sobota, 3 sierpnia 2024

Powstanie Warszawskie po 80 latach - wciąż pełne dziur w narracji

 



Czytając "Rapsodię żoliborską" Stanisława Podlewskiego, czyli jedną z klasycznych prac o Powstaniu, natrafiłem na fragment rzucający nowe światło na okoliczności wybuchu warszawskiego zrywu. W podrozdziale dotyczącym losów oddziału złożonego z żoliborskich strażaków z budynku Szkoły Pożarniczej, znalazła się wzmianka o tym, że dwa dni przed Powstaniem Niemcy przeprowadzili masowe aresztowania warszawskich strażaków. Żandarmeria zabierała ze sobą całe oddziały Straży Ogniowej. Jej sprzęt był natomiast rabowany przez Niemców i wysyłany na Zachód. Żoliborskiemu oddziałowi strażaków udało się jednak uniknąć aresztowania, gdyż wcześniej jego dowódca był świadkiem aresztowań wśród strażaków w Śródmieściu i zdołał odpowiednio wcześnie ostrzec swoich ludzi. Co więc Niemcy planowali spalić, skoro tak bardzo im zależało, by Warszawa była pozbawiona straży pożarnej?

Oglądaliście film "Sisu"? Pokazane jest tam jak Niemcy bezwzględnie wdrażali taktykę spalonej ziemi w północnej Finlandii, czyli w kraju, który do niedawna był ich sojusznikiem. Ta metoda była też powszechnie stosowana przez Niemców podczas walk obronnych na terenie ZSRR. W lipcu 1944 r. jej ofiarą padły też niektóre polskie miasta - m.in. Białystok. W wielu miejscach udało się jednak w tym Niemcom przeszkodzić - tak było choćby 25 lipca 1944 r. w Końskowoli, pełnym renesansowych zabytków miasteczku pod Puławami. Tak oddział AK "Zagończyka", realizując akcję "Burza" pokonał niemiecki oddział zmotoryzowany wysłany, by podpalić miasteczko. Niemcy od 27 lipca ogłaszali przez "szczekaczki", że Warszawa będzie broniona przed Sowietami jako twierdza. Czy w sposób podobnie bezwzględny jak Wrocław i Kostrzyń w 1945 r.? I co by zrobili Niemcy w takim scenariuszu z ludnością cywilną Warszawy?


Ktoś będzie argumentował, że Niemcy nie mogli wówczas skierować frontowych jednostek do mordowania warszawiaków. Racja. Dlatego więc masowe zbrodnie przeprowadzali głównie za pomocą pułków żandarmerii sprowadzonych z Warthegau i jednostek kolaboracyjnych. (Zbrodnie popełniali też żołnierze i dowódcy jednostek frontowych, takich jak 19 Dywizja Pancerna czy Dywizja Herman Goering, ale główny ciężar ludobójstwa spadał na żandarmerię i oddziały Hiwis.) W czasie gdy dirlewangerowcy wykrwawiali się w atakach na pozycje powstańcze, niemieccy żandarmi w wieku przedemerytalnym rozstrzeliwali bezbronnych cywilów. Rzeź Woli zaczęła się tuż zachodnimi rogatkami Warszawy, na terenach gdzie Powstania nie było, a gros zabitych w tej masakrze był na obszarach, których powstańcy nie zdołali opanować. Warto więc zadać pytanie: czy Niemcy wdrożyliby w życie ten ludobójczy plan, gdyby Powstania nie było? Zwróćmy znów uwagę na chronologię. Brygada RONA przybyła na Okęcie 3 sierpnia. Powstanie wybuchło 1 sierpnia po południu. Wtedy RONA była jeszcze pod Częstochową. 31 lipca dowódca RONA, Kamiński spotkał się z Himmlerem. Czy już wówczas omawiano wykorzystanie tej jednostki do pacyfikacji Twierdzy Warszawa?

Ktoś będzie argumentował: Ale Powstanie nie miało sensu bo nie zapobiegło tej rzezi i dało Niemcom pretekst do zniszczenia Warszawy!

Każda operacja wojskowa jest obarczona ryzykiem. Ryzykuje się w niej śmierć bardzo wielu ludzi. Czy jednak w sierpniu 1944 r. warto było podjąć to ryzyko?

Swoje stanowisko dotyczące okoliczności wybuchu Powstania Warszawskiego wyłożyłem w tym wpisie obnażającym kłamstwa prof. Ciechanowskiego i bzdury wypisywane przez Zychowicz.  Zostało ono również przekazane przez red. K. w jego artykule. 

Tym, którym nie chce się czytać tych dwóch zlinkowanych tekstów w wielkim skrócie wyjaśnię ich treść: Bzdurą jest twierdzenie, że za wybuchem Powstania stał spisek generałów Okulickiego i Pełczyńskiego, którzy naciskali, by włączyć Warszawę do "Burzy" NIEZALEŻNIE od sytuacji na froncie. Na naradzie KG AK z 28 lipca wszyscy - łącznie z płkiem Bokszczaninem - zgodzili się, że Powstanie w Warszawie wybuchnie. Warunkiem jego rozpoczęcia będzie ruszenie wojsk sowieckich z przyczółku pod Warką i Magnuszewem, które przetnie niemieckie linie komunikacyjne i wymusi na Niemcach opuszczenie Warszawy. 



"Dlaczego więc powstanie rozpoczęto, choć nie została spełniona podstawowa przesłanka strategiczna, czyli wybicie się wojsk sowieckich z przyczółka pod Magnuszewem? Wszystko wskazuje na to, że zawinił przede wszystkim gen. Antoni Chruściel „Monter”, dowódca okręgu AK Warszawa. Zarządził przedwcześnie pogotowie bojowe okręgu, a na popołudniowej naradzie w KG AK 31 lipca 1944 r. złożył dezinformujący meldunek o postępach sił sowieckich. Mówił on m.in. o tym, że rosyjskie czołgi były widziane na Pradze. Nie wiadomo, co wówczas powiedział o sytuacji pod Magnuszewem. To, co jednak wówczas zakomunikował, skłoniło gen. Bora-Komorowskiego do wydania rozkazu, by rozpocząć bój o Warszawę 1 sierpnia o godzinie 17. Iranek-Osmecki, niestety, spóźnił się na tę naradę i nie był w stanie skorygować meldunku Chruściela. (...)




Chruściela uznawano za postać „zbyt prostą” do samodzielnego snucia intryg. Miał trudny charakter i spośród członków dowództwa AK przyjaźnił się jedynie z Rzepeckim. Kazimierz Iranek-Osmecki, Tadeusz Żenczykowski, w czasie powstania szef propagandy AK, oraz Aleksander Kamiński, jeden z przywódców Szarych Szeregów, redaktor naczelny akowskiego „Biuletynu Informacyjnego”, sugerowali wręcz, że Rzepecki sterował „Monterem”.
 
Bez wątpienia Rzepecki był tym członkiem KG AK, który dążył do wybuchu powstania za wszelką cenę, nie licząc się z uwarunkowaniami strategicznymi. Bardzo mu zależało na tym, by warszawski zryw wybuchł 1 sierpnia. Dlaczego akurat tego dnia? Rzepecki wygadał się w tej sprawie we wrześniu 1944 r., wskazując, że powstanie miało być „argumentem dla naszych negocjatorów w Moskwie”. Rzepecki był politycznie mocno związany z ludowcami, a akurat premier ludowiec Stanisław Mikołajczyk przyleciał 30 lipca do Moskwy, by rozmawiać ze Stalinem o naprawie relacji między Polską a ZSRR.

Ciekawie w tym kontekście brzmi relacja Juliusza Wilczura-Garzteckiego, oficera kontrwywiadu AK, związanego także z Polską Armią Ludową, a po wojnie z komunistyczną bezpieką. Opisał on, że Tadeusz Szeląg, p.o. dowódca okręgu Warszawa-Województwo Batalionów Chłopskich (i zarazem dowódca oddziałów specjalnych BCh) na przełomie 1943 i 1944 r., wyjawił mu, że Mikołajczyk będzie tworzył rząd w Warszawie i skompletował już jego skład. „Koncepcja była taka, że gdy w Warszawie wybuchnie powstanie i zostanie oczyszczone lotnisko, wyląduje Mikołajczyk, ujawni Rząd Narodowy, zdezawuuje Londyn i będzie pertraktował ze Stalinem, już z pozycji premiera Rządu Narodowego mieszczącego się w Warszawie, na suwerennym terenie oczyszczonym z Niemców” – pisał Wilczur-Garztecki." (koniec cytatu)



Powstanie Warszawskie mogło się udać, mimo intrygi Rzepeckiego i Chruściela. Walki mogły trwać podobnie długo jak w lipcu we Lwowie i przynieść najwyżej kilkaset ofiar. Niestety, realizację tego scenariusza uniemożliwiła ekstremalna głupota premiera Mikołajczyka.

