty dotyczące amerykańskiego programu nuklearnego. Niemcy pracowali więc patrząc w karty przeciwnikowi - i byli cały czas na bieżąco z jego postępami! Czy udało im się jednak zbudować własną bombę atomową. Niemiecki historyk Rainer Karlsch, autor książki "Atomowa bomba Hitlera" , twierdzi że tak. I że nawet ją przetestowali. Do pierwszego testu doszło w październiku 1944 r. na wyspie Rugia. Zaświadczył o tym niemiecki pilot, który zaobserwował wówczas skutki działania EMP oraz włoski korespondent wojenny - nieformalny wysłannik Mussoliniego do Hitlera. Ten drugi świadek obserwował test z bunkra razem z niemieckimi wojskowymi. Przetestowany ładunek miał jednak rozczarowująco małą moc, więc nie zdecydowano się go jeszcze użyć. Do drugiego testu doszło w marcu 1945 r. na poligonie w Turyngii - jako królików doświadczalnych użyto więźniów z obozu koncentracyjnego a test rzekomo filmowali z ukrycia sowieccy agenci. Wówczas jednak Rzesza nie miała jak "dostarczyć" bomby atomowej do Nowego Jorku, Londynu czy Moskwy a poza tym użycie tej broni nic nie zmieniłoby w jej sytuacji strategicznej - jedynie spotęgowało aliancki odwet. Nieco wcześniej jednak jeszcze poważnie myślano o ataku nuklearnym na Nowy Jork. Zachowały się niemieckie plany pokazujące strefy rażenia po eksplozji nuklearnej nad tym miastem. Książę Borghese, dowódca elitarnej włoskiej jednostki dywersyjnej X Mas, dostał nawet "zlecenie", by jego ludzie umieścili w nowojorskim porcie ładunek który "zmieni losy wojny".

Ta historia nie skończyła się jednak w 1945 r. Japoński program nuklearny został ożywiony przez "klikę z Mandżukuo". W 1958 r. premier Kishi Nobosuke (dziadek obecnego premiera Abe Shinzo) poinformował amerykańskiego ambasadora Douglasa MacArthura Jra, że Japonia będzie dążyła do zdobycia broni nuklearnej do obrony przed ZSRR. MacArthur Jr. to zaaprobował. By nie drażnić krajowej opinii publicznej, japoński rząd ukrył wojskowy program nuklearny wewnątrz cywilnego. Władze USA przymykały na to oczy przez wiele lat. Tutaj możecie dużo na ten temat przeczytać. Jeden z tajnych zakładów znajdował się w Fukushimie, co tłumaczy blokadę informacyjną jaką początkowo nałożono na tą katastrofę. Historia zatoczyła pełny krąg...

Ps. Czemu Niemcy przerzucili w ostatnich latach wojny do Japonii ogromne ilości rtęci? Odpowiedź jest prosta: Japończycy mieli mało tego surowca. Po co im on jednak był? Tu zaczynają się schody. Każda z odpowiedzi burzy bowiem zastany obraz świata. Jedna mówi o budowie bomby na czerwoną rtęć (substancja ta według oficjalne wersji nie istnieje, ale prof. Cohen, współtwórca bomby wodorowej ma zupełnie inne zdanie) - stąd taką technologię zdobyli później Sowieci, co umożliwiło im budowę miniaturowych, "terrorystycznych" ładunków nuklearnych. Inna odpowiedź - dana przez Igora Witkowskiego, znanego pisarza, specjalistę od niemieckich tajnych broni - wiążę się z zagadką foo-fighters, czyli świetlistych kul, które były obserwowane przez załogi alianckich bombowców nad Rzeszą. Kule te manewrowały między bombowcami zakłócając pracę ich urządzeń pokładowych. Wiosną 1945 r. takie obiekty zostały zaobserwowane również nad Japonią - jeden z meldunków donosił, że oderwały się one spod skrzydeł japońskiego samolotu. Witkowski natrafił na ślady nazistowskich projektów "Chronos" i "Laternentraeger" dotyczących stworzenia napędu antygrawitacyjnego w oparciu o wirującą plazmę... rtęci. Jego teoria przewiduje, że Niemcom udało się tylko stworzyć pojazdy bezzałogowe (wykorzystujące m.in. mechanizm celownika zbliżeniowego, indukcyjnego do "przyklejania się" do alianckich bombowców i utrzymywania formacji). Problemem nie do pokonania było zabójcze promieniowanie wytwarzane przez napęd. Wygląda jednak na to, że podzielono się tą niezbyt udaną bronią z Japończykami. 




