Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą recenzja. Pokaż wszystkie posty

piątek, 27 grudnia 2013

"Resortowe dzieci. Media" i "Wałęsa. Człowiek z teczki" - recenzja

Komunizm w Polsce nie upadł. On tylko zmutował. Taki wniosek można wyciągnąć po przeczytaniu dwóch wydanych w ostatnich miesiącach książek, które gorąco polecam: "Resortowe dzieci. Media" Jerzego Targalskiego (znanego Wam pewnie z serii "Sny" :), Doroty Kani i Macieja Marosza oraz dzieła "Wałęsa. Człowiek z teczki Sławomira Cenckiewicza".



"Resortowe dzieci" już na starcie stały się bestsellerem. Cały nakład wyczerpano w ciągu jednego dnia i musiano sięgnąć po dodruki. Nie dziwię się temu. To bardzo dobre i przystępne mini-kompendium danych biograficznych o ludziach, którzy w największym stopniu ukształtowali media III RP. W znacznej większości są to ludzie, którzy swoją pozycję zdobyli na rodzinnych i służbowych powiązaniach z okresu PRL. Mamy więc tam pięknie opisaną upstrzoną dziećmi i wnukami działaczy KPP redakcję "Wyborczej", będącą żywą skamieliną PRL "Politykę" (takie śmiertelnie nudne pismo, w którym TW siedzi na TW), czerwony skansen w TVP, "służbową telewizję" TVN, "wentyl bezpieczeństwa" w Trójce, barwne opisy walki o koncesję pomiędzy Polsatem i Polonią 1, a do trochę ubecko-komuszych przygód paru pomniejszych gwiazd i gwiazdeczek mediów. Są tam i historie porażające (droga życiowa funkcjonariusza MBP Mosesa Mordki-Morozowskiego), zaskakujące (TW "Violetta" czyli Krystyna Kurczab-Redlich, czy też "spadek po Kominformie" Włodzimierz Szaranowicz), zabawne (wspomnienia M* F* Rakowskiego, w których nazywa on ojca Heleny Łuczywo "kutasem-entuzjastą") jak i straszne. Wszystko to, podane w zgrabnej formie, daje dużo do myślenia. Wszak większość ludzi w tym kraju bierze swoją wiedzę o Polsce i świecie od kreatur żywcem wyjętych z wystawy "Twarze bezpieki". Jakiś patafian zapewne teraz zapyta "Uhhhhh, czemu dzieci miałyby odpowiadać za przewiny swoich ojców z UB i KPP?". Tu nie chodzi o odpowiedzialność, ale o zrozumienie pewnych mechanizmów rządzących naszym mafijnym, postkolonialnym państwem. To przecież rodzina odpowiada w ogromnym stopniu za kształtowanie poglądów, charakterów i postaw dzieci. Jeśli ktoś miał dziadka w UB, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że będzie uważał Żołnierzy Wyklętych nie za bohaterów, ale za bandytów, którzy do jego dziadka strzelali. Ludzie tacy jak Ireneusz S., Andrzej K. i Aleksander Ż. mogą być dla niego po prostu przyjaciółmi rodziny czy kolegami z partyjnej młodzieżówki, a nie szemranymi biznesmenami. Osoba w ten sposób uwikłana może alergicznie reagować na wszelkie próby ograniczenia pozycji klanowo-służbowej sitwy. Jeśli uczono ją w domu, że płaszczenie się przed zagranicznym ośrodkiem siły jest cnotą, to będzie się ona pewnie płaszczyć przed Moskwą, Berlinem czy Waszyngtonem. Oczywiście od tej reguły zdarzają się chlubne wyjątki. Warto cieszyć się z tego, że ktoś  potrafi przełamać rodzinne uwikłania i przejść na jasną stronę mocy. Ale trzeba też pamiętać, że ci, którzy są po ciemnej stronie nie wzięli się znikąd. Oni szkodzą nam już od lat 30-tych. I nie pozbyli się pewnych schematów myślenia - o czym np. świadczy sekciarskie, dogmatyczne podejście do świata "organu KPP", który potrafił doszukiwać się faszyzmu nawet wśród buddystów...