"31 lipca o godz. 21 premier Stanisław Mikołajczyk został przyjęty na Kremlu przez Wiaczesława Mołotowa, szefa sowieckiej dyplomacji. Mołotow bezczelnie spytał, po co polski premier właściwie przyjechał do Moskwy i czy nie potrzebuje samolotu powrotnego. Mikołajczyk zaczął wyjaśniać, że zależy mu na porozumieniu i spotkaniu ze Stalinem. Przy okazji wypaplał, że „w ciągu kilku dni, a być może nawet dziś” wybuchnie powstanie w Warszawie. Przerażony Mołotow przerwał rozmowę i pobiegł do Stalina podzielić się z nim tą rewelacją. Już o godz. 23 marszałek Rokossowski dostał z sowieckiego Naczelnego Dowództwa depeszę nakazującą mu przejść do obrony w rejonie Warszawy. 1 sierpnia o 4.20 do jego sztabu dotarły szczegółowe wytyczne, na jakiej linii ma się zatrzymać. Front zatrzymał się na linii przebiegającej m.in. w pobliżu „czerwonego” kościoła w Miedzeszynie, czyli na terenach oddalonych o niecałe pół godziny drogi od centrum Warszawy."

Obecnie niektórzy zawodowi historycy tłumaczą to „rozciągnięciem linii komunikacyjnych” i „zmęczeniem wojsk Rokossowskiego”. „To wszystko prawda. Jednak, przypomnijmy, że zaledwie na trzy dni przed rozpoczęciem powstania Stawka planowała przeprowadzenie głębokiej operacji na terenie Polski z wyjściem na linię Toruń, Łódź, Częstochowa, Kraków – 150 km na zachód od Warszawy, że zlecono marszałkowi Żukowowi bezpośrednie dowodzenie natychmiast trzema frontami, zaś odpowiednie polecenia otrzymali Rokossowski, Zacharow i Koniew. Żaden z tych marszałków nie skarżył się na »przemęczenie wojsk«” – polemizuje z tą wyświechtaną propagandą białoruski historyk Władimir Bieszanow.

„Nasz plan operacyjny zmienił się nagle i oddziały musiały dokonać ostrego zwrotu w kierunku północnym, aby ominąć Warszawę. Warszawa została skreślona z planu ze specjalnych względów o charakterze politycznym” – zeznawał w sierpniu 1944 r., w niemieckiej niewoli, kapitan Surkow ze sztabu sowieckiej 47. Armii." (koniec cytatu)

Wszystkim zawodowym historykom wojskowości, volksdeutschom i onucowcom, którzy będą jojczyć, że Sowieci "nie byli w stanie" zająć Warszawy w pierwszych dniach sierpnia 1944 r., prewencyjnie zwrócę uwagę na dwie kwestie:

1. Zapomnijcie na chwilę o "wielkiej bitwie pancernej" pod Radzyminem. Spójrzcie na przyczółek warecko-magnuszewski. 8 Armia Uderzeniowa gen. Czujkowa była tam już od wczesnych godzin rannych 1 sierpnia. Niemcy przeoczyli ten przyczółek i dopiero 9 sierpnia rzucili przeciwko niemu swoje pospiesznie zebrane siły. Czemu więc armia Czujkowa stała tam bezczynnie przez 9 dni?

2. Czemu w sierpniu 1944 r. doszło do zamrożenia działalności sowieckiego lotnictwa bojowego nad warszawskim odcinkiem frontu? Przecież masakrowanie sztukasów nad Warszawą i polowanie na niemieckie baterie artylerii byłoby gratką dla sowieckich lotników.

Tylko więc skończony idiota, akademicka menda, volksdeutsch lub onucowiec może dzisiaj zaprzeczać temu, że decyzja Stalina o wstrzymaniu działań frontowych pod Warszawą była motywowana wyłącznie politycznie. Stalin nie dbał o sowieckie straty w ludziach i w sprzęcie. Gdyby mu zależało wówczas na Warszawie, rzucał by kolejną armię za armią, by ją zdobyć. 

Płk Iranek-Osmecki wskazywał, że Stalin mógł jeszcze ruszyć front w pierwszych dwóch tygodniach sierpnia. Sowiecki dyktator był zaskoczony Powstaniem i wyczekiwał na rozwój sytuacji politycznej. W pierwszych dniach sierpnia przebywający w Warszawie kapitan Konstanty Kaługin z NKWD usilnie namawiał dowództwo AK, by wysłało wiernopoddańczą depeszę do Stalina. Gdyby sowiecki dyktator ją otrzymał, mógłby zarządzić wznowienie ofensywy na Warszawę. Zamiast tego, Kaługin wysłał jednak depeszę z prośbą o pomoc dla Powstania. Wobec tego, 13 sierpnia agencja TASS wydała komunikat, w którym rząd sowiecki odcinał się od "warszawskiej awantury".

Tutaj dochodzimy do kwestii tego, co by się stało gdyby Mikołajczyk niepotrzebnie nie mielił jęzorem u Mołotowa, a Armia Czerwona weszła do Warszawy w pierwszych dniach sierpnia 1944 r. 

Jak już wspomniałem: walki o Warszawę trwałyby najwyżej kilka dni i przyniosłyby po stronie AK najwyżej kilkuset zabitych. Doszłoby pewnie do niemieckich zbrodni wojennych, ale nie byłoby rzezi na taką skalę jak na Woli. Ocalałaby Starówka i spora część miejskiej substancji mieszkaniowej. Co jednak byłoby z ujawnioną polską administracją oraz z oddziałami AK?

Dowódcy AK wcale nie byli naiwni w tej kwestii. Gen. Okulicki mówił, że nasze oddziały we Lwowie oraz Wilnie zostały "zduszone" przez Sowietów w całkowitej ciszy, z dala od zainteresowania reszty świata. Liczono się więc z tym, że KG AK zostanie aresztowana w Warszawie przez Sowietów.

I stąd nagła decyzja o zmianie siedziby KG AK tuż przed Powstaniem. Ku wściekłości pułkownika Kazimierza Pluty-Czachowskiego, szefa łączności AK, pod koniec lipca zdecydowano o przeniesieniu kwatery głównej z Mokotowa do Fabryki Kamlera na Woli. Trzeba było szybko przenieść tam radiostację pozwalającą na kontakt z Londynem i na miejscu okazało się, że ona nie działa, bo w fabryce jest zbyt dużo zakłóceń. Na Mokotowie były natomiast przygotowane cztery radiostacje, których działanie tam sprawdzono. Mokotowska kwatera miała być strzeżona przez pułk "Baszta". Kwatera główna na Woli znalazła się już natomiast w ogniu walk jeszcze przed godziną W. Dlaczego więc podjęto taką absurdalną decyzję? Bo kwatera na Mokotowie była położona w willi, a na Woli w masywnej i łatwej do obrony fabryce. Fabrykę Kamlera wybrano z myślą o tym, by KG AK broniła się tam przed Sowietami i wysyłała w świat dramatyczne apele.

Członkowie KG AK byli świadomi tego, że zostaną aresztowani przez NKWD lub Smiersz. Byli jednak gotowi na tę ofiarę, by zademonstrować światu, że Polacy nie oddadzą bez walki suwerenności swojego kraju. 

Zupełnie inną sprawą jest jednak jakość dowodzenia Powstaniem. Tutaj wiele obciąża konto gen. Chruściela. To, że przedwcześnie ogłosił on alarm bojowy i przeforsował przeprowadzenie godziny W o 17 wywołało spory chaos. Nie zdążono powiadomić na czas wszystkich dowódców i oddziałów - informacji o terminie godziny W nie dostali nawet niektórzy członkowie KG AK. Nie zdążono na czas wydobyć i oczyścić broni. Wiele oddziałów przygotowywało się wcześniej do nocnych ataków na niemieckie cele. Teraz kazano im atakować w świetle dnia. Chruściel uparł się przy tym, by przeprowadzać je według zdezaktualizowanego planu sprzed dwóch lat i by rozproszyć siły powstańców atakując mnóstwo mniej ważnych celów. Nie skoncentrowano więc odpowiednio dużych i odpowiednio uzbrojonych sił, by zaatakować cele najważniejsze takie jak przyczółki mostowe.

Przyjrzyjmy się zgubnemu planowi "Montera" na przykładzie Mokotowa. Batalion Karpaty wykrwawił się tam w ataku na koszary kawalerii SS na torze wyścigowym na Służewcu, a Batalion Olza atakując przez otwartą przestrzeń, pod górkę, Fort Mokotowski. Oba wrogie cele odegrały później marginalną rolę w Powstaniu, a ich atakowanie można było sobie odpuścić. Tymczasem atak na kluczowe cele na linii ulicy Rakowieckiej przeprowadzały dużo słabsze siły. Przeciwko całej dzielnicy policyjnej rzucono słaby Dywizjon "Jeleń", którego żołnierzom mimo to udało się wedrzeć do budynku kasyna oficerskiego. Większy sens miało więc rzucenie batalionów Karpaty i Olza przeciwko dzielnicy policyjnej. Lub przeciwko dawnym koszarom 1 pułku szwoleżerów, co by wywalczyło połączenie Mokotowa z Czerniakowem. 