Powyżej: 1945 r. Japońskie samoloty i foo-fighters


sobota, 16 lutego 2013

Syberyjska Dolina Śmierci, bronie bogów i Tunguska



W Jakucji znajduje się miejsce zwane "Doliną Śmierci". Jakuci boją się tam wchodzić a ich legendy mówią, że znajdują się tam żelazne kopuły będące pozostałością po systemie obronnym bogów. Instalacja ta miała zostać użyta w przeszłości podczas wielkiej wojny, podczas której z kopuł wystrzeliwane były w niebo ogniste kule. Instalacje te opisywali rosyjscy podróżnicy z początku XX w. Czy jeszcze istnieją, czy to tylko legenda? Czy też może Sowieci rozkradli je na złom?




poniedziałek, 23 lipca 2012

Prometeusz - recenzja + Czy władza pochodzi z Nieba?




Nie jestem fanem sagi o "Obcym", ale "Prometeusza" obejrzałem z prawdziwą przyjemnością. Nastrój tajemnicy, ciekawa fabuła, dobra muzyka, fajna gra Noomi Rapace a w tle Charlize Theron - wyszło z tego kawał dobrego science-fiction. Ten film na pewno wejdzie do historii gatunku. Nade wszystko przyciągnęła mnie paleoastronautyczna otoczka. Ridley Scott zaczerpnął z idei znanej m.in. z książek Zecharii Sitchina czy Ericha von Denikena - obcy bogowie, którzy stworzyli ludzi i obdarzyli ich cywilizacją (co tu dużo kryć, koncept obecny we wszystkich mitologiach świata). Scott dodał tam jednak jeden ważny element: a co jeśli bogowie uznali nas za nieudany eksperyment i chcą nas zniszczyć (tak jak w opowieściach o potopie)?