"Wałęsa. Człowiek z teczki" to książka, której dystrybucję próbuje zatrzymać TW "Bolek". Nie dziwie mu się. To dziełko jest doskonałym uzupełnieniem pracy Zyzaka. Jest też dużo mocniejsze w przekazie. Obala ono przede wszystkim mit o Lechu Wałęsie, biednym, zastraszonym robotniku, który złamany podpisał w grudniu '70 zobowiązanie do współpracy. Okazuje się bowiem, że Wałęsa współpracował z bezpieką jeszcze przed tym, zanim 19 grudnia 1970 r. oficjalnie został TW "Bolkiem". Późniejszy przywódca "Solidarności" spotkał się z mjrem Graczykiem po raz pierwszy w nocy z 14 na 15 grudnia 1970 r., i odbył z nim wówczas długą rozmowę dotyczącą prawdopodobnie czekających go zadań. 14 grudnia to dzień w którym jeszcze nie zaczął się strajk w stoczni gdańskiej, jeszcze nie strzelano do robotników, a starcia z milicją miały małą skalę. Następnego dnia Wałęsa przemawia do protestujących robotników z okna komendy MO. Dostaje się tam (przechodząc przez silny, uzbrojony kordon) prawdopodobnie podając umówione hasło. Później spokojnie wychodzi z komendy, idzie do domu się posilić, a potem wraca na komendę, pomagać esbekom w identyfikowaniu ludzi na zdjęciach. Wałęsa brał wcześniej udział w nasiadówkach ORMO i ZMS poświęconych zapowiadanym podwyżkom cen. Gdy został TW "Bolkiem" i zaczął donosić, szybko dostał awans w pracy i przyznano mu duże służbowe mieszkanie. TW był zmyślnym, złośliwym i nadgorliwym. Współpracę z nim zerwano, gdy zaczął konfabulować w donosach, by wyciągać kasę od SB. Ale jakaś niewidzialna nić wciąż go z bezpieką wiązała. W 1978 r. uderzył w twarz milicjanta - i nie był z tego powodu nawet zatrzymany. 31 lipca 1981 r. trafił wraz z kolegą na komisariat za rozrzucanie ulotek. Ulotki były schowane w wózku dziecięcym, w którym woził swoją córeczkę. Gdy dziecko zsikało się na komisariacie, milicjanci kazali Wałęsie zdjąć marynarkę i zetrzeć nią siki z podłogi. Wałęsa się stawiał i został uderzony. Wówczas wyciągnął z kieszeni tabliczkę z numerem telefonu i błagał milicjantów, by tam zadzwonili "do lekarza rodzinnego". Milicjanci wzięli tabliczkę, udali się w ustronne miejsce i po chwili wrócili przepraszając "Bolka" i mówiąc: "Trzeba było od razu pokazać tę tabliczkę. Nie byłoby kłopotu".



Cenckiewicz przytacza zeznania mjra Stachowiaka, jednego z esbeków werbujących Wałęsę. Stachowiak sprawdzał kartoteki dotyczące późniejszego prezydenta. Wynikało z nich, że Wałęsa był wcześniej informatorem milicji (w związku z notorycznymi kradzieżami sprzętu w POM w Lipnie, kradzieżami o które podejrzewano później Wałęsę), a w latach 1963-65 tajnym współpracownikiem wojskowej bezpieki WSW. Płk Adam Hodysz twierdził później, że Wałęsa miał w wojskówce pseudonim "Kobracki" (w przeciekach pojawiła się również wersja "Sierżant Kobracki"). To może tłumaczyć różne perypetie "Bolka", kiedy był on już zdjęty z rejestracji w SB. Także anomalie związane z sierpniem 1980 r. Notabene Wałęsowie to również rodzina o silnych związkach z resortem. Skomuszały lumpenproletariat z okolic Włocławka. "Bolek" miał wśród dalszych krewnych m.in. śledczego z UB, naczelnika więzienia we Włocławku w latach 1945-47, wojskowego odznaczonego za walki z "reakcyjnymi bandami" i kilku ormowców. Jego ojczym Stanisław, miał sprawę w 1947 r. w związku z nielegalnym przechowywaniem broni skradzionej milicjantowi. Włos mu z głowy nie spadł z tego powodu, a w ubeckich aktach jest wzmianka, że wśród okolicznej ludności Stanisław Wałęsa ma złą sławę i jest oskarżany o współpracę z SS w czasie wojny (miał nawet pojawić się we wsi w mundurze Gestapo).






Z książki Cenckiewicza maluje się nam obraz Wałęsy jako cynicznego i bezwzględnego oportunisty kierującego się przede wszystkim chciwością i pychą. Człowieka, który bezwzględnie niszczył każdego, kto stał mu na drodze do władzy (szczególnie to dotknęło Annę Walentynowicz, której nie odpuszcza nawet po śmierci). I przede wszystkim człowieka resortu, który konsekwentnie realizuje napisany dla niego plan. Odniosłem wrażenie, że Lech Wałęsa był najskuteczniejszym w dziejach agentem komunistycznej bezpieki.  Udała mu się ta sztuka mimo jego wad charakteru, mimo niedostatków intelektualnych, mimo (a może właśnie dlatego), że czasem zdarzało mu się łamać napisany dla niego scenariusz. "Bolek" był agentem, który zadbał o sprawne przeprowadzenie operacji nazywanej przeze mnie roboczo Trust II - czyli transformacji ustrojowej z komunizmu w postkomunizm. Człowiekiem, który stał się twarzą transformacji. To dlatego jest z taką furią broniony przez establiszment. Upadek mitu Wałęsy poważnie nadwyręży idiotyczny mit "pokojowej rewolucji" 1989 r., zdarzenie legitymizujące władzę obecnego establiszmentu nad Polską. Dosyć wiele jak na kapusia ze stoczniowego wydziału W-4.

wtorek, 18 czerwca 2013

Nasze matki, nasi ojcowie - recenzja

TVP zaczęła pokazywać niemiecki serial "Nasze matki, nasi ojcowie", ale ja zdołałem już wcześniej zapoznać się z tą produkcją. Myślę, że mógłby być z niej dobry serial wojenny (oczywiście nie tak dobry jak "Kompania Braci"), jednakże widać w tym dziełku - podobnie jak w "Pokłosiu" - sporo komizmu nie planowanego przez scenarzystów i reżysera. Przyjrzyjmy się scenom, w których występują polscy partyzanci. Kogo Wam przypomina ich dowódca (po prawej)?


Tak, macie dobre skojarzenia. To wyraźne nawiązanie do sierżanta Oddballa z "Kelly's Heroes", dowódcy amerykańskiego pancernego oddziału maruderów.


I w niemieckim serialu AK-owcy są pokazani niemal jak maruderzy z "Kelly's Heroes". Rozwaliło mnie, gdy podczas sceny zasadzki na niemiecki patrol, dowódca polskich partyzantów wydał rozkaz: "Zabierajcie im portfele, zegarki, złote zęby". Zabrakło tylko gostków z fezami na głowach i tekstów w stylu: "Odrobinę pozytywnego myślenia. Wyobraź tam sobie piękny most". :)

No cóż, serial "Nasze matki, nasi ojcowie" to nieco schizofreniczna mieszanka powagi i komizmu, samobiczowania i samowybielania się. To pokaz niesamowitej głupoty i arogancji. Nie rozumiem czemu upadająca TVP marnuje pieniądze na zakup takiej produkcji. Jest przecież wiele lepszych filmów i seriali wojennych. (Baj de łej: zauważyliście, że najlepsze filmy o niemieckim udziale w II wojnie światowej zrobili Amerykanie - np. "Most na Renie". Tak samo jak najlepsze filmy o japońskim wkładzie w ten konflikt: "Listy z Iwo Jimy", "Tora! Tora! Tora!" czy "Bitwę o Midway".) Moja skromna sugestia: moglibyście zamiast kwaśnego niemieckiego serialu, wyemitować np. zabawny, ciepły i pełen militarystycznych smaczków serial anime "Girls und Panzer". A skoro już mowa o tym anime. Jako jego fan i zarazem fan "Kompanii Braci" nie mogłem nie wrzucić tutaj poniższego klipu :)



sobota, 16 lutego 2013

Zero Dark Thirty: recenzja



Kathryn Bigelow to dobra reżyser. Złośliwi mówią nawet, że to amerykańska Leni Riefenstahl. I jest w tym trochę racji. "Zero Dark Thirty" (polska nazwa: "Wróg numer jeden"), to jej kolejny udany film. Klimatyczny a przy tym dosyć realistyczny. Nie twierdzę, że pokazana przez nią historią w 100 % odpowiada prawdzie, bo mam wątpliwości, czy główna bohaterka - sucz z CIA o irlandzkiej "urodzie" istniała naprawdę. Ale poza tym oddano istotę sprawy. Urzekły mnie szczególnie cztery sceny: narada w ambasadzie USA w Islamabadzie, spieprzona akcja z potrójnym jordańskim agentem prowadząca do śmierci kilku agentów i agentek CIA (może jestem psychopatą, ale uśmiechnąłem się przy tej scenie:), wątek kuwejcki (klub i salon samochodowy) oraz scena w której biały, starszy oficjel z CIA pobożnie odmawia na dywaniku muzułmańską modlitwę (Brennan?). Poza tym kolega głównej bohaterki - główny funkcjonariusz CIA od przesłuchań. Gostek kojarzył mi się z "Kac Vegas" :) (Rozumiem dlaczego senator McCain był oburzony widząc sceny tortur. Sam przeszedł przez coś takiego w Wietnamie.) Ogólna ocena: ogląda się dobrze, chociaż od początku człowiek przecież wie kiedy i jak dorwą bin Ladena. Lekkie rozczarowanie, że polski wątek to jedna, krótka, pozbawiona kontrowersji scena. Od czapy umieszczono ją w Gdańsku, choć powinno do niej dojść w Starych Kiejkutach lub Klewkach.


poniedziałek, 10 grudnia 2012

"Operacja Argo" - recenzja



"Operacja Argo" - to film godny polecenia, nakręcony z dużą dbałością o historyczne szczegóły. Pokazuje nam jak wyglądał Iran w pierwszych miesiącach po totalitarnej rewolucji. Widzimy więc miejscową, szyicką dzicz oddaną wandalizmowi i biciu pokłonów nowej władzy. Widzimy bezwzględnych Strażników Rewolucji oraz nową bezpiekę w akcji (znakomita scena na lotnisku). Ale widzimy też nieudolne CIA oraz Departament Stanu ery Cartera (scena narady, na której poważnie rozważany jest pomysł rowerowej ucieczki amerykańskich dyplomatów z Teheranu). Świetnie jest również odmalowany trzeci element tej układanki, czyli Hollywood. Film jest oparty na autentycznych wydarzeniach a ogląda się go przyjemnie (nie ma na siłę doczepionej strzelaniny i szybkiego numerku, co jest we współczesnym kinie rzadkością). Efekt nieco psuje jedynie zrobione pod amerykańskiego liberała wprowadzenie - bajeczka o złym szachu gnębiącym lud - oraz końcowe słowa Jimmy Cartera. "Operację Argo" warto jednak zobaczyć. Na pewno film ten nie spodoba się pajacom z Falangi. Ponieważ próbowali ostatnio zawłaszczyć pojęcie "radykalnego centrum", w ramach riposty przypomnę, że ich idol ajatollah Chomeini był trafnie określany w przedrewolucyjnej irańskiej prasie jako brytyjski agent, nie Irańczyk oraz homoseksualista. Tak więc: Chomeini - perski dziadzio! (Taka gra półsłówek:)

czwartek, 9 sierpnia 2012

Mroczny rycerz powstaje., czyli 1 sierpnia w Gotham


"Mroczny rycerz powstaje", trzecia część znakomitej batmanowskiej trylogii Christophera Nolana nie przebija drugiego aktu tej historii, ale trzyma poziom. Pod wieloma względami jest dużo bardziej mroczna od poprzedniej - bohaterowie przez większość czasu są tam w ciężkiej opresji, zło wydaje się niezwyciężone a ludzka małość nie do pokonania. Niemal do ostatniej chwili ma się poczucie, że misja Mrocznego Rycerza jest skazana na klęskę, a w najlepszym razie samobójcza.

Film dotyka też ważnej kwestii społecznej. Na początku mamy wizję spokojnego, "liberalnego" Gotham, w którym wydaje się nie być już miejsca dla takich bohaterów "czasu wojny" jak komisarz Gordon (jak zwykle świetny Garry Oldman). System społeczny nie okazał się wystarczająco szczelny, by utrzymać amerykański błogostan.  Pokój zostaje jednak zburzony przez chciwego finansistę, który ściąga do miasta Bane'a i Ligę Cieni. Po serii spektakularnych zamachów terrorystycznych, Gotham zostaje odcięte od reszty USA a Bane przeprowadza w nim coś w rodzaju rewolucji komunistycznej - zewnętrzna siła uwalnia z więzień lumpenproletariat i pozwala mu zarządzać miastem zatajając przed nim, że "grzeszne Gotham" i tak zostanie nuklearnie zniszczone (bo tak nakazuje fanatyczna wiara Ligi Cieni). Ruch oporu, swoistych "żołnierzy wyklętych" Gotham stanowią ocaleli policjanci z komisarzem Gordonem na czele. Otrzymujemy więc opowieść o wadzę poświęcenia się dla ogółu i o konieczności walki, bez względu na nikłe szanse zwycięstwa. Gotham ma swoje powstanie.

Ps. W tej historii zwraca na siebie uwagę szczególnie postać Kobiety-Kot Seliny Kyle (obsadzenie w tej roli Anne Hathaway, było znakomitym wyborem, choć niektórzy twierdzą, że strój Kobiety-Kota to ściągnięto jej chyba z sex-shopu... :), która ewoluuje od materialistycznej egoistki do bohaterki skłonnej, wbrew instynktowi, poświęcać się dla innych.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Prometeusz - recenzja + Czy władza pochodzi z Nieba?




Nie jestem fanem sagi o "Obcym", ale "Prometeusza" obejrzałem z prawdziwą przyjemnością. Nastrój tajemnicy, ciekawa fabuła, dobra muzyka, fajna gra Noomi Rapace a w tle Charlize Theron - wyszło z tego kawał dobrego science-fiction. Ten film na pewno wejdzie do historii gatunku. Nade wszystko przyciągnęła mnie paleoastronautyczna otoczka. Ridley Scott zaczerpnął z idei znanej m.in. z książek Zecharii Sitchina czy Ericha von Denikena - obcy bogowie, którzy stworzyli ludzi i obdarzyli ich cywilizacją (co tu dużo kryć, koncept obecny we wszystkich mitologiach świata). Scott dodał tam jednak jeden ważny element: a co jeśli bogowie uznali nas za nieudany eksperyment i chcą nas zniszczyć (tak jak w opowieściach o potopie)?

***
Fabuła "Prometeusza" nasuwa wiele ciekawych skojarzeń. Niektórych może skłonić np. do rewizji idei boskiego pochodzenia władzy - fundamentu ładu społeczno-politycznego w średniowieczu a także w nowożytności - aż do czasów amerykańskiej wojny o niepodległość, rewolucji francuskiej, Napoleona, a u nas aż do Powstania Kościuszkowskiego. Idea króla-pomazańca bożego miała swoje źródła w Starym Testamencie (i tak ją teologicznie uzasadniano w wiekach średnich), ale funkcjonowała też równolegle w starożytnych kulturach całego świata. I tak władcy Babilonii (w tym perski król Cyrus) w czasie ceremonii objęcia władzy musieli podać rękę posągowi boga Marduka (w starszych przekazach obejmowali się z żywym bogiem). Egipscy faraonowie zawsze twierdzili, że pochodzą jak nie od Amona-Ra to od któregoś z pomniejszych bogów, za syna Ra/Marduka podawał się Aleksander Wielki, Synem Niebios nazywany był chiński cesarz, podobnie jak władcy Inków i Aztków, japońska rodzina królewska swoje pochodzenie liczy od bogini Amaterasu, nawet w Starym Testamencie królowie narodu wybranego zawdzięczali swoją władzę bezpośrednim kontaktom z Bogiem nie chcącym ujawnić swojego imienia ("Jestem, który jestem"). Niemal każda mitologia świata mówi, że władza pochodzi z Nieba, od bogów, zaawansowanych istot, które przybyły z góry i nas stworzyły. W sumeryjskich kronikach jest mowa, że pierwsze królestwo po potopie powstało w Kisz. Archeologia potwierdziła, że stało się to około 4 tys. lat przed Chrystusem. Kto stworzył to królestwo? Według sumeryjskich przekazów, bogowie (Annunaki - ci którzy stąpili z nieba, lub inaczej Strażnicy), którzy wyznaczyli spośród ludzi namiestnika mającego dbać o porządek na tej ziemi. W Egipcie pierwszymi, przedhistorycznymi władcami byli szemsu-hor ("pomocnicy Horusa"), ludzie, którzy służyli w armii tego boga w podczas wojny z Setem. Przekazy z Egiptu skrupulatnie wyliczają, oprócz historycznych, uznawanych przez egiptologów dynastii, również dynastie półboskie i boskie władające tym krajem przed potopem i po potopie. Podobnie mówią przekazy z Sumeru. Pierwszymi królami byli półbogowie. Idea pochodzenia władzy z góry (czyli od wyższych istot, a nie z dołu, od ludzi - w ramach uzurpacji czy umowy społecznej) ma więc źródło w starożytnych mitach z całego świata. Ile w tych mitach jest prawdy? Może kiedyś ludzkość będzie miała to okazję sprawdzić tak jak załoga "Prometeusza".

wtorek, 30 sierpnia 2011

Il Divo - recenzja filmu



"Jezus Chrystus nakazał nam chrześcijanom nadstawiać policzek. W swej mądrości obdarzył nas jednak tylko dwoma policzkami"

"Ewangelia uczy, że gdy zapytano Jezusa o prawdę, nie odpowiedział"

"Władza zjada tych, którzy jej nie mają"

                           Gulio Andreotti

"Jest strażnikiem czegoś cennego, kimś kto musi mieć dostęp do jakiegoś obcego wymiaru, do którego my nie mamy dostępu"

                            Federico Fellini o Gulio Andreottim

Andreotti - człowiek instytucja, siedem razy premier Włoch, 25 razy minister, pierwszy raz w rządzie w 1947 r., ostatni - w 1993 r., filar włoskiego systemu politycznego i mąż stanu czy zwyczajny mafiozio i prawdziwy mistrz loży P2? A może wszystkie odpowiedzi są prawdziwe? Te pytania zadaję sobie po obejrzeniu doskonałego filmu "Il Divo" - "Boski" opowiadającego o końcu kariery politycznej wielkiego Włocha. Film ten warto obejrzeć nie tylko ze względu na wspaniałe zdjęcie i świetny dobór muzyki - to także film wyjaśniający na czym polega polityka. (Polecam zwłaszcza tą scenę - prezentację frakcji Andreottiego w Chrześcijańskiej Demokracji). Film rzuca też dużo światła na serię zabójstw, masakr i zamachów terrorystycznych, które wstrząsały Włochami w latach 1969-92. Andreotti we wstrząsającym monoglogu tłumaczy, że to była cena za utrzymanie systemu demokratycznego we Włoszech - uderzenie w partie skrajne, tak by umiarkowne - chadecy i socjaliści Craxiego utrzymały się przy władzy.