Na Żoliborzu była poważna szansa na zdobycie lotniska Bemowo. Było ono atakowane dwukrotnie przez oddziały AK z Puszczy Kampinoskiej. Niewiele brakowało, a by padło. Niemcy zdecydowali się po tym je porzucić i zaorać. A gdyby równocześnie z oddziałami z Kampinosu uderzały na nie zgrupowania z Żoliborza? Zabrakło koordynacji. 

Z absurdalną sytuacją mieliśmy do czynienia na Ochocie. Po załamaniu się szturmu na koszary Schupo przy placu Narutowicza, dowódca obwodu, Grzymała-Siedlecki, zdecydował o wyjściu oddziałów AK do podwarszawskich lasów. Rozkaz ten nie dotarł do części sił akowskich. Te oddziały, które pozostały, zajęły Redutę Kaliską i Redutę Wawelską, które przez kilka dni skutecznie blokowały jedną z głównych tras komunikacyjnych - ulicę Grójecką i ratowały w ten sposób Powstanie w Śródmieściu. Gdyby reszta sił z Ochoty pozostała na miejscu, trasa ta blokowana byłaby dłużej, a miejscowa ludność miałaby obrońców przed podludźmi z RONA.



Ogólnie więc, generał Chruściel był fatalnym planistą i nie popisał się jako dowódca Powstania. Na szczęście mieliśmy wielu dobrych dowódców niższych szczebli - takich jak Karol Ziemski "Wachnowski", Mieczysław Niedzielski "Żywiciel" czy Józef Rokicki "Karol", którzy odpowiednio prowadzili walkę w swoich sektorach. Godni pamięci są też dowódcy poszczególnych odcinków, tacy jak Wacław Stykowski "Hal" czy Wacław Zagórski "Lech Grzybowski", którzy trzymali "żelazny front" w śródmiejskiej dzielnicy przemysłowej.

Zupełnie wyjątkowym przykładem dowódcy był pchor/ppor Ignacy Szczeniowski "Paprzyca". Ów młody hrabia przez tydzień przed Powstaniem pił i nie trzeźwiał. 2 sierpnia, do mieszkania w którym przebywał, wpadł na zupę jeden z jego znajomych. "Paprzyca" miał wówczas ostrego kaca, więc kumpel zaproponował mu, że go zabierze na spacer. Spacerując trafili na dowódcę odcinka, z którym zaczęli rozmawiać. Szczeniowski przyznał, że przed wojną miał stopień podchorążego. Został więc mianowany zastępcą dowódcy kluczowej placówki przy Królewskiej 16. Po pewnym czasie został jej dowódcą i prawdziwą legendą. Wielokrotnie odpierał niemieckie szturmy, zadając wrogowi duże straty. Imponował wszystkim mistrzowskimi umiejętnościami strzeleckimi, znakomitym dowodzeniem i dbałością o swoich ludzi. Gdy przyszedł rozkaz rozpoznania niemieckich stanowisk ckm-ów w Ogrodzie Saskim, powiedział swoim żołnierzom, że nie będzie ich narażał i sam wykona ten głupi rozkaz, osobiście dokonując rozpoznania. Gdy więc przyszła wiadomość o kapitulacji Powstania, żołnierze z placówki przy Królewskiej 16 się buntowali. Chcieli walczyć dalej.

Podobne przejawy buntów były na Żoliborzu i w Śródmieściu, czyli w dzielnicach, w których walki miały zupełnie inny charakter niż na Woli, Mokotowie, Starówce czy Czerniakowie. Żołnierze nie wierzyli Niemcom i chcieli się bić dalej.

Ciekawie opisuje to Wacław Zagórski w swoich wspomnieniach. Jego ludzie protestowali przeciwko kapitulacji argumentując, że mają broni i amunicji tak dużo jak nigdy wcześniej. - Bolszewicy nie nacierają?! I co z tego! Nie spieszy się nam na Syberię! - padł też taki argument.

Gdy już czyniono przygotowania do kapitulacji, do Wacława Zagórskiego podeszła jedna z sanitariuszek i spytała się: - Czy mogę wziąć ze sobą mojego Bimbusia?

- A kto to jest Bimbuś?

- Mój kot syberyjski.

- Nie wiem! Umowa kapitulacyjna tego nie przewiduje.

***

Mit Powstania Warszawskiego przechodził różne koleje losu. Próba zastąpienia go zychowiczowską narracją o "bezsensownym polskim buncie przeciwko Wielkiej Rzeszy Niemieckiej broniącej Europy przed wschodnimi hordami" raczej się nie udała. Wobec tego stworzono mit mówiący, że Powstanie było walką nie tyle o suwerenność narodu, co o demokrację liberalną w obecnym "uśmiechniętym" modelu.  Narracja ta jest oczywiście bzdurą, bo w Powstaniu walczyło przecież sporo ludzi o poglądach nie mających nic wspólnego z dupokracją liberalną - ot, choćby żołnierze Konfederacji Narodu, NSZ, NOW, piłsudczycy z OPW i KON czy  komuniści. Ludzie sprzed 80 lat naprawdę mieli poglądy na państwo, społeczeństwo i gospodarkę mocno odbiegające od obecnej liberalno-tęczowej sztancy i nie powinno się im pośmiertnie przypisywać wiary we współczesne mody ideologiczne. Mimo to ten mit jest forsowany, a za parę lat dowiemy się, że Powstanie wywołała Traczyk-Stawska przeciwko "faszystom" Bąkiewicza i nie dość, że dowodziła Powstaniem, to jeszcze samodzielnie zdobyła PASTĘ i Gęsiówkę. Czekam, aż wydadzą o tym komiksy.

***

Wybieram się na parę dni na urlop. Nie na Bliski Wschód, ale niedaleko od niego. Klątwa się po 2020 r. nieco rozregulowała, tak że znani ludzie giną teraz na kilka dni przed moimi wyjazdami.

Przypominam też o książce Waszego Ulubionego Autora. Już w przedsprzedaży. 






sobota, 27 lipca 2024

I po Bidenie

 



Zastanawiam się ile rodzina Joe Bidena dostanie kasy za to, że wycofał się on z wyścigu prezydenckiego. Ponoć establiszment demokratów groził mu zastosowaniem 25-tej poprawki, ale mimo to Biden powinien nieco dłużej się poopierać. Same okoliczności rezygnacji były dziwne. Podpis na liście z rezygnacją nie pasował do poprzednich podpisów prezydenta. Joe miał później zadzwonić na żywo do Kamali i jej sztabu, ale Kamala pieprznęła w trakcie tej ustawki, że to głos z nagrania, by się po chwili poprawić, że to telefon na żywo. Joe nie widziano przez kilka dni, więc niektórzy spekulowali, że umarł lub go zabito. W końcu jednak przeciął spekulacje i wystąpił z orędziem do narodu. Hunter podczas tego orędzia miał wiele mówiącą minę. Był wyraźnie wkurzony, że demokraci popsuli mu rodzinny interes. Już nie będzie się mógł powoływać na wpływy.

Jeden z dużych darczyńców kampanii Bidena, stwierdził, że udzielenie przez niego poparcia Kamali było największym "fuck you" pokazanym przez niego Partii Demokratycznej.  Ale Joe zrobił to rezygnując zbyt późno. Demokraci nie mieli czasu na nowe prawybory. Wszyscy ewentualni kandydaci się wycofali, by zrobić miejsce dla Kamali.  Demokraci wymieniali więc Joe na kandydatkę, która już na starcie kiepsko radzi sobie w sondażach. A do tego jej paskudny charakter sprawia, że sztabowcy nie lubią z nią pracować. 




O kwalifikacjach Kamali pisałem cztery lata temu - m.in. o tym, że karierę zawdzięcza temu, że była kochanką Williego Browna, burmistrza San Francisco, starszego od niej o 31 lat. Ostatnie cztery lata pokazały, że była kiepskim wiceprezydentem. Wyróżniała się głównie tym, że się głupio śmiała w niewłaściwych momentach. 

No oczywiście, będziemy w nadchodzących miesiącach widzieli to, co w 2016 r. Medialny establiszment w USA będzie robił z beznadziejnej, nie dającej się lubić kandydatki, jedyną nadzieję dla demokracji. 

Joe Biden zostanie zapamiętany jako prezydent, który nie podołał zadaniu. Miał kilka wielkich chwil, ale ogólnie swoją szansę historyczną przesrał. Stało się tak, bo otoczył się szkodnikami takimi jak Jake Sullivan - który najpierw, w 2021 r.,  namawiał go do resetu z Rosją i Niemcami, a później oponował przeciwko dostarczaniu Ukrainie takiej ilości broni, by mogła mocniej uderzyć w Rosję. W efekcie mieliśmy politykę dozowania wsparcia, której skutkiem jest obecny impas na froncie. Sullivan, według Generała SWR, utrzymuje dobre robocze relacje z Nikołajem Patruszewem. 

Generalnie wszystko to wygląda jakby wyjęte żywcem z fantazji QAnonowców. Zamach na Trumpa, zamach stanu przeciwko Bidenowi... Słowem modelowa demokracja!

Ciekawe jak zmiany w Waszyngtonie wpłyną na Polskę? Już wyszło na jaw, że u boku płemieła jest jakaś Czerwona Jaskółka...

***

Dostaję pytania, czemu książki Waszego Ulubionego Autora "brak w magazynach". Bo premiera jej jest 13 sierpnia. Na razie jest dostępna w przedsprzedaży (tutaj macie niepełną listę księgarni internetowych). Zamówicie teraz, będziecie mieć ją przed długim weekendem. 

sobota, 20 lipca 2024

Zamach na Trumpa

 



Dziwię się, że różne libtardy jeszcze nie zaczęły łączyć zamachu na Trumpa z fragmentem Apokalipsy św. Jana o Bestii zranionej w głowę, którą później podziwiał cały świat. Moje zdziwienie wynika jednak ze zbyt dużej wiary w ich zdolności intelektualne i znajomość podstawowych kodów kulturowych. Skąd bowiem różni DebilniRazem# mają znać literaturę klasyczną, a zwłaszcza taką o charakterze religijnym? 

Jak na razie ich małe móżdżki są na granicy eksplozji. Przykładem na to jest teoria znanego internetowego jełopa Tomasza Wiejskiego, który stwierdził, że "Trump miał za uchem mały ładunek wybuchowy". Proponuję, by Wiejski sprawdził na sobie tę teorię wsadzając sobie petardę w tyłek. Niczego pewnie nie udowodni, ale wszyscy będą mieć kolejną okazję, by pośmiać się z jego bezdennej głupoty.

Tym, którzy twierdzą, że zamach na Trumpa był ustawką zorganizowaną przez republikańskiego kandydata, mogę powiedzieć, że chyba naoglądali się zbyt dużo bollywoodzkich filmów. Celowe trafienie ruszającego się celu w ucho byłoby trudne nawet dla snajpera o mistrzowskich umiejętnościach. Sami snajperzy są zgodni, że Trump miał tego dnia bardzo dużo szczęścia.  Gdyby nagle nie obrócił głowy, kula trafiłaby go w mózg. 

Thomas Croocks był ponoć kiepskim strzelcem, ale oddawał strzał z zaledwie 135 metrów. Ciekawe, według jakich kryteriów go dobrano. Wiemy, że w szkole koledzy mu dokuczali, a on miał nawet ksywkę "school shooter".  (Co ciekawe, zagrał razem ze swoją klasą w reklamie BlackRock.)

Pojawiają się już teorie mówiące, że było dwóch strzelców, z czego jeden znajdował się na wieży wodnej.  Jeśli tak, to amerykańskie Głębokie (Anty)Państwo nieźle spieprzyło ten zamach.

Kanadyjski snajper Dallas Alexander, z drużyny, która ustanowiła w Afganistanie rekord najdłuższego zabójczego strzału, jest przekonany, że niedoszły zabójca miał pomoc od kogoś "z wewnątrz instytucji państwowych".  Erik Prince, założyciel Blackwater, mówi o "złej woli lub skrajnej niekompetencji".
Bez wątpienia Secret Service dopuściła do tego, by strzelec znalazł się na dachu budynku stojącego 135 metrów od sceny. Uzbrojonego zamachowca dostrzegli wcześniej uczestnicy wiecu i zwracali na niego uwagę policji. 30 minut przed zamachem jeden z policjantów dostrzegł człowieka z range-finderem. Były co najmniej trzy okazje, by zatrzymać zamachowca, a zrobiono mu nawet zdjęcie. Dzień wcześniej rodzice Croocksa poinformowali policję, że ich syn zaginął i może zrobić coś niebezpiecznego. Secret Service obwinia policję, że w odpowiedni sposób nie zabezpieczyła otoczenia wiecu. Ta agencja powinna jednak sama pewne miejsca sprawdzić i zabezpieczyć. Miejsca takie jak jedyny duży budynek znajdujący się w pobliżu. Teraz Secret Service tłumaczy się, że nie posłała nikogo na dach, z którego strzelał zamachowiec, gdyż ów lekko pochylony dach był niebezpieczny dla funkcjonariuszy.   Sam zamachowiec był natomiast obserwowany przez snajperów. Czyżby pozwolono mu strzelić? W sieci krąży rzekoma relacja jednego z snajperów, który twierdzi, że złamał rozkaz nakazujący mu "nie angażowanie się" i zastrzelił zamachowca. Jeden z organizatorów wiecu twierdzi natomiast, że Secret Service miała "stand-down order".



Akurat tego dnia przydzielono Trumpowi do ochrony, zamiast dotychczasowej ekipy, jakieś panie w średnim wieku, które miały problem z wyciągnięciem pistoletów z kabur. Kimberley Cheatle, szefowa Secret Service jest więc oskarżana o to, że w imię feministycznej ideologii zaniżyła standardy przyjmowania personelu do swojej agencji. Wiemy, że Trump powinien dostać wzmocnioną ochronę ze względu na doniesienia wywiadowcze o zamachu na niego szykowanym przez Irańczyków.  Mimo to, sekretarz bezpieczeństwa wewnętrznego Mayorkas (ten od rozszczelniania granic) konsekwentnie odrzucał wnioski o wzmocnienie ochrony Trumpa. Dziewięciu  demokratycznych kongresmenów wnioskowało natomiast, by Trumpa w ogóle pozbawić ochrony Secret Service.

Oczywiście dodać musimy do tego podżeganie do zamachu. Libkowskie media prowadziły przez ostatnie 8 lat podobnie absurdalną kampanię nienawiści wobec Trumpa jak media endeckie wobec prezydenta Narutowicza. "Żartobliwe" wezwania do zabójstwa były częścią tej kampanii. Jak bowiem wiadomo, liberalna demokracja polega na tym, że jak demokratyczne wybory wygrywa kandydat nie będący liberalnym demokratą, to się z tego powodu bóldupi i snuje apokaliptyczne wizje, prowadzi iście totalitarne kampanie nienawiści, a w skrajnym przypadku się zabija "zagrożenie dla demokracji".




Skrajnie spartaczony zamach na Trumpa okazał się jednak strzałem nie tyle w stopę, nie tyle w kolano, co prosto w odbyt obozu liberalnych globalistów. Zdjęcia zakrwawionego Trumpa, mocującego się z agentami Secret Service i podnoszącego w górę prawą pięść na tle amerykańskiej flagi obiegły świat. Trump stał się legendą.


Zamach przeprowadzono tuż przed konwencją republikanów. Trump został więc przyjęty na niej nie jako dzielący partię kandydat, ale jako bohater, który poprowadzi republikanów do zwycięstwa. Sama konwencja była pięknie wyreżyserowana. Były pokazy jedności partii i rodziny Trumpów.  (Popularność zdobyła tam choćby Kai, 17-letnia córka Dona Jra.). Była też rozrywka dla ludu, taka jak występ Hulka Hogana. 




Przede wszystkim poznaliśmy republikańskiego kandydata na wiceprezydenta. Został nim senator J.D. Vance, znany niektórym jako autor "Elegii dla bidoków". To człowiek czasem nazywany "prawicową wersją Berniego Sandersa". Vance, weteran marines z Iraku, dostał się na prestiżowe studia prawnicze w Yale dzięki wojsku, a później robił karierę w branży venture capital, m.in. u boku Petera Thiela. Vance jest więc łącznikiem Trumpa z Doliną Krzemową. (Co ciekawe, ma hinduską żonę.Jeszcze w 2016 r. porównywał on Trumpa do Hitlera a jego wyborców nazywał idiotami, później jednak przeszedł na stronę MAGA, zaprzyjaźniając się m.in. z Donem Jrem.  Na ile to "nawrócenie" było autentyczne? Na pewno był on po stronie Trumpa w 2021 r., czyli w okresie, gdy były prezydent był uznawanego za "toksycznego" przez sporą część Partii Republikańskiej. Nominacja Vance'a wywołała pewien niepokój w Europie, w związku z jego wypowiedziami typu "nie obchodzi mnie Ukraina". Vance jest przy tym ostro antychiński i uważa, że europejscy sojusznicy z NATO powinni zwiększyć wydatki na obronę na tyle, by mogli się samodzielnie bronić przed Rosją. Może on być więc traktowany jako straszak na Eurocuckoldów. Jego wadą, podobnie jak znacznej większości republikanów, jest bezkrytyczna proizraelskość. Cieszyć może jednak to, że interesuje się on i dobrze orientuje w tym, co się dzieje w Polsce, na co dowodem jest jego tweet jebiący Tusska za jego autorytarne zachowania.

Pamiętajmy jednak, że wiceprezydent nie jest tym, kto ustala amerykańską politykę zagraniczną i bezpieczeństwa. Dużo ważniejsze będzie więc to, kogo Trump nominuje na sekretarzy stanu i obrony. Vance jako wiceprezydent to jego polisa ubezpieczeniowa przed zabójstwem w trakcie kadencji.

Osobiście chętnie bym zobaczył jako wiceprezydenta moją ulubioną gubernator, czyli Kristi Noem. Pogrzebała jednak swoje szanse, przyznając w swoich wspomnieniach, że zastrzeliła "bezużytecznego" psa. Mnie tym zaimponowała, ale Amerykanie wychowani na Scooby Doo i Psie Hackelberym, źle to odebrali. No cóż, z psiarzami nie da się dyskutować... Liczę na to, że pani gubernator Noem dostanie fajne stanowisko w nowej administracji.









Z dynamizmem republikanów i Trumpa mocno kontrastuje geriatryczno-paździerzowy wizerunek demokratów. Partia była jak dotąd mocno podzielona w sprawie Palestyny, a teraz toczy się w niej wojenka domowa o to, czy Biden powinien zrezygnować.  Oczywiście mamy do czynienia z morzem przecieków o tym, że on wkrótce zrezygnuje. Stoją za nimi ludzie Obamy i Pelosi, a Biden ponoć jest na nich za to wściekły.  Wielką niewiadomą jest więc to, czy rodzinna mafia Bidena skapituluje. Konwencja demokratów dopiero 19 sierpnia, więc jest jeszcze czas na wojenki i przepychanki. Byłoby ciekawie, gdyby Biden nie zrezygnował. Albo gdyby obiecał, że zrezygnuje, wziął za to pieniądze, a później stwierdził, że nie pamięta, by coś obiecywał...








 ***

Sam zamach był ponoć przewidziany w wizji Dicka Allgire i jego ekipy "remote viewerów". Również jakiś samozwańczy protestancki "prorok" nagrał wcześniej video, w którym twierdził, że miał sen, w którym Trump został zraniony w ucho przez kulę snajpera. 


Tymczasem niektórzy twierdzą, że obserwujemy początek kariery "Oktawiana Augusta", którym ma być Barron Trump. Najmłodszy syn Donalda Trumpa ma swoich fanów. Jest też - podobnie jak prawie wszystkie dzieci Trumpa - w połowie Słowianinem. Mówi płynnie po słoweńsku. Ciekawe, czy słucha Laibacha?

***

Dzisiaj ważna rocznica historyczna. Rocznica UDANEGO zamachu na Hitlera w Wilczym Szańcu. Dlaczego piszę o udanym zamachu? Odsyłam do książki Waszego Ulubionego Autora, którą możecie zamawiać już w przedsprzedaży w sklepach internetowych. Premiera 13 sierpnia. 




sobota, 13 lipca 2024

Czekając na Czarnego Hitlera

 


"Pocieszam się, że ta stara kurwa Francja odcierpi jeszcze za naszą krzywdę, zawsze nas zdradzała i sprzedawała!"

Dr. Napierała, Wielki Poznański Liberał (taki żarcik dla kumatych :)

Wynik wyborów parlamentarnych we Francji po raz kolejny pokazuje, że jednomandatowe okręgi wyborcze to chuJOWy pomysł. Skłaniają one bowiem wszystkie partie głównego ścieku - od stalinowskich komunistów po skrajnych libtardów do tworzenia koalicji przeciwko "populistom". W krajach takich jak Ukraina sprzyjają natomiast oligarchizacji życia publicznego. Nie wiem czemu Kukiz jest zafiksowany na tym temacie. Wszak wprowadzenie JOWów w wyborach do Sejmu dałoby taki sam beznajdziejny efekt jak w Senacie. 

Wracając jednak do Francji - JOWy mocno zdeformowały tam wynik wyborczy. Zjednoczenie Narodowe, mające 37 proc. głosów zdobyło mniej miejsc niż bloki wyborcze mające odpowiednio 26 proc. i 25 proc. głosów. No cóż. O to właśnie w tej ordynacji chodzi. Wprowadził ją gen. De Gaulle, by blokować komunistom drogę do władzy. Obecnie dzięki temu mechanizmowi komuniści zyskali szansę na współrządzenie Francją. Oczywiście tych wszystkich miłośników Stalina, Trockiego, Mao, Castro, Chaveza, Putina i Hamasu wpuszczono do parlamentu w ramach szczwanego planu "ocalenia demokracji". Boomersi z pokolenia '68 zawzieli się, że mogą jeść czerstwe bagietki i mogą być napadani przez imigranckie gangi, byle tylko "fa-fa-faszyści" nie doszli do władzy.

80 proc. Francuzów uważa, że ich państwo zmierza w złym kierunku. Bo rzeczywiście zwija się ono na prowincji. (Sieć połączeń kolejowych jest rzadsza niż 100 lat temu.) A jednak, za każdym razem spora część Francuzów wybiera polityków obiecujących przyspieszenie kursu ku przepaści. Mnie to nie dziwi, bo Francuzi w swojej historii wielokrotnie robili straszliwe głupoty. Choćby w 1940 r. 



Szanse na zdobycie władzy przez Le Pen wcale nie muszą rosnąć. Na jej niekorzyść może działać demografia. Co prawda lewaccy boomersi będą wymierać, ale będzie coraz więcej wyborców o korzeniach bliskowschodnich i afrykańskich. Nie bez powodu, na wiecu powyborczym Nowego Frontu Ludowego flag palestyńskich było o wiele więcej niż francuskich. Nie dziwię się więc tunezyjskiemu Żydowi Zemmourowi, że marzy mu się, by zrobić z imigranckimi blokowiskami to, co Izrael robi ze Strefą Gazy. Wielu białych Francuzów musi podzielać te uczucia, co wykorzystuje Izrael. (Co ciekawe Macron oskarżył Izrael o ingerencję w wybory we Francji.) 

W najlepszym wypadku, Francja przyszłości będzie Francją rządzoną przez czarnych gaullistów. Pod pewnymi względami byłby to powrót do korzeni. Wszak pierwszymi żołnierzami Wolnej Francji byli Murzyni z wojsk kolonialnych. W drugim rzucie, po alianckich lądowaniach w Afryce Północnej, wojska francuskie stały się arabsko-berberyjskie, a dopiero od 1944 r. zaczęły stawać się etnicznie bardziej francuskie. 



Różnego rodzaju "rasiści" zwrócą na pewno uwagę na to, że wszelkie statystyki wskazują, że w krajach Afryki Subsaharyjskiej średnie IQ rzadko kiedy przekracza 70 pkt, czyli granicę upośledzenia umysłowego. Jedni wskazują, że to winna miejscowej kultury. Inni, że to kwestia genów. Nie będę rozsądzał tego sporu, ale jest spora szansa na to, że czarny gaullizm we Francji będzie czymś dosyć oryginalnym. Wszak Jean-Badel Bokassa, cesarz Imperium Środkowej Afryki, weteran wojsk Wolnej Francji, kawaler Legii Honorowej za bohaterstwo na wojnie z Niemcami, mówił, że generał de Gaulle zawsze był dla niego "ukochanym ojcem".



Istnieje jednak ryzyko, że generał De Gaulle nie będzie dla afro-imigrantów ulubionym przywódcą z lat drugiej wojny światowej. Tak się bowiem składa, że w Trzecim Świecie autentycznie popularny jest... Adolf Hitler. Nie mam na myśli tylko Ameryki Łacińskiej, czy Bliskiego Wschodu. Przejawy sympatii wobec austriackiego akwarelisty widać również w Afryce. Kswykę "Hitler" nosił na przykład jeden ze współpracowników Mugabego, odpowiedzialny za konfiskatę farm białych Rodezyjczyków - co ciekawe, koleś był wykształcony w PRL i musiał zdawać sobie sprawę ze zbrodni Hitlera. No, ale niemieckim dyktatorem fascynował się też jego zwierzchnik, prezydent Robert Mugabe. A także Idi Amin. Dla wielu Afrykańczyków "Hitler did nuffin' wrong", bo przecież zabijał tylko Białych i walczył przeciwko brytyjskim i francuskim kolonizatorom. Opowieści o okrucieństwie niemieckich żołnierzy raczej nie robią tam specjalnie negatywnego wrażenia, bo przecież niewiele się różnią od standardów prowadzenia wojny przez afrykańskich watażków. No, owi watażkowie mogą być trochę zazdrośni, że nie mają komór gazowych i sprawnej sieci kolei i muszą wykańczać sąsiednie plemię za pomocą maczet. Ogólnie jednak Niemcy wydają się im bratnimi duszami - zwłaszcza, że w czasie wojny kradli rowery innym Europejczykom.



Można powiedzieć, że to opinie tylko jakiejś afrykańskiej ciemnoty. Ale pronazistowskie sympatie widać również u niektórych amerykańskich Murzynów. Po tym jak zaszokował nimi Kanye West, o wiele dalej poszła Candance Owens, która zaczęła powtarzać propagandę niemieckich ziomkostw, o tym jak strasznie Niemcy zostały skrzywdzone w trakcie drugiej wojny światowej i jak tych "niewinnych" Niemców wypędzano z Polski... Na swoje nieszczęście powiązała to również z twierdzeniem, że holokaust był tylko propagandą.



Aż mi się przypomina fragment filmu "Cafe pod Minogą" - komedii wojennej z lat 50-tych, według prozy Wiecha. Jest tam scena, w której gestapowiec mówi do aresztowanego Murzyna:

- To wielki zaszczyt dla Neger. Dzwonili z Berlina i powiedzieli, że jeden Neger na wielka Generalna Gubernia może być. Rassenschande mała! Ty być wolny. Ty iść i tańczyć dla niemieckich oficerów!

Netflix powinien zrobić tego remake. Z Kanye Westem.


Ciekawe, co by zrobił Hitler, gdyby wstał z grobu i zobaczył, że jego gorącymi zwolennikami są czarni celebryci z USA? Czy sam zapragnąłby zostać czarnym rapperem? Biorąc pod uwagę to, że ponoć pod koniec życia uznał Niemców za cieniasów niegodnych bycia prawdziwymi Aryjczykami i panami Świata... Być może brawurowo wykonałby wspólnie z Kanye kawałek "Tomorrow belongs to me". - Yo, yo, motherfuckers! Tomorrow belongs to me!

I tu dochodzimy do jednego z paradoksów rasizmu. Niektórzy europejscy rasiści uważają na przykład Turków za niższą rasę. A ja się pytam na jakiej podstawie? Sporą część narodu tureckiego stanowią przecież potomkowie zasymilowanej ludności greckiej. Widać to choćby w rysach twarzy. Dla niemieckiego rasisty to jednak żaden argument o "aryjskości" Turków, gdyż niemiecki rasista uważa Greków za "leniwych podludzi z Południa". No cóż, w czasach gdy Grecy budowali pierwsze roboty, przodkowie Niemców obrzucali się gównami w jaskiniach... Generalnie Turcy w całych swoich dziejach nie przynieśli Europie nawet jednej dziesiątej takich szkód jak Niemcy, którzy do tego wciąż prowadzą swoją polityką całą Europie ku katastrofie. 


Niemcy można ogólnie więc nazwać Georgem Floydem Europy. To niebezpieczny ćpun-recydywista, który gdy zostanie powstrzymany przed dokonaniem kolejnego przestępstwa, płacze i jojczy, że dzieje mu się krzywda. "I can't breathe!" - krzyczeli Niemcy po nalocie na Drezno. I do dzisiaj różni pożyteczni idioci w rodzaju Candance Owens czy Piotra Zychowicza wzruszają się ich krzywdą... No cóż - wielu Białych uważa, że George Floyd nie był bohaterem. A przecież żaden z nich nie wytrzymałby nawet minuty, po takiej dawce fentanylu, jaką on zażył. To samo można powiedzieć o Niemcach.

***

"Rasa to tylko stan umysłu" - mówił Benito Mussolini.

Rasiści popełniają też jeden poważny błąd wrzucając wszystkie inne rasy do "jednego worka". A przecież mocno one się od siebie różnią i czasem niezbyt za sobą przepadają.

Wspomniałem o Turkach. Oni bardzo nie lubią arabskich imigrantów. Arabsko-berberyjscy mieszkańcy Afryki Północnej nie lubią natomiast subsaharyjskich Murzynów. Widać to choćby na poniższym filmiku. Starszy Tunezyjczyk twierdzi, że Murzyni nie pasują do kultury jego kraju. Jako argument przytacza to, że "mój dziadek ich sprzedawał i kupował".



*** 

 Na koniec trochę letniego europejskiego vibe'u:

sobota, 6 lipca 2024

Skąd się biorą pieniądze?

 


Ilustracja muzyczna: Man in Finance (G6 Trust Fund)

Kiedyś, w szczycie kryzysu w strefie euro, rozmawiałem z niemieckim, eurosceptycznym ekonomistą. Spytałem go, jak długo może przetrwać unia walutowa. Odpowiedział mi: - Może bardzo długo, bo Mario Draghi to mistrz alchemii finansowej z Goldman Sachs i za pomocą której będzie utrzymywał ją przy życiu.

Jego słowa całkowicie się sprawdziły. EBC uratował strefę euro, choć próbowali mu w tym przeszkodzić niemieccy politycy nie rozumiejący alchemii finansowej i skarżący tę instytucję do niemieckiego trybunału konstytucyjnego (nikt wówczas nie jojczył, że Niemcy podważają "wyższość prawa unijnego nad krajowym") za to, że EBC prowadził programy skupu obligacji i zapewniania płynności bankom. Przedstawiciele branży finansowej pukali się w czoła, obserwując pieniactwo tych niemieckich skamielin nie rozumiejących nic z funkcjonowania współczesnego systemu finansowego.

Z podobnymi, wyjętymi żywcem z lat 90-tych czy nawet 80-tych skamielinami mentalnymi mamy do czynienia również w Polsce. Niestety w bardzo dużej ilości...

Być może zastanawiacie się dlaczego za rządów Morawieckiego z budżetem nie było nigdy większego problemu - były i wydatki na wojsko, i na socjał, i na infrastrukturę i 300 mld na tarcze dla przedsiębiorców. A za rządów poprzedniego TuSSka minister Rostowski mówił: "piniędzy nie ma i nie będzie". Być może Polaczki to zapomniały, ale obecna władza im przypomina. Choć przejmując rządy przekonywała, że budżet jest w dobrym stanie i będzie wsparcie dla przedsiębiorców, to obecnie okazuje się, że niezbędne będą cięcia. Nie stać nas na szybką kolej do CPK, na regulację Odry, na tarcze energetyczne, na większą waloryzację emerytur... Robią już nawet przymiarki, by ciąć wydatki na wojsko - w obliczu zagrożenia wojennego. Zapewne chcą, by nas bronili Niemcy - na linii Odry.

Dlaczego tak jest?

Co by nie powiedzieć o Morawieckim, to jednak znał się on na alchemii finansowej. Intelektualne klony Balcerowicza, Rostowskiego i Petru raczej nie mają o niej pojęcia. To się tyczy również konfiarskich "ekspertów". Przykładem na to są choćby niedawne wpisy Roberta Gwiazdowskiego dotyczące banków i kredytów. Wynika z nich, że ów znany prawnik myśli, że pieniądze są jak kasztany, które ludzie znoszą do banków, by mogły one z nich udzielać kredytów. W kwestii rozumienia teorii pieniądza zatrzymał się on więc nawet nie na średniowieczu, ale na starożytności...

A tymczasem pieniądze biorą się z powietrza. Z magicznych sztuczek alchemików finansowych.  I to nie żart.


W każdej dyskusji poświęconej wydatkom na wojsko czy na inwestycje rozwojowe, pojawiają się libtardzie przekonujący, że "to będzie marnotrawstwo pieniędzy z naszych podatków". Ponoć bowiem, "państwo nie ma swoich pieniędzy, ma tylko pieniądze podatników". Skoro tak, to skąd w 2020 r. nagle wzięło się w budżecie 300 mld zł na wsparcie covidowe dla przedsiębiorców? Czy coś wówczas cięto w socjalu? Czy wprowadzono wówczas jakieś nowe, znaczące podatki? (Pisząc "znaczące" nie mam na myśli opłat za wykorzystanie wód publicznych lub ustalanych przez samorządy opłat targowych, które libtardy umieściły na liście podatków podniesionych za rządów PiS.) A może państwo wówczas zbankrutowało? Skąd się wzięły te pieniądze? Zostały dosłownie stworzone z niczego.

Jest coś takiego jak Dealerzy Skarbowych Papierów Wartościowych. To banki i fundusze, które po uzyskaniu takiego statusu są zobligowane do brania udziału w aukcjach polskiego długu organizowanych przez Ministerstwo Finansów i kupowania ich w określonej minimalnej kwocie. Jeśli jakimś cudem nie miałyby pieniędzy na zakup obligacji, pożyczyłby im je na bardzo korzystnych warunkach NBP. Tak więc: państwo emituje obligacje na 300 mld zł, kupują je Dealerzy, w wyniku wydatku państwa na 300 mld zł powstają w polskim systemie bankowym nieoprocentowane rezerwy międzybankowe na taką sumę, banki komercyjne kupują obligacje od Dealerów, którzy zyskują pieniądze, którymi spłacają pożyczki z NBP. 



W 2020 r. doszedł do tego dodatkowy element: program skupu obligacji (QE) realizowany przez NBP. To był element alchemii finansowej stosowany wcześniej z powodzeniem od wielu lat w USA, Wielkiej Brytanii, strefie euro i Japonii - by wymienić tylko najważniejsze rynki. To on uratował strefę euro przed rozpadem, sprawił, że pojawił się fenomen ujemnych rentowności obligacji (czyli rządy zyskały szansę na ekspansję fiskalną - którą niestety tylko nieliczne wykorzystały) oraz stymulował długoletnią hossę na globalnych giełdach. To właśnie za zastosowanie owej alchemii finansowej - standardowego zabiegu w cywilizowanym świecie - obecnie rządzący chcą postawić Glapińskiego przed Trybunałem Stanu. 



Oczywiście przykłady tworzenia pieniędzy z niczego mieliśmy już dużo wcześniej, gdy system finansowy był mniej zaawansowany. Poniżej spektakularne przykłady z książki wydanej w USA w 1943 r.


Kiedyś miałem okazję rozmawiać na ten temat z Sebastianem Pitoniem (tak, z tym Pitoniem, to było zanim poznałem jego sympatie geopolityczne), który wskazywał, że Francja dosyć dobrze wyszła na drugiej wojnie światowej bo mało się zadłużyła w jej trakcie (czy nawet zmniejszyła swoje zadłużenie), w odróżnieniu od takich USA, które stały się mocno zadłużone. Nie zauważył on jednak dwóch podstawowych rzeczy: wielce zadłużone USA stały się wówczas globalnym hegemonem gospodarczym i supermocarstwem, a Francja stała się mocarstwem upadłym, ograbionym przez Niemców na równowartość kilkuset miliardów euro.

No, dobrze, pieniądze są kreowane przez państwo i system bankowy z powietrza. Czy jednak te wszystkie QE i wydatki fiskalne nie prowadzą do hiperinflacji?

I tak, i nie. W Japonii mimo QE prowadzonego przez wielu lat oraz ekspansji fiskalnej za rządów Abe, inflacja była znacznie poniżej celu (lub była wręcz deflacja). QE przez wiele lat prowadziły również USA i strefa euro. I wszędzie tam podwyższona inflacja pojawiła się dopiero gdzieś w 2021/2022 r. Inflacja jednak inflacji nie równa. W Japonii doszła ona w szczycie do 4,3 proc. - a przecież według libatardów, przy tak dużej kreacji pieniądza powinna być tam wenezuelska hiperinflacja. W USA doszła do 9,1 proc. We Francji do 6,3 proc. - przy zerowej głównej stopie procentowej EBC, QE i dużych wydatkach na "socjał". Spytałem kiedyś jednego francuskiego ekonomistę o przyczynę tak niskiej francuskiej inflacji. Podejrzewałem, że to skutek tego, że Francja ma tani prąd z elektrowni atomowych. On stwierdził jednak, że tamtejszy rząd na bardzo wczesnym etapie uruchomił tarcze antyinflacyjne. Dlaczego więc w Polsce doszła maksymalnie do 18,4 proc., by później spaść do 2 proc., a na Węgrzech doszła do 25,7 proc. by zejść do 4 proc.? W obu krajach nie zmieniły się władze w bankach centralnych, ale oba prowadziły różną politykę pieniężną. Główna stopa procentowa NBP doszła do 6,75 proc., by zejść zaledwie do 5,75 proc., a główna stopa Narodowego Banku Węgier doszła do 13 proc., a została ścięta do 7 proc. Przyjrzyjmy się Czechom. Tam inflacja doszła do 18 proc., a zeszła do 2 proc. Główna stopa sięgnęła 7 proc., a zeszła do 4,75 proc. Przy tak różnych stylach prowadzenia polityki pieniężnej osiągnięto podobne efekty. Może więc to nie polityka pieniężna była powodem przyspieszenia inflacji?  

No cóż, lata 2021-2023 były okresem licznych wstrząsów podażowych na rynkach globalnych. Doszło do niedoborów ropy naftowej na rynku (z powodu działań administracji Bidena i OPEC+), ceny prądu rosły z powodu różnych europejskich Zielonych Ładów, a dodatkowo pojawił się niedobór mikroprocesorów. Podwyżki cen paliw i energii ciągnęły w górę ceny artykułów przemysłowych i rolnych, a to wymuszało wzrost cen usług. Dodatkowo słabły waluty państw naszego regionu - w wyniku polityki Fedu (umacniającej dolara) jak i grozy wojennej. 

Ale czy ta wielka emisja pieniądza nie jest prostą drogą do bankructwa?

A to już zależy od kontekstu. Nie należy mylić alchemii finansowej z jej nieudolnymi, prostackimi kopiami z II Rzeszy/Republiki Weimarskiej czy Wenezueli. Są pewne ważne niuanse, które ją odróżniają od tych podróbek. Choć można pieniądz emitować w nieskończoność, to jednak trzeba pamiętać, by jednak zachować pewien umiar. Emitować tyle, ile jest potrzebne i może zostać zaabsorbowane przez rynek. Sporą rolę odgrywają też dobre relacje z alchemikami finansowymi.



"Ale przecież PiS nas zadłużył jak Gierek!" - odpowiedzą libtardzi. No nie... Istnieją pewne bardzo poważne różnice. Dotyczą one szczególnie zadłużenia zagranicznego do eksportu i rezerw walutowych. A pamiętacie może jak się śmiano z tego, że NBP kupował w ostatnich latach złoto na masową skalę? Może nie zdajecie sobie sprawy z tego, że od 2015 r. powiększył swoje zasoby o więcej złota niż ma Belgia... Złoto to ważny element alchemii finansowej!



Po co więc są podatki? Sam się zastanawiam. Chyba służą głównie dbaniu o stabilność waluty, ściąganiu nadmiaru pieniędzy z rynku oraz inżynierii społecznej. No, ale tak jest w przypadku rządu, który rozumie inżynierię finansową. Ten, który jej nie kuma, jest skazany na łupienie podatników...

(Memy skopiowałem za pomocą inżynierii finansowej z twitterowego konta Fiat Money)

***

Przypominam, że w sierpniu czeka Was prawdziwa uczta czytelnicza w postaci książki Waszego Ulubionego Autora. 


Zareklamuje też jednak inną książkę tego wydawnictwa, którą właśnie czytam. "Armia Krajowa na Wołyniu. Czyli zdrady nie było" Marka Koprowskiego jest dobrym kompendium wiedzy o polskim podziemiu na Wołyniu, a także niezłą polemiką z "Wołyniem zdradzonym" Zychowicza. Autor drobiazgowo wykazuje, że Zychowicz to w najlepszym wypadku taki pop-historyczny odpowiednik Bartosiaka, zabierający głos w tematach o których ma słabe pojęcie, lub w najgorszym wariancie świadomy manipulator. Czytając książkę Koprowskiego zacząłem czuć duży podziw wobec wołyńskich akowców i ich dowódcy pułkownika Kazimierza Bąbińskiego. 8 tys. z nich skutecznie stawiło opór 40-tysięcznym oddziałom UPA i zatrzymało ich drugą ofensywę, ratując przed śmiercią wiele tysięcy Polaków. To również AK stała za budową sieci samoobrony wołyńskiej i za jej dozbrajaniem. Bąbiński dokonał iście tytanicznego wysiłku, choć miał przeciwko sobie nie tylko UPA i Niemców oraz grających podstępnie Sowietów, ale też lokalnego delegata rządu, peecwela Kazimierza Banacha, nieustannie sabotującego z przyczyn politycznych budowę polskiej siły zbrojnej i przekonującego, że ze strony UPA Polakom nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Co ciekawe, Zychowicz w swojej książce Bąbińskiego przedstawia jako tępego wojskowego zupaka, a Banacha jako "wzór urzędnika". 

Tylko pogratulować Replice wydawania tak cennych książek!



sobota, 29 czerwca 2024

Katastrofa Bidena

 


"To nie była debata, to był incydent medyczny" - w tak zgrabny sposób podsumował debatę Trump-Biden jeden z publicystów "The Telegraph". "Trump uznany winnym zamordowania starszego człowieka w CNN" - wyzłośliwiał się serwis satyryczny Babylon Bee.

Joe Biden dostał debatę z Trumpem na warunkach, jakie chciał, w sieci telewizyjnej, którą chciał, z prowadzącymi, jakich chciał i w dniu, w którym sam wybrał. Tydzień przed debatą spędził intensywnie się do niej przygotowując. I co? I sukcesem było to, że podczas niej nie zesrał się w spodnie.

Wszyscy, którzy to obserwowali byli zszokowani tym jak często Biden tracił wątek, mylił się i mamrotał niezrozumiałe rzeczy. - Nie wiem, co on powiedział w końcówce ostatniego zdania, ale on też pewnie nie wie - rozjechał go Trump. 

Przedstawiciele sztabu demokratów anonimowo skomentowali to: "Mamy przejebane!".  Tymczasem Jill Biden odstawił szopkę gratulując swojemu ledwo kojarzącemu mężowi, że "odpowiedział na wszystkie pytania".

Grupa sponsorów Partii Demokratycznej, jej strategów i kongresmenów otwarcie wzywa Bidena, by zrezygnował z ubiegania się o reelekcję. Mówią, że ma tydzień, by udowodnić, że "nie jest martwy". Do rezygnacji wzywa go też "New York Times". 

Znany demokratyczny strateg David Axelrod ostrzega republikanów, że jeśli uda im się podmienić Bidena na innego kandydata, to republikanie będą w prawdziwych kłopotach. Okazją do podmianki może być w ostateczności sierpniowa konwencja demokratów. Wówczas może zostać tam wybrany nowy kandydat. 

Problem jednak w tym, że Partia Demokratyczna jest obecnie mocno podzielona wewnętrznie - z powodu konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Kwestia wymiany Bidena będzie dodatkową linią podziału. A co jeśli Biden - namawiany do tego przez Jill i współpracowników - odmówi rezygnacji z kandydowania i wygra na konwencji? Można go pozbawić władzy na podstawie 25-tej poprawki do konstytucji, ale wówczas w wyścigu prezydenckim zastąpiłaby go totalnie niepopularna, niestrawna nawet dla murzyńskiego elektoratu Kamala.

Roger Stone od dawna prognozował, że Biden może zostać zastąpiony przez Michelle "Wielkiego Mike'a" Obamę. Co ciekawe Wielki Mike nie wspierał Bidena w kampanii, bo rzekomo Bidenowi źle potraktowali jego przyjaciółkę, pierwszą żonę Huntera. Ewentualny start Michelle Obamy będzie prawdziwą eksplozją memów obśmiewających transów...

Groźnym kandydatem był Gavin Newsom, gubernator Kalifornii. Co prawda zamienia on swój stan w przyspieszonym tempie w trzecioświatowy shithole, ale libkom to się podoba. Mogą go więc wybrać, bo jest "młody", "przystojny" i pro-LPG. W sprawie konfliktu w Gazie mocno kluczył - najpierw pojechał do Izraela, a gdy zaczął być wyzywany na demonstracjach, spotkał się liderami arabskiej społeczności w Kalifornii.

Tymczasem Biden zapewnia, że nie ma zamiaru rezygnować z kandydowania i że przygotowuje się już do wrześniowej debaty z Trumpem.

***

W tym tygodniu dowiedzieliśmy się również, że lotnisko w Baranowie jednak zostanie zbudowane, choć projekt zostanie nieco rozgrzebany i opóźniony. TuSSkowi trudno było bowiem porzucić projekt który podoba się niemal wszystkim poza cwelotrollom Giertycha i który ma poparcie Amerykanów.

(Zróbcie eksperyment myślowy: We wpisach Debilnych Razem, pisaninie Piątka, Rzeczkowskiego czy Mierzyńskiej zastąpcie słowo "Rosja" słowem "USA", a "GRU" skrótem "CIA". Wtedy ich narracja nagle nabierze sensu.)

Postanowił więc dokonać sabotażu w innym miejscu: w projekcie rozbudowy sieci kolejowej.

Libki argumentują: po co mielibyśmy jechać pociągiem na lotnisko do Baranowa, lepiej lecieć w świat z lotnisk lokalnych takich jak w Radomiu czy Łodzi. Grażynki, które stosują takie argumenty, chyba mało latają po świecie. Z lotniska w Szymanach nie polecicie do Nowego Jorku, ale najwyżej do Guantanamo :) Z takich miejsc ekonomicznie opłacają się najwyżej loty czarterowe biur podróży i... loty krajowe do centralnego lotniska. Tak jak lotnisko w Stambule jest bramą do innych lotnisk regionalnych w Turcji, a lotnisko w Atenach miejscem do przesiadania się na loty do wszystkich większych greckich wysp, tak samo Baranów byłby bramą do innych regionów w Polsce - za pomocą lotnisk regionalnych i szybkich kolei.

Komponent kolejowy CPK miał jednak przede wszystkim służyć celom militarnym! W wypadku wojny nie możemy liczyć na autostrady i drogi lokalne - one będą zapchane uchodźcami. Kluczową rolę dla przerzutu wojsk, sprzętu i zaopatrzenia będzie odgrywała kolej. Widzimy to doskonale na Ukrainie. Rosyjskie bombardowania nie są w stanie sparaliżować ukraińskiej sieci kolejowej. Kolej jest bowiem trudnym celem dla lotnictwa. Można uszkodzić zrzucając na nie bombę, ale takie uszkodzenie można usunąć w ciągu kilku godzin - szybciej niż naprawić drogę. Można zbombardować stacje transformatorowe obsługujące sieć kolejową, ale wówczas wysyła się na tory lokomotywy dieslowskie. Wąskimi gardłami są mosty kolejowe, ale je można obstawić bateriami przeciwlotniczymi. Lub zamiast mostów (których na Wiśle bardzo brakuje!) budować tunele pod rzeką.

(Nie tylko Ukraińcy pokazali sprawność swoich kolei w czasie wojny. W 1939 r. zadziwiająco sprawne były też Polskie Koleje Państwowe. Wbrew mitom, stosunkowo rzadko dochodziło do zadawania poważnych strat wojsku podczas bombardowań pociągów. Zniszczenia w trakcji były szybko usuwane. Sieć działała sprawnie praktycznie aż do sowieckiej inwazji. Była to zasługa odpowiedniego przygotowania kolei do zadań wojennych przez wiceministra Juliana Piaseckiego, późniejszego przywódcy Obozu Polski Walczącej.) 

CPK w Baranowie miał być centrum sieci kolejowej, gdyż miał być ogromnym lotniskiem cargo, do którego miał sprawnie przybywać sprzęt i wojska amerykańskie. To miało być logistyczne centrum naszej obrony. Nie zapchane Okęcie, Radom czy baraczek w Modlinie. Tylko wielki port lotniczy wystarczająco oddalony od Warszawy (by samoloty transportowe mogły tam lądować z dużą częstotliwością dzień i w nocy i by rakiety wystrzeliwane przez Świniorosów i nasze baterie przeciwlotnicze spadały na mazowieckie pola a nie na gęsto zabudowane osiedla mieszkaniowe stolicy), a zarazem wystarczająco do niej bliski i znajdujący się w samym sercu systemu transportowego kraju. 

Koncepcja przedstawiona przez obecną paździerzową ekipę z niemieckiego second handu przewiduje natomiast modernizację linii kolejowej do tylko jednego miasta w Polsce wschodniej - Białegostoku. Lublin, czy będący wielkim wojennym hubem logistycznym Rzeszów zostały z niej wyłączone. Czyżby powrót do planów obrony na Wiśle?

Inną sprawą jest to, że większość ekip rządzących III RP całkowicie lekceważyła rolę systemu kolejowego dla obronności państwa i rozwoju gospodarki. Kolej orano więc jak wojsko, traktując jako zło konieczne, przeznaczone do likwidacji i prywatyzacji. Ukraińcy mieli szczęście, że u nich oligarchowie traktowali kolej jako system niezbędny dla eksportu ich produktów. 

***

Decyzja Rafała Wnuka o usunięciu wizerunków o. Kolbego, rotmistrza Pileckiego i rodziny Ulmów z Muzeum Drugiej Wojny Światowej sugeruje, że jest on ekstremalnym kretynem. Jak można było bowiem zrobić coś tak głupiego? Równie dobrze ten koleś mógł wejść do baru trzymając w dłoniach wielką kupę i oznajmiając: "Zobaczcie w co omal nie wdepnąłem!". Wnuk mógł być zapamiętany przez historię jako jedna z tysięcy akademickich mend. Zostanie zapamiętany jako ten, który wyrzucał z muzeum wizerunki o. Kolbe, Pileckiego i Ulmów. Nikt nie będzie pamiętał jego dorobku naukowego. Tylko w tym kontekście będą wspominać o nim w przyszłych książkach historycznych. Jako człowieka, który zrobił z siebie ekstremalnego idiotę, a potem się tłumaczył, że te trzy wizerunki na ogromnej ekspozycji psuły mu "koncepcję antropologiczną". 

I tutaj przypomina mi się anegdota dotycząca prowadzenia polityki historycznej.

Do mongolskiego archeologa podchodzi Koreańczyk odpicowany jako kolesie z K-popowego zespołu i pyta się: - Hej, ile zarabiasz?! 

Gdy otrzymuje odpowiedź, mówi: - A chcesz zarabiać więcej? Będę ci płacił miesięcznie tyle a tyle. Tylko napisz, że znalazłeś na tym stanowisku ślady bytności plemion koreańskich.

Ciekawe czy do naszych akademickich historyków też przychodzą podobni agenci innych państw, którzy proponują im: - Będziesz zarabiać znacznie więcej, ale napisz, że AK to straszni antysemici, masowo mordujący Żydów podczas Powstania Warszawskiego.

***

Coś czuję jednak, że pod względem geopolitycznym robi się dobry letni vibe. A już w sierpniu prawdziwa uczta czytelnicza - czyli "Mroczne sekrety II wojny światowej" znanego Wam autora.  Kończę więc letnim kawałkiem...