***
Fabuła "Prometeusza" nasuwa wiele ciekawych skojarzeń. Niektórych może skłonić np. do rewizji idei boskiego pochodzenia władzy - fundamentu ładu społeczno-politycznego w średniowieczu a także w nowożytności - aż do czasów amerykańskiej wojny o niepodległość, rewolucji francuskiej, Napoleona, a u nas aż do Powstania Kościuszkowskiego. Idea króla-pomazańca bożego miała swoje źródła w Starym Testamencie (i tak ją teologicznie uzasadniano w wiekach średnich), ale funkcjonowała też równolegle w starożytnych kulturach całego świata. I tak władcy Babilonii (w tym perski król Cyrus) w czasie ceremonii objęcia władzy musieli podać rękę posągowi boga Marduka (w starszych przekazach obejmowali się z żywym bogiem). Egipscy faraonowie zawsze twierdzili, że pochodzą jak nie od Amona-Ra to od któregoś z pomniejszych bogów, za syna Ra/Marduka podawał się Aleksander Wielki, Synem Niebios nazywany był chiński cesarz, podobnie jak władcy Inków i Aztków, japońska rodzina królewska swoje pochodzenie liczy od bogini Amaterasu, nawet w Starym Testamencie królowie narodu wybranego zawdzięczali swoją władzę bezpośrednim kontaktom z Bogiem nie chcącym ujawnić swojego imienia ("Jestem, który jestem"). Niemal każda mitologia świata mówi, że władza pochodzi z Nieba, od bogów, zaawansowanych istot, które przybyły z góry i nas stworzyły. W sumeryjskich kronikach jest mowa, że pierwsze królestwo po potopie powstało w Kisz. Archeologia potwierdziła, że stało się to około 4 tys. lat przed Chrystusem. Kto stworzył to królestwo? Według sumeryjskich przekazów, bogowie (Annunaki - ci którzy stąpili z nieba, lub inaczej Strażnicy), którzy wyznaczyli spośród ludzi namiestnika mającego dbać o porządek na tej ziemi. W Egipcie pierwszymi, przedhistorycznymi władcami byli szemsu-hor ("pomocnicy Horusa"), ludzie, którzy służyli w armii tego boga w podczas wojny z Setem. Przekazy z Egiptu skrupulatnie wyliczają, oprócz historycznych, uznawanych przez egiptologów dynastii, również dynastie półboskie i boskie władające tym krajem przed potopem i po potopie. Podobnie mówią przekazy z Sumeru. Pierwszymi królami byli półbogowie. Idea pochodzenia władzy z góry (czyli od wyższych istot, a nie z dołu, od ludzi - w ramach uzurpacji czy umowy społecznej) ma więc źródło w starożytnych mitach z całego świata. Ile w tych mitach jest prawdy? Może kiedyś ludzkość będzie miała to okazję sprawdzić tak jak załoga "Prometeusza".

środa, 11 stycznia 2012

Sonda lecącą na Phobosa zestrzelona? Po raz drugi


Zecharia Sitchin - Are We Alone In The Universe? {1992} from dreamSquirrel on Vimeo.

Jak podaje PAP:

 "W wywiadzie dla dziennika "Izwiestija" dyrektor rosyjskiej agencji
kosmicznej zasugerował, iż marsjański próbnik Fobos-Grunt, nad którym
utracono kontrolę po jego wejściu na orbitę wokółziemską, mógł paść ofiarą
obcej ingerencji (...) Dzisiaj nie jest jasne, dlaczego nie udało się uruchomić silnika
Fobos-Grunt. Niezrozumiałe są także częste zakłócenia w funkcjonowaniu
naszych aparatów w tym czasie, gdy przelatują nad odwrotną niż rosyjska
stroną Ziemi - tam, gdzie nie widzimy aparatu i nie odbieramy od niego
danych telemetrycznych. Nie chcę nikogo obwiniać, ale dzisiaj istnieją
bardzo potężne środki oddziaływania na aparaty kosmiczne i nie należy
wykluczać możliwości ich użycia" - powiedział dziennikowi "Izwiestija" szefFederalnej Agencji Kosmicznej Władimir Popowkin."


To nie pierwszy przypadek dziwnej "awarii" sondy lecącej na Phobosa, tajemniczy księżyc Marsa (przypominający z wyglądu Gwiazdę Śmierci). 



W 1989 r. w pobliżu Marsa nagle stracono kontakt z międzynarodową sondą Phobos 2.    Tuż przed utratą kontaktu sonda zarejestrowała dziwny, cygarokształtny, szybko się przesuwający cień rzucony na powierzchnię Marsa oraz rzucający go olbrzymi obiekt w pobliżu Phobosa. Po chwili transmisja została przerwana a jeden z sowieckich generałów stwierdził, że sonda została "zestrzelona".  (Sprawę obszernie opisał Zecharia Sitchin w "Genesis raz jeszcze". Tutaj macie odpowiedni fragment. A poniżej fragment filmu dokumentalnego, na którym znalazły się ostatnie obrazy zarejestrowane przez Phobos 2). W 1989 r. Amerykanie raczej nie posiadali możliwości zestrzeliwania celów na orbicie Marsa.


Disclose.tv - Missing Phobos II Mars Orbiter Video