sobota, 30 maja 2015

Katastrofa pod Mirosławcem, czyli WSI w akcji

Wojciech Sumliński w "Niebezpiecznych związkach Bronisława Komorowskiego" kreśli obraz obecnie urzędującego prezydenta jako człowieka będącego w centrum mafijnych struktur stworzonych przez dawne WSI. Opisuje przekręty założonej przez WSI mafijnej fundacji "Pro Civili", towarzyszące im dziwne zgony a także polityczno-służbowe intrygi mające na celu ukrycie tych przekrętów. Wśród opisanych tam afer jest m.in. sprawa likwidacji bazy szkoleniowej dla pilotów śmigłowców w Białej Podlaskiej przez ministra obrony Bronisława Komorowskiego - likwidacji dokonanej po to, by tereny bazy przejęła "Pro Civili" wraz z zaprzyjaźnionym tureckim biznesmenem. Ten wątek przypomniał mi rozmowę z moim informatorem z tajnych służb poświęconą Smoleńskowi oraz katastrofie samolotu CASA pod Mirosławcem w lutym 2008 r. Oto na co on zwrócił mi uwagę:




"Smoleńsk i Mirosławiec mają mnóstwo cech wspólnych. W obu przypadkach czynnikiem oficjalnie podanym za najważniejszą przyczynę wypadku, była właśnie pogoda. W obu przypadkach za zabezpieczenie meteorologiczne odpowiadał ten sam meteorolog, mjr. Henryk, bodajże Grzejda(k) - to łatwo sprawdzić w raporcie. Włos z głowy mu nie spadł.


Temat Mirosławca jest omijany szerokim łukiem przez dziennikarzy, a tym bardziej przez wojskowych. Jeżdżą ciężarówki ze żwirem. Nikt nie chce znaleźć się pod kołami takiej ciężarówki.

Co wiemy o CASIE w kontekście Smoleńska?

W CASIE w ogóle nie było CVR. Nie ma żadnych stenogramów. Jest gdybanie co pilot chciał, mógł, zrobił.

Przed katastrofą kpt. Kuźma zwiększył moc silników. Samolot zaczął przepadać w dół szybciej. To zachowanie nienaturalne, nietypowe dla samolotów. Za namową ppłk. (dziś płk. rez.) xx., por. (dziś kpt. xy) i ppor. (dziś chyba też kpt.) xz wykonali eksperyment polegający na zwiększeniu mocy silników w samolocie CASA przy podejściu do lądowania w Krakowie. Prędkość zniżania drastycznie spadła. Nie wiemy dlaczego, według komisji, w Mirosławcu miałoby być odwrotnie.

Jak Pan wyprostuje stery, lotki wracają do neutrum. Kpt. Kuźma wyprostował stery, lotki pozostały w pozycji powodującej postępujący przechył samolotu. Komisja uznała, że wszystko było ok, tylko kpt. Kuźma za mało przekręcił wolant. Jest to de facto oficjalna, bezpośrednia przyczyna katastrofy podana w raporcie.

Piloci byli na służbie 19 godzin. Informacji tej nie podano w raporcie. Rzetelne badanie.



Na kilkanaście sekund przed katastrofą, w samolocie padło zasilanie. Informacji tej nie podano w raporcie. Bardzo rzetelne badanie. Jest hipoteza, że w momencie zdarzenia reflektor nie świecił, pojawia się zatem pytanie, czy nie miało miejsca zwarcie w chwili włączenia reflektorów do lądowania. Inspektorat MON ds. Bezpieczeństwa Lotów, który - jak pewnie Pan wie - "za bezpieczeństwo lotów nie odpowiada", podaje, że technik pokładowy, po krótkiej chwili, uruchomił ponownie zasilanie. Nie badano, czy przyrządy pokładowe (Glass cockpit) zdążyły się w ogóle zrestartować (o ile również nie miały zasilania).

Kontroler lotów, ppor. Boniakowski, na każdym przesłuchaniu przysięgał, że prawidoło sprowadzał samolot. Ryżenko też tak przysięgał. Boniakowski, według komisji, nie patrzył na wskaźnik ścieżki zniżania (ważniejszy) i nie kontrolował wysokości samolotu na podejściu. Obserwował tylko kurs. On twierdzi, że patrzył na obydwa wskaźniki i podawał właściwe komendy. A podawał, że wysokość jest ok ("019, w ślizgu dobrze"). Ryżenko także podawał kilkakrotnie "na kursie i ścieżce", choć samolot nie był na ścieżce.

W obu przypadkach załogi rozpoczęły zniżanie w taki sposób, że samoloty znajdowały się nad ścieżką.

Piloci CASY musieliby być kompletnymi idiotami, żeby nie skontrować ruchem wolantu przechylenia samolotu na bok rzędu 30 stopni. Piloci Tu-154M musieliby być kompletnymi idiotami, żeby wlecieć w tzw. jar i posługując się radiowysokościomierzem doprowadzić do zniżenia samolotu poniżej poziomu lotniska. Tego nie zrobi żaden pilot na świecie (wątek Lubitza odstawmy tu na bok).

 Przy założeniu, że w MIrosławcu w ogóle miał miejsce zamach, że komisja MON nie kryje po prostu resortowych zaniedbań (to mniej prawdopodobne, ale mogła być zwykła awaria samolotu), stawiamy tezę, że w Smoleńsku można było częściowo powtórzyć scenariusz CASY, wywołując katastrofę samolotu, który wykonywał podejście w trudnych warunkach atmosferycznych. Daje to szansę obwinianie za wypadek tylko i wyłącznie pilotów.

Bezpośrednią przyczyną katastrofy w Mirosławcu, według tej powierzchownej analizy, było to, że samolot przestał reagować na próby sterowania nim, przechylał się i zbliżał do ziemi w sposób niekontrolowany. Był to samolot wysoce skomputeryzowany, można było bez trudu takie nietypowe zachowanie uzyskać w dowolnym momencie, np. modyfikując wcześniej oprogramowaie.

Rozbicie się samolotu Tu-154M poprzedziła silna eksplozja. Według nas, zniszczenia samolotu wskazują na zastosowanie pocisku powietrze-powietrze.

Katastrofę CASY wywołało WSI, katastrofę smoleńską Rosjanie. Takiego jesteśmy zdania.

CASA rozbiła się w okresie, gdy otwierał się pewien etap w modernizacji Sił Zbrojnych. Ważyły się losy samolotów Su-22. Rozważano ich wymianę na używane F-16 z Belgii lub USA, była z USA propozycja wymiany na Fairchild-Republic A-10, względnie przystąpienia do programu F-35. Rozważano też ich gruntowną modernizację. Nie zrealizowano nic z tych zamiarzeń, samoloty służą nadal.

Na sprzedaży uzbrojenia wycofanego z handarów w Mirosławcu i Swidwinie można było nieźle zarobić. Na dostarczeniu nowego można było zarobić jeszcze lepiej. Na samej modernizacji - najlepiej. A trzeba pamiętać, że samolot ten ma potężnie szeroki wachlarz uzbrojenia - od niekierowanych rakiet jak śmigłowce, po bomby termo-baryczne. To jedyny polski samolot, który ma pociski do zwalczania radarów. Wymagały i wymagają pilnej wymiany. To nie tylko bombowiec, ale i myśliwiec, co dodatkowo daje perspektywy zarobku. Jeśli chcieć utrzymać jego zdolność zwalczania celów latających, trzeba by wymienić jego przestarzały radar. Znalezienie odpowiednich systemów jest wyzwaniem, bo samolot ten ma najwęższy nos spośród wszystkich eksploatowanych dziś dużych samolotów bojowych na świecie. Aerodynamika według tzw. reguły pół mocno utrudnia zamontowanie ewentualnych sensorów doczepianych (konforemnych), skrzydła mają regulowany skos, co bardzo podnosi masę samolotu. Tak grząski grunt to najlepsze warunki, żeby zrobić przekręt.

Su-22 z Mirosławca wycofano. Zostało 32 w Swidwinie. Dziś w Mirosławcu bazują samoloty bezzałogowe. Może gen. Andzejewski rzeczywiście miał się czemu sprzeciwić? Może rzeczywiście ktoś mógł nieźle zarobić (na samolotach bezzałogowych i przekształceniu bazy)?

W Polsce przyjmuje się, że gen. był niewygodny dla grupy interesów WSI, stąd postarano się o wyeliminowanie go. Tu pojawia się pytanie - po co w takim razie skonstruowano zamach lotniczy? Bardziej naturalne jest samobójstwo. Być może chciano wyeliminować także pozostałych oficerów."

(koniec cytatu)

Przypomnijmy więc incydent, który o mało co nie kosztował życia gen. Andrzejewskiego w 2003 r.:

"19 sierpnia 2003 odbywał misję samolotem Su-22 w pobliżu poligonu w Ustce; czekające na poligonie jednostki obrony przeciwlotniczej (13 pplot. z Elbląga i 3 paplot. ze Szczecina) wyposażone w zestawy rakietowe Kubmiały zadanie strzelać do odpalanych przez pilota Andrzejewskiego rakiet – imitatorów celów SRCP-WR. Doszło jednak do awarii imitatora (nie zszedł z wyrzutni) i pomyłki ćwiczących w Ustce jednostek (wystrzeliły swoje rakiety za wcześnie, a potem – mimo wydanych rozkazów ich likwidacji w locie – nie dokonały operacji samozniszczenia) i jedna z dwóch znajdujących się w powietrzu rakiet przeciwlotniczych skierowała się na samolot pilotowany przez Andrzejewskiego. Nad Bałtykiem, na wysokości 3000 metrów, 21 km od brzegu jego samolot został rażony rakietą Kub i uległ wypadkowi. Andrzejewski zdołał się katapultować, osiadł na spadochronie w morzu i po półtorej godziny spędzonej w wodzie został wyłowiony przez śmigłowiec ratowniczy Marynarki Wojennej. Pilot nie został w tym wypadku ranny"

I jeszcze jedna ciekawostka: w grupie wojskowych, którzy ocaleli w katastrofie pod Mirosławcem byli: płk Mirosław Grochowski  i płk Robert Benedict - zaangażowani później w "wyjaśnianie" sprawy Smoleńska. Wysiedli w Krzesinach, czyli na ostatnim "przystanku" przed Mirosławcem. 

***

Zainteresowanych tajną stroną historii i po prostu dobrą lekturą  zapraszam też  do sięgnięcia po moją książkę "Vril. Pułkownik Dowbor".  I w wersji papierowej  i jako ebook.

wtorek, 26 maja 2015

Duda Day! Spierdalaj Szogunie!



Osoby, które głosowały na Andrzeja Dudę zasłużyły sobie na naszą wdzięczność, tym że wywołały histeryczną reakcję tego menelskiego resortowo-styropianowego establiszmentu, który rządzi nami od 25 lat. Reakcja ta przypominała zachowanie Mugatu w "Zoolanderze" po tym jak jego spisek się nie powiódł. "Ja wymyśliłem krawat w klawiaturę, a wy co zrobiliście?" :)



Przynajmniej jedna WSIowa gęba zniknie na jakiś czas z telewizyjnych przekaziorów. Ale praca przed nami jeszcze duża - za oznakę przełomu odbiorę dopiero to, gdy przestaną pokazywać w telewizji ryje Maryli Rodowicz, Olbrychskiego, Piotra Kliszki (lub Kraśki, mylą mi się te gomułkowskie skamieliny) czy tego starego próchna majorówny MOniki Olejnik.

Długo to jednak nie nastąpi, bo mimo wszystko uważam, że ten naród jest nadal totalnie z....bany. Analizowaliście przepływy elektoratu? Nie? To szkoda. Bo mnóstwo tam kurwiozów. O to 25 proc. wyborców hipernarodowca Mariana Kowalskiego głosuje na arcysystemowego WSIowego Bronka. 20 proc. wyborców mega antysystemowca Grzegorza Brauna oddaje głos na Komora. 40 proc. elektoratu Kukiza głosuje zgodnie ze wskazaniami Michnika. Rozumiem, gdyby do wyborów nie poszli - ale zrobili z siebie megakretynów najpierw odgrywając superantysystemowców a potem głosując na System. Rozumiecie to? Być może zadziałał mechanizm "PiS to to samo, co PO", ale przecież z punktu widzenia antysystemowca różnica między PiS i PO powinna być taka jak między Magdaleną Ogórek a Anną Grodzką. Chehelmutowi  i wielu z Was Ogórek się nie podoba, ale z pewnością wolelibyściee się obudzić rano obok niej niż obok Grodzkiej :)

Naszła mnie też refleksja innego rodzaju: BUL przegrał w wyniku sabotażu. Porównajcie jego kampanię z poprzednimi kampaniami PO. Widzieliście gdzieś jego bilboardy, plakaty, ulotki? Dlaczego ich nie widzieliście? Natknęliście się na jego spoty w tv? Były beznadziejnie głupie. Co się stało? Gdzie poszły te miliony złotych na jego kampanię? Na bronkobusy czy do kieszeni Szoguna?



A liczne przecieki z kampanii? Filmik z Japonii robiący z BUL-a totalnego kretyna musiał wyjść z Kancelarii Prezydenta lub z BOR. Kto dokonał przecieku? Komu zależało, by pozbyć się BUL-a? Za co został ukarany?

Czy na jesieni zostanie zrealizowany scenariusz "wasz prezydent, nasz premier"?


sobota, 23 maja 2015

Japonia - podróż po nowe inspiracje

"Jebać Szoguna!"
  napis na murze w Edo, 1864 r. 

Podróż do Japonii przyniosła wiele pozytywnych niespodzianek. Przede wszystkim byłem bardzo zaskoczony otwartością Japończyków na kontakty z gaijinami (białymi cudzoziemcami). W kolejce miejskiej w Tokio, w dzielnicy Sumida ("tokijska Praga" - robotnicza dzielnica położona za rzeką, z zakątkami, które czasem niewiele się zmieniały od lat 60-tych), miejscowy dziadzio poczęstował mnie umesho, czyli wódką śliwkową, której butelkę sobie otworzył. W Kioto zaprosiła mnie do kieliszka grupa miejscowych pracowników i pracownic korpo - wystarczyło, że powiedziałem "kampai" ("do dna!") i już zostałem dla nich Fu-chan. Rozmowa z nimi - od tematów poważnych typu Japonia i Polska po seks (prowodyrką tej części dyskusji była dziewczyna najlepiej znająca angielski) - była czystą przyjemnością. W Hiroszimie, w dworcowej restauracji przysiadł się do mnie prezenter lokalnego radia wraz z kumplem czekający na mecz baseballa (Karpie z Hiroszimy przeciwko Jokohamie) i przy piwie Asahi odbyliśmy ciekawą i miłą rozmowę. Bardzo miło też wspominam wizyty w położonym w tokijskiej Akibie barze Queen's Court. Naprawdę zjawiskowe dziewczyny ubrane w fajne stroje w stylu fantasy, z którymi można było fajnie porozmawiać ("Więc ile masz lat? 18?", "Nie, nie, nie... Jestem magiczną istotą i mam 409 lat" :), ciekawi lokalsi odwiedzający ten przybytek i do tego możliwość alkoholowego najebania się "po warszawsku" za 100-200 zł - czegóż więcej chcieć. Byłem dla tych panienek gaijinem-celebrytą :)



Miejscowi mówili, że jestem "lucky". Cały czas przydarzały mi się bowiem niesamowite okazje. W Centralnym Kioto, czyli na imprezowym zadupiu, do baru w którym byłem wszedła maiko, czyli młoda gejsza, z którą cyknąłem sobie fotkę. Zwykle można je spotkać w Gion (przy czym przeważają tam już panie w sile wieku) a samo zrobienie sobie z nimi zdjęcia sporo kosztuje. Ja miałem to za free. :)



W Nara zwiedziłem szintoistyczną świątynię, którą otwarto dla publiczności po raz pierwszy od iluś tam lat. W tokijskiej świątyni Meiji-jingu miałem okazję przyjrzeć się procesji ślubnej. Ale najlepszy numer był na końcu: przez ostatnie dni w Tokio mieszkałem (w pokoju wynajętym poprzez serwis airbnb) u amerykańsko-japońskiego małżeństwa: Eisuke i Rebecki. Rebecca, to była mechanik lotniskowa, podoficer USAF i zarazem cosplayerka. Gdy dowiedziała się, że jestem fanem cosplayu, zabrała mnie event cosplayowy, gdzie odgrywała Sailor Jupiter. Event ten był również koncertem, na którym wystąpili artyści z tamtejszej górnej półki: m.in . Hironobu Kageyama (jego talenty wokalne w linku), Hiroshi Kitadani, Sora Tokui (ufarbowała włosy na blond i założyła zielone szkła kontaktowe) czy słodziutka Haruka Tomatsu. Było tsugoi!



Współczesna Japonia to dzieło Ostatniego Boga Wojny gen. Douglasa MacArthura. To po 1945 r. powstały lub przybrałe na sile specyficzne zjawiska kulturowe sprawiające, że ten kraj jest kawaii. Jednocześnie Japonia ochroniła swoją tradycję. Tam na ulicach rzeczywiście można spotkać ludzi ubranych w yukaty i kimona a miejscowa kuchnia jest przedmiotem dumy. Co warto w tym kraju zobaczyć? Oto moja krótka lista z podpowiedziami:



1. Akihabara, czyli dzielnica Tokio ze sklepami i kafejkami dla otaku. Miejsce, w którym wiecznie trwa karnawał. Można tam dokonać ciekawych obserwacji, odprężyć się w takich lokalach jak Queen's Court czy Bunny Guild (Maiddreaming nie polecam - to już taki McDonald's dla turystów). Ja odkryłem tam fajny sklep ze zboczonymi komiksami oraz przybytek, gdzie można zostać wymasowanym przez pokojówkę. Jest tam również kilka wielkich, kilkupiętrowych seks-shopów - jeśli szukacie prezentu dla dziewczyny, czy po prostu jesteście ciekawi erotycznej inwencji miejscowych, to fajnie jest zajrzeć. :)





2. Świątynia Yasakuni i położone obok muzuem wojskowe - miejsce wzbudzające kontrowersje, bastion nacjonalizmu i rewanżyzmu, ale też zajebista rzecz dla każdego miłośnika historii wojskowości. Wystawiony jest tam sprzęt, który trudno znaleźć w innych muzeach na świecie a wszystko to jest okraszone obrazami w stylu japońskiego realizmu faszystowskiego. Ogólny przekaz jest taki, że Japonia pomogła innym narodom Azji Wschodniej pokonać kolonializm. Polecam muzealny sklepik z pamiątkami.



3. Muzeum pancernika Yamato w Kure, muzeum JMSDF w Kure (z powojennym okrętem podwodnym do zwiedzania)  oraz okręt muzealny Mikasa w Yokosuce (zwycięski pancernik spod Cuszimy). Dodatkowo w Yokosuce można przyjrzeć się współczesnej japońskiej flocie. Ja "cyknął" m.in. helikopterowiec Hyuga,






4. Nara, pierwsza stolica Japonii - przede wszystkim pełen starodawnych świątyń park miejski ze "zboczonymi" jeleniami ("zboczonymi", bo lubią molestować dziewczyny :). Przede wszystkim warto zajrzeć do światyni Todaiji i zobaczyć 17-metrowy posąg Buddy.








5. Kioto z jego świątyniami i zabytkami - warto szczególnie odwiedzić "lisią" świątynię Fushimi-Inari. Klimaty jak z Higurashi! :)






6. Hiroszima - A-Dome i wstrząsające muzeum wybuchu nuklearnego. Widok popalonych mundurków szkolnych założonych na dziecięce manekiny, stopionych domowych sprzętów, dachówek i paznokci czy dziecięcy rysunek pokazujący dziewczynkę poranioną dziesiątkami odłamków szkła robią niesamowite wrażenie, A koło A-Dome kręci sie mnóstwo licealistek w mundurkach szkolnych proszących cię, byś podpisał petycję za rozbrojeniem nuklearnym. Onegai shimasu! I jak tu nie podpisać... Poza tym Hiroszima to bardzo piękne, europejsko wyglądające miasto. Świetnie się tam czułem. Polacam zwałaszcza spróbować tam okonomiyaki,

A poza tym miałem niezły ubaw po pierwszej turze wyborów... :)

 Vril!

wtorek, 5 maja 2015

Jadę do Japonii skryć się przed Szogunem

Przez następne dwa tygodnie z kawałkiem nie będę uzupełniał tego bloga. Wybieram się na urlop do Japonii - oczywiście za pieniądze, które mi płacą BND i Mossad za "namawianie gimbazy do wojny przeciwko Rosji". Oznacza to, że w czasie gdy ja będę się bawił w Kabukicho i Yoshiwarze (kto oglądał "Gintamę" ten skuma aluzję), trolle z WSIowego środowiska Fundacji Pro Debili będą mogły jedynie sobie zrobić dobrze przy fotkach gejnerała Czesława Kiszczaka spacerującego po działce w gaciach. Co zaś pozostanie normalnym, ciekawym świata czytelnikom mojego bloga? Choćby czytanie moich relacji z podróży na Fejsie. Poza tym czekają Was emocje (hurrra, juppi!) związane z pierwszą turą wyborów prezydenckich.



Jeśli jednak pragniecie ciekawej lektury, to oprócz mojej książki "Vril. Pułkownik Dowbor", polecam "Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego", "Resortowe dzieci. Służby" i "Cichy pucz" Juergena Rotha - oczywiście czekamy też na polską premierę "Tajnych akt Smoleńsk". A co oglądać?

Inteligentnym czytelnikom proponuję Psycho-Pass - świetną antyutopię, kryminalne sci-fi. To opowieść o świecie, w którym System prewencyjne eliminuje "potencjalnych przestępców". O losie człowieka decyduje jego Psycho-Pass, czyli miernik nastroju oraz intencji. Nagle pojawia się jednak "bezobjawowy przestępca", który potrafi zaszlachtować niewinną osobę tak, by jego Psycho-Pass pozostał kryształowo czysty. Ten przestępca zmierza do obalenia Systemu a zmierzyć musi się z nim młoda, idealistycznie nastawiona funkcjonariuszka bezpieki. Piękna, trzymająca w napięciu, inteligentna opowieść. Po obejrzeniu obu serii warto zadać sobie pytanie: Psycho-Pass a sprawa polska - jak uderzyć w nasz System, by go zniszczyć. Z pewnością potrzebny będzie do tego bezobjawowy kryminalista.



Godnym polecenia jest również "Tokyo Ghoul". Po obejrzeniu dwóch serii, coraz częściej mam wrażenie, że środowiska patriotyczne w Polsce przypominają owych tokijskich ghouli. Tak jak one żyjemy we własnym świecie, na uboczu społeczeństwa, bydło nas się boi, my nim pogardzamy. Tak jak dla ghouli jedynym godnym pożywieniem jest ludzkie mięso (ewentualnie kawa) a żarcie dla homo sapiens smakuje im jak to g... podawane w szpitalach, tak dla nas godnym pożywieniem jest jedynie informacja z niezależnych źródeł, a to co dają w przekaziorach smakuje nam jak g... Może więc powinniśmy pomyśleć o człowieczeństwie jako czymś, co nas ogranicza? Może tak jak ghoule powinniśmy postrzegać naszych wrogów tylko jako pożywienie i zwierzynę łowną?


Wrócę z Japonii z nowymi inspiracjami. Może napiszę wówczas coś takiego:

TOKYO BUL


Generał K. w skórzanej masce na twarzy pochylał się nad przywiązanym do krzesła profesorem N, W ręku trzymał zakrwawiony sekator. Starał się nauczyć prezydenckiego doradcę oppeningu z "Tokyo Ghoula",

- Oshiete, oshiete yo, sono shikumi wo... - łkał prof. N.

- Źle!!! - "Szogun" uderzył go w twarz. Zacisnął sekator na małym palcu u nogi N. Trzask! Trysnęła krew a palec momentalnie zaczął odrastać. - Licz!!! - warknął "Szogun".

- ....1000....993...986...979... - N. schodził w "dół" odejmując za każdym razem siódemkę. Wypróbowany sposób, by pozostał świadomy i czuł zadawany mu BUL.

***


Do zobaczenia po urlopie moje ghoule i bezobjawowi kryminaliści!

czwartek, 30 kwietnia 2015

Zamach smoleński oczami eksperta: To była rakieta!

Ilustracja muzyczna:  Raon Lee -  Unravel (Tokyo Ghoul OP)


Na filmie "JFK" jest piękna scena, w której prokurator Jim Garrison spotyka się z "X" - tajemniczym informatorem ze służb specjalnych chcącym podzielić się z nim swoją wiedzą na temat zamachu. "X" był wzorowany na płk Fletcherze Proutym, jednym z badaczy sprawy zabójstwa JFK. W sprawie smoleńskiej też mamy ludzi z tajnych służb i wojska - w służbie czynnej i w stanie spoczynku - którzy niezależnie badają sprawę, są przekonani, że doszło do zamachu, posiadają ogromną wiedzę na ten temat, ale nie mogą występować pod swoim nazwiskiem. Po ostatnich moich wpisach dotyczących zamachu smoleńskiego zgłosił się do mnie jeden z takich ekspertów. Reprezentuje on środowisko o którym nie mówi się w mediach, a które naprawdę dużo zrobiło dla wyjaśnienia tego czarnego epizodu historii Polski. Jest on zwolennikiem teorii mówiącej o tym, że TU-154M został zestrzelony za pomocą rakiety wystrzeloną z Miga-29 a całą operacją dowodził gen. Władimir Benediktow. Bardzo przekonująco wyjaśnił, że trop mówiący o bombie na pokładzie jest mylny. Oto co mi napisał:



"Absolutnie, w czasie wybuchu głowicy rakiety wycelowanej w samolot, na jego pokładzie, w tym wewnątrz kadłuba i zbiorników z paliwem może dojść do szeregu eksplozji wywołanych detonacją głowicy. Typowym obrazem samolotu trafionego rakietą jest jego eksplozja. Wszystkie tego typu epizody, mogą być potem uznane za eksplozję wewnętrzną. Nie ma więc znaczenia charakter eksplozji, a czynnik, który ją wywołał. "Natężenie" zniszczeń skrzydła w miejscach tych eksplozji nie odpowie na to pytanie, ponieważ samo paliwo lotnicze jest bardziej wysokoenergetyczne, niż trotyl. Jego wybuch może dać poważne zniszczenia strukturalne.

Symulacja komputerowa, ani zapis FDR/CVR nigdy nie pozwoli Panu udowodnić ani wybuchu bomby na pokładzie, ani trafienia rakietą.Symulacja komputerowa jest tylko uproszczonym modelem rzeczywistości. Przy jej użyciu, zyskuje Pan nieprawdopodobne możliwości analityczne, jednakże ograniczone dokładnością odwzorowania badanego przypadku. Może Pan założyć, że samolot jest rurą aluminiową, opracować jego model jako bryłę sztywną pustą w środku, cylindryczną, wydłużoną. Aby zbliżyć właściwości mechaniczne i aerodynamiczne tego modelu do rzeczywistego samolotu, dodaje Pan kolejne szczegóły konstrukcyjne - skrzydła, stateczniki, elementy wewnętrzne konstrukcji (wręgi, żebra itd.) aż do momentu, w którym może Pan przyjąć założenie, że w odwzorowywanych warunkach zachowanie modelu będzie bardzo zbliżone do zachowania rzeczywistego samolotu, w rzeczywistych warunkach lotu. Nigdy nie doda Pan wszystkiego, zawsze model będzie uproszczony względem samolotu, zawsze ktoś będzie mógł zakwestionować to, co Pan stwierdził.

Stosowanie symulacji komputerowych jest wielką sztuką, wymaga od inżyniera ogromnej wiedzy, intuicji, doświadczenia i staranności. Jeśli miała miejsce eksplozja materiałów wybuchowych, mogła przebiegać na pokładzie samolotu na nieskończenie wiele sposobów. Udowodnienie tą metodą, że jakieś uszkodzenie powstać mogło tylko w jeden konkretny sposób, tj. poprzez wybuch bomby, przypomina próbę wykazania komisji wyborczej, że wybory zostały przez nią sfałszowane. Ale wykazania tylko na podstawie sondaży. Sondaż może być błędny, gdyby było inaczej, wybory byłyby zbędne. Fałszerstwo można udowodnić wykazując komisji, że jej protokoły są sprzeczne z rozkładem oddanych głosów lub przedstawiając dowody dokumentujące samą czynność sfałszowania. Inaczej ma Pan tylko skutek. Skutek eksplozji, skutek fałszowania. Skutek nie jest dowodem przyczyny, a jedynie jej następstwem.



Podobnie FDR/CVR. Gdyby Rosjanie z jakichś irracjonalnych pobudek zechcieli nie sfałszować zapisu, mógłby Pan dostrzec w zapisie czarnej skrzynki raptowną zmianę parametrów lotu, wykazać (jako silny wstrząs) moment wybuchu, wskazać jego następstwa (zmiany w parametrach pracy silników, symptomy dezintegracji płatowca, spadek wysokości, zapis bezskutecznych prób sterowania samolotem przez załogę - bez wpływu na parametry lotu). W CVR słyszałby Pan okrzyki zdezorientowanej załogi, będące następstwem utraty kontroli nad samolotem. Być może także odgłos wybuchu, zmianę w szumie pracy silnika, dźwięk pokładowych instalacji alarmowych.  To nadal są następstwa. Prawdopodobnie wybuchu, ale mało prawdopodobne, aby był Pan w stanie wykazać co go spowodowało.

Istnieją tylko 4 możliwości wykazania niezbicie, że katastrofa samolotu była wynikiem odpalenia ładunku wybuchowego lub trafienia pociskiem rakietowym:
  1. Rekonstrukcja wraku pozwalająca fizycznie zobaczyć miejsca eksplozji w strukturze płatowca i ocenić co ją spowodowało. Jest to główna i najważniejsza metoda. W dodatku jedyna, która daje 100% rezultaty.
  2. Fizyczne odnalezienie na miejscu katastrofy szczątków pocisku rakietowego lub pozostałości po bombie (najlepiej aby był to użyty zapalnik)
  3. Nagranie z wnętrza samolotu potwierdzające wybuch bomby, z hangaru potwierdzające jej podłożenie, z ziemi potwierdzające zestrzelenie samolotu lub jakiekolwiek inne źródło dowodzące przyczyny zniszczeń samolotu (np. zobrazowanie satelitarne przedstawiające moment wybuchu bomby lub trafienie rakietą, zdjęcia satelitarne samolotu myśliwskiego lub naziemnej wyrzutni rakiet, zobrazowanie radarowe samolotu myśliwskiego zajmującego pozycję do strzału, ewentualnie lotu rakiety)
  4. Niezbite dowody spoza miejsca katastrofy ujawnione w prawnym postępowaniu dowodowym. Np. por. XY zeznaje, że - jakby to potem podano w mediach - gen. Stanisław K. pseud. "Szogun" przy jego pomocy osobiście montował w skrzydle bombę. Inny świadek, kpt. - dajmy na to - A.Z. zeznaje np., że widział tę sytuację, a wcześniej na rozkaz ppłk. np. U.B. (oczywiście nieżyjącego wskutek samobójstwa) wpuścił obydwu delikwentów do hangaru. Względnie, obaj zeznają, że na rozkaz gen. K. odpalili w stronę samolotu rakietę, a ich łączność z generałem za pośrednictwem nieżyjącego ppłk. U.B. potwierdzają billingi. Mamy wtedy sprawcę, mamy przyczynę i znamy skutek. Zatem ciąg przyczynowy, który doprowadził do  katastrofy nie ulega przy takich dowodach wątpliwości.
  5. Znajdą się niezbite dowody planowania i rozkazu zamachu.
Uwzględniając, że według Poteata nie ma zobrazowania satelitarnego momentu katastrofy, bo satelita przeważnie nie widzi przez chmury niskiego piętra (ocena człowieka, który zaprojektował sensory dla samolotów SR-71 i słynnego U-2), a pokrycia radarowego Rosji, jego zdaniem, żadne państwo NATO nigdy nie miało, nie możemy liczyć na pkt. 3.
Pkt 4 - możliwe, ale mało prawdopodobne, że ktoś, kto dużo wie o tym zamachu (np. jeden z członków komisji Millera) zechce kiedyś się wygadać. Takich ludzi jest relatywnie dużo. O ile dziś obawiają się ciężarówek ze żwirem, o tyle na starość mogą odczuć potrzebę rozliczenia się ze swojej przeszłości.
Pkt. 5 - bardzo prawdopodobne. Zmiana władzy w USA może nam przynieść dane chociażby NSA, względnie dane SIGINT (np. z systemu Echelon), jak nagrane rozmowy funkcjonariuszy strony rosyjskiej.   

Tyle jeśli chodzi o twardy materiał dowodowy i perspektywy jego uzyskania, Jest to raczej zadanie dla rządów, niż niezależnych ekspertów. Natomiast, jeśli chodzi o bombę w salonce prezydenckiej, może być Pan pewien, że... jej tam nie było, a przynajmniej że umieszczenie tam bomby byłoby sprzeczne ze sztuką pirotechniczną.

Analizując tę sprawę warto wziąć pod uwagę, że działano w bardzo delikatnych warunkach rozpoczynającej się kampanii prezydenckiej. Według części przychylnych obecnej opcji politycznej komentatorów, była ona jednym z czynników, który kształtował duży rozmach planowanych obchodów w Katyniu, a być może także zdecydował o olbrzymiej determinacji prezydenta, aby zjawić się tam na początku kwietnia. Co znamienne, strona rosyjska jeszcze w początkach marca stawiała stanowczy opór, potem nagle zmieniła zdanie, godząc się na wszelkie propozycje Kancelarii Prezydenta. Tempa nabrała gra w kierunku rozdzielenia wizyt, wcześniej mająca charakter osłabienia niewygodnych politycznie obchodów, a od tamtej pory może być uważana za preludium największej tragedii ostatnich lat.

Co kluczowe, w tym czasie Kaczyński miał bardzo niskie poparcie, z tendencją spadkową. Nie miał większych szans na zwycięstwo wyborcze. Wykrycie ładunku wybuchowego odwróciłoby sytuację do góry nogami. Lepiej byłoby pozostawić go przy życiu, niż dać mu prezent w postaci nieudanego zamachu. Ewentualni sprawcy byli więc na 100% znacznie ostrożniejsi, niż w jakimkolwiek innym okresie kalendarza politycznego.

Prosimy też pamiętać, że wykryto na siedzeniach ślady bardzo prostych materiałów wybuchowych, w szczególności trotylu. Samolot jest szczelnym, zamkniętym urywkiem przestrzeni. Pracuje w nim klimatyzacja, kwietniowy poranek jest chłodny. W takich warunkach owczarek niemiecki nie dyszy. Jego węch, wiele tysięcy razy silniejszy od Pańskiego, jest jeszcze doskonalszy, niż zwykle. Całość powietrza jakim pies oddycha przechodzi przez okolicę węchową jamy nosowej (gdzie jest analizowane przez 250 mln komórek węchowych), a nie - jak przy dyszeniu - z jamy ustnej do tzw. narządu lemieszowo-nosowego o ograniczonych możliwościach sensorycznych. Warunki, jakie panowały na kilka godzin przed odlotem na pokładzie Tu-154M były dla psa warunkami idealnymi. Podstawienie pod jego nos ładunku wybuchowego byłoby niezwykle ryzykowne.

Przed odlotem pokład samolotu był sprawdzony przez pirotechników z BOR. Miejscem, które sprawdzane jest szczególnie starannie, zawsze będzie salonka prezydencka. Wszędzie można podłożyć ładunek, ale nie tam. Jeśli zawierał on w swojej kompozycji choćby tysięczną część trotylu, jaki stwierdzono na siedzeniach, zostałby z całą pewnością wykryty przez nos pirotechnicznego psa. Z tych samych powodów nie ma możliwości, aby źródłem ów śladów trotylu na siedzeniach były uniformy żołnierzy GROM, którzy mieli okazjonalnie podróżować Tu-154M. Przy każdej kontroli pirotechnicznej pies dawałby fałszywy alarm, a odloty byłyby wstrzymywane.

Założenie, że trotyl nie był częścią składową akurat ładunku wybuchowego podłożonego w salonce, a tam podłożono inny materiał, jest również bardzo wątpliwe. Psy potrafią przez analogię rozpoznawać nigdy wcześniej nieznane substancje wybuchowe, potrafią wzniecić alarm wyczuwając mikroślad pozostawiony przez pirotechnika, który wcześniej miał kontakt np. z trotylem, a do salonki wkradł się by zamontować ładunek innego rodzaju. Każdy się z tym liczy. Potrafią wreszcie rozpoznać ładunek wybuchowy po zapachu zapalnika, albo po prostu rozpoznając zapach nietypowy dla znanego sobie świetnie miejsca (a można przyjąć, że pies pirotechniczny znał samolot prezydencki jak własną kieszeń), zapach człowieka przestraszonego, zdenerwowanego, charakteryzujący osobę podkładającą ładunek wybuchowy jest dla psa w najwyższych stopniu alarmujący.

Czego nie wykryje jednak pies, może wykryć spektrofotometr. Nawet jeśli Pan przetestował to urządzenie i wie, że nie wykryje ono Pańskiego ładunku wybuchowego, nie może mieć Pan pewności, że baza danych tego urządzenia nie zostanie zaktualizowana lub że pirotechnicy, zwłaszcza w tak fatalnie zorganizowanej służbie, jak BOR, z jakichś powodów nie skorzystają z urządzenia innego typu, choćby gorszego, ale akurat alarmującego w obecności Pańskiego ładunku.

Płk. (...)., skądinąd podobnie jak Pan, specjalista w zakresie spraw zagranicznych (absolwent Szkoły Głównej Służby Zagranicznej) wspominał przy każdej okazji swojego autorstwa metodę przemytu alkoholu ponad golenią samolotów An-26 PLL LOT i An-24 z 13 eskadry w Krakowie. Dziś ta ostatnia jednostka eksploatuje CASY. Niedawno na pokładzie jednej z nich SKW wykryło alkohol przygotowany do wysyłki do Afganistanu. Wybuchł skandal. Jak widać, samoloty się zmieniły, ale sprawdzone metody z przeszłości przetrwały do dzisiaj. Przykład ten podajemy, bo dostęp do miejsca ukrycia alkoholu wymagał wielogodzinnego nakładu pracy mechaników. Takich miejsc w każdym samolocie jest kilkadziesiąt.

Pytanie tylko, czy ktokolwiek odważyłby się umieścić w jednym z nich ładunek wybuchowy. Wymagałoby to uzyskania samodzielnego, nieskrępowanego dostępu do strzeżonego samolotu na długi czas. Jest to trudne. Wszystkie czynności mechaników wykonują zespoły co najmniej dwuosobowe. Działający w pojedynkę agent jest na straconej pozycji. W bazie działa monitoring, można przewidywać, że kadra 36SPLT i 1BLot była relatywnie mocno zinfiltrowana przez różne służby - SKW, SWW, a nawet ABW i ŻW. Oczywiście również przez agencje zachodnie (BND, CIA itp.). Posiadanie przez nie agentów i techniki operacyjnej na lotnisku wojskowym jest zasadne i prawdopodobne. Stąd ryzyko wpadki duże.

Ponadto, na kilka dni przed katastrofą, nakładem pracy kilkunastu mechaników, miał miejsce bardzo skomplikowany wielogodzinny przegląd wszystkich instalacji samolotu. Wspomnieliśmy o nim w naszym opracowaniu. Nikt normalny nie umieściłby ładunku wybuchowego przed takim przeglądem. Samolot jako taki nie był objęty ścisłą gwarancją zakładów w Samarze - jego obsługa odbywała się swobodnie w polskim hangarze. Gwarancją objęte były poszczególne agregaty. Wystarczy wykryta usterka któregokolwiek z nich (a łatwo ją przypadkiem wywołać przy montażu ładunku wybuchowego), aby oficer zadecydował demontażu agregatu na przeglądzie i wysłaniu do Samary. Nadgodziny w wojsku nie występują, zawsze uszkodzony agregatu zostałby zdemontowany, choćby trzeba było dłubać przy samolocie wiele dodatkowych godzin. Inaczej trzeba by znowu wszystko rozbierać, a mechaników nie dałoby się wykorzystać do innych zadań. Nie ma więc takiego miejsca, gdzie przez przypadek nie da się wykryć bomby. Przed tak dużym przeglądem bano by się ją podkładać.



To, że raczej nie podłożono bomby w Polsce nie oznacza, że nie było jej w samolocie. W Samarze samolot został całkowicie zdemontowany i zmontowany na nowo. Teoretycznie przy jego remoncie byli Polacy. W praktyce każdą zdemontowaną część fabryka wysyła do podwykonawcy. Jeden podwykonawca remontuje silniki, inny hydraulikę, jeszcze inny elementy klimatyzacji. Możliwość ukrycia materiałów wybuchowych była właśnie przy remoncie poszczególnych agregatów poza fabryką. Remonty te odbywały się w całej Rosji (każdy agregat pojechał gdzie indziej), a nawet na Ukrainie. Oczywiście bez żadnego nadzoru ze strony polskiej. Po części były opóźnione, deficyt czasu nie występował. Skoro dysponuje Pan samolotem rozłożonym na części, może Pan wpaść na pomysł takiego umieszczenia bomby, żeby nie dało się jej wykryć bez ponownego rozłożenia samolotu na części. Może Pan w jakimś zakresie umieścić bombę nawet w wolnej przestrzeni pomiędzy szkieletem skrzydła, w stateczniku, zbiorniku z paliwem. Gdzie tylko Pan zechce.

Inną sposobnością był załadunek samolotu. Cargo (wieńce i elementy oprawy) sprawdzała Straż Graniczna, czytaj: kolejny raz spektrofotometr i pies, a bagaże podręczne zostały prześwietlone. Jedyną drogą była apteczka techniczna, która nie podlegała żadnej kontroli, a ważyła około 0,5 tony (części zamienne, koła zapasowe... oleje i smary). Jej załadunek był pozbawiony sensu, skoro w załodze nie było grupy mechaników mogących z tych części skorzystać.  Jednak oba koła zapasowe z apteczki technicznej zostały przez nas zidentyfikowane podczas wczesnych analiz zdjęć z miejsca katastrofy i nie nosiły śladów uszkodzeń (tarcza koła była jednolicie biała, czysta, opona nierozerwana, bryła nieodkształcona).

Ogólne przesłanki, jakimi kierowaliśmy się przyjmując za najbardziej prawdopodobną hipotezę trafienia pociskiem powietrze-powietrze, zna Pan. Dowody pozwalające na odrzucenie hipotezy błędu pilota lub usterki technicznej są dla nas niezbite. Szybko ograniczyły one nasze badania do wątku ewentualnego zamachu. Jak słuszny był to kierunek, przekonaliśmy się konfrontując z prawdą raport Millera.

W toku dalszych badań, naturalnie udało się dokonać oględzin wraku. Jednak takie oględziny mają swoje ograniczenia. Zbadanie wszystkich instalacji, w tym zbiorników paliwa w warunkach polowych i w deficycie czasu jest niemożliwe. Mogli to zrobić rzetelnie jedynie smutni panowie z Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa lotów, który za bezpieczeństwo lotów nie odpowiada, ale nawet gdyby chcieli, uniemożliwił im to swoim nagłym wyjazdem Edmund Klich. Po przeniesieniu wraku na ubocze lotniska, sporo części było pod stertą, koledzy nie zdołali ich odszukać. Być może wyniki badań zbiorników z paliwem okażą się sprzeczne z naszymi ustaleniami, co nie oznacza jednak że nasze ustalenia są błędne.

(...)

Badania części z pierwszych oględzin, zlecone w Szwajcarii, nie powiodły się ze względu na śmierć prof. DJ, który zadał sobie trud przyjęcia ich do analizy w kierowanym przez siebie, cieszącym się międzynarodową sławą laboratorium. Do dziś nie wiadomo gdzie znajdują się te dowody.

Po ustaleniu, że uszkodzenia samolotu pasują do zastosowania broni termo-barycznej, zasięgnięciu opinii specjalistów, jak chociażby śp. płk. dr hab. Wasilij Wasylenko (jak każdy radziecki bomber, z zawodu inżynier górnictwa), który projektował w latach 1970 rakiety ZIEMIA-powietrze z głowicami termo-barycznymi, przystąpiliśmy do analizy miejsc rozmieszczenia takiej broni. W międzyczasie otrzymaliśmy od prof. DH z Anglii analizę matematyczną rozkładu szczątków Tu-154M, z której wynikało, że ich rozmieszczenie jest nienaturalne, że miały różny pęd, a o sposobie ich rozrzucenia zdecydowały dwa równoczesne wybuchy w tylnej i po lewej stronie płatowca. ŚP. Prof. Urbanowicz potwierdził prawidłowość zastosowanych w analizie obliczeń, choć prosił o uwzględnienie szeregu zastrzeżeń metodologicznych. Zastosowaną przez prof. H. metodę (test chi-kwadrat) zaproponował prof. (...), dziś piewca absurdalnej teorii o inscenizacji katastrofy.



Rezultatem badania rozmieszczenia broni termo-barycznej było odkrycie, że jednostka w Kursku jako jedyna w Rosji posiada rakiety powietrze-powietrze z głowicami termo-barycznymi. Platformą do ich przenoszenia jest zmodernizowany samolot MiG-29. Pod koniec ostatniego pobytu kolegów w Rosji, udało się zdobyć i potwierdzić informacje, że samoloty tej jednostki były 10 kwietnia w Sieszczy, na dodatek, tego dnia latały. Ta informacja wywołała w naszych szeregach euforię. Jeszcze raz przeanalizowaliśmy plusy i minusy całej teorii. Uznaliśmy, że jest spójna, logiczna i nie ma dowodów jej przeczących."

 (koniec cytatu)

Czy rezultaty tego niezależnego śledztwa przeczą wiedzy operacyjnej na temat zamachu Smoleńskiego zdobytej przez niemiecki wywiad BND, wiedzy ujawnionej przez Juergena Rotha? I tak, i nie. Dwa źródła (polskie i rosyjskie) przekazały niemieckim służbom taką samą wersję zdarzeń. Prawdopodobnę hipotezą jest więc, że "wysoko postawiony polski polityk" B. przekazał zlecenie Sz., on natomiast uruchomił swoje kontakty w Rosji (gen. Jurij D.). Prace koncepcyjne dotyczące zamachu powierzono Dmitrijowi Sałamatinowi i jego grupie operacyjnej z Połtawy. Początkowo planowano załatwić sprawę za pomocą bomb na pokładzie zainstalowanych w czasie remontu - i do tego się przygotowywano. Ze względu jednak na duże ryzyko postanowiono zrealizować scenariusz pewniejszy - zestrzelenie. Przygotowania do zamachu trafiły w ręce gen. Benediktowa.

***

Gorąco polecam wszystkim książkę Wojciecha Sumlińskiego "Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego". Jestem w trakcie jej lektury - naprawdę mocna rzecz, która bardzo wiele wyjaśnia. Warto zwrócić tam uwagę na kwestię powiązań Fundacji Pro Civili i pokrewnych organizacji z rosyjskimi tajnymi służbami i mafią - w tym z grupą zabójców wywodzących się z dawnej Północnej Grupy wojsk sowieckich. Wszyscy też oczywiście czekamy na "Resortowe dzieci. Służby" i polskie wydanie "Zamkniętych Akt S." Juergena Rotha. Warto również sięgnąć po inną książkę tego niemieckiego dziennikarza śledczego - "Cichy Pucz".

Zainteresowanych tajną stroną historii i po prostu dobrą lekturą  zapraszam też  do sięgnięcia po moją książkę "Vril. Pułkownik Dowbor".  I w wersji papierowej  i jako ebook.

czwartek, 23 kwietnia 2015

Marszałek Izzat Ibrahim al-Douri - prawdziwy szef Państwa Islamskiego (1942-2015)


Polskie media, mające problemy z odróżnianiem państw Bliskiego Wschodu, nie odnotowały tej wiadomości, ale w zeszłą sobotę zginął marszałek Izzat Ibrahim al-Douri, przywódca irackiego postsadamowskiego ruchu oporu i zarazem prawdziwy szef Państwa Islamskiego. Jego konwój został ostrzelany pod Tikritem. Chory na raka al-Douri dostał zapewne kilka kul. (Tutaj macie zdjęcia wystawionego ciała.)



Czemu o nim wspominam? Bo to był ostatni nie złapany współpracownik Saddama, człowiek który wykazał się niesamowitą energią, inteligencją, siłą woli, przebiegłością i bezwzględnością. Przez 12 lat grał na nosie Amerykanom i rozkręcał w Iraku wojnę kosztowną dla supermocarstwa. Wojnę szaloną i okrutną. W zeszłym roku zszokował świat organizując ofensywę ISIS na Mosul. Od początku stał za kulisami Państwa Islamskiego, którego sadyzm zaszokowała świat. Niech was nie zwiedzie szlachetna twarz al-Douriego - łudząco podobnego do marszałka Montgomery'ego - ten człowiek przez ponad pół wieku unurzał się we krwi po łokcie. Od czystek z 1979 r., poprzez gazowanie Kurdów do spektakularnych rzezi dokonywanych przez Państwo Islamskie. O tym człowieku powinno się wykładać w akademiach wojskowych i na kursach służb specjalnych.

O jego roli w utworzeniu Państwa Islamskiego pisałem już w poście: "Marszałek Izzat al-Douri - prawdziwy przywódca Państwa Islamskiego. Baghdadi to aktor!"

Teraz w tej historii pojawiły się nowe szczegóły: z dokumentów przechwyconych w Aleppo wynika, że plany powstania Państwa Islamskiego opracował płk Samir Abd Muhammad al-Khlifawi, funkcjonariusz wywiadu irackich, saddamowskich sił powietrznych

Tymczasem kreujący się na "obrońcę krześcijan" Baszar Assad otworzył drogę ISIS do masakry w palestyńskim obozie Jarmuk pod Damaszkiem. Wybija w ten sposób wrogą sobie palestyńską frakcję. Jego ludzie cały czas obsługują pola naftowe i rafinerie w rękach Państwa Islamskiego. Dzielą się zyskami z handlu ropą.

sobota, 18 kwietnia 2015

Zamach smoleński: zleceniodawcy i wykonawcy


"Musimy się przeciwstawić specjaliście od kur!"
   BUL


Jak już zauważyliście, komuś w BBN nie spodobał sie mój poprzedni wpis i Google wyświetla komunikat, że "blog został uznany za kontrowersyjny". Dedykuję tej osobie piosenkę:




Chodź Szogunie z RMF Maxx

Szogun ponoć jest osobą próżną, która kilka razy dziennie wpisuje swoje nazwisko w Google, by sprawdzić, co o nim piszą. Zapewne z wrodzonej skromności jeszcze nie ujawnił, że widzi siebie w roli dowódcy polskich sił zbrojnych (szoguna) na wypadek wojny.

***

W poprzednim wpisie poruszyłem temat zleceniodawców i wykonawców zamachu smoleńskiego. Dzisiaj przypomnę postać jednego - zapewne kluczowego wykonawcy - gen. Władimira Benediktowa, specjalisty od lotniczych operacji specjalnych, "lotczika-snajpera", od 2013 r. dowódcy wojskowego lotnictwa transportowego Federacji Rosyjskiej. Jego rolę po raz pierwszy ujawniono w znakomitej książce "Zbrodnia Smoleńska. Anatomia zamachu" napisanej przez zespół ekspertów powiązanych z wojskiem i tajnymi służbami. Benediktow wydawał płk Krasnokuckiemu polecenia z moskiewskiego Centrum "Logika". To on zakazał zamykać lotnisko i kazał sprowadzać Tupolewa po określonym kursie i ścieżce, "do 100 m". Na 100 m samolot najprawdopodobniej dostał rakietą powietrze-powietrze, która wywołała zniszczenia m.in. w tylnej części statecznika (których nie spowodowałaby ładunki wybuchowe umieszczone na pokładzie). Zniszczenia wewnątrz silników były skutkiem zassania przez nie odłamków. (Tupolew zaczął się rozpadać już na długo przed osławioną brzozą, po wybuchu w powietrzu - bomba/bomby w salonce prezydenckiej i koło przedziału VIP zostały umieszczone moim zdaniem "dla pewności" lub bardziej w ramach intrygi mającej na celu szantaż polskiego polityka i grupy wojskowych, którzy zlecali zamach.)



W stenogramach ze stanowiska kontroli lotów na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj znajduje się fragment w którym Krasnokucki dzwoni do Centrum "Logika" prosząc o połączenie z Benediktowem. Sekretarka w Moskwie go łączy, a Benediktow rzuca słuchawką jak tylko słyszy głos Krasnokuckiego. Wie, że rozmowa jest nagrywana. Dzwoni więc na prywatną komórkę Krasnokuckiego i przez nią wydaje mu rozkazy. Gen. Benediktow był prawdopodobnie ważniejszym operacyjnym wykonawcą zamachu od gen. Jurija D. i od Dmitrija Sałamatina.

Gen. Benediktow jest również silnie powiązany ze zorganizowaną przestępczością. Jak czytamy:

"Interesujące światło na osobę Benediktowa i możliwość jego uczestnictwa w działaniach przestępczych rzuca opis środowiska, w jakim toczyła się jego szybka kariera. Należy on bowiem od wielu już lat do grupy ścisłego dowództwa lotnictwa transportowego Rosji, które wstrząsane jest ogromną, nawet jak na Rosję, aferą korupcyjną. Do grupy tej należeli m.in. generałowie Denisow i Kaczałkin, najwyżsi dowódcy tego rodzaju sił zbrojnych, a także, na niższym szczeblu płk. Krasnokucki, dowodzący w ciągu swej kariery bazami lotniczymi w Smoleńsku i Twerze. Za ich zgodą powołano w 1993 r. dwa specjalne oddziały, 223 i 224, w największych bazach lotnictwa transportowego w Twerze i Szczołkowie pod Moskwą. Stały się one prywatnym biznesem generałów. Wojskowe samoloty transportowe wykorzystywano do masowego przewozu nielegalnego spirytusu „Royal”, obsługiwały handel bronią i narkotykami. Samoloty były „wypożyczane” gangom. Generalicja zarabiała na tym miliony. Od 2002 roku trwa w tej sprawie prokuratorskie śledztwo. Co ciekawe, Ił-76, który próbował 10 kwietnia lądować w Smoleńsku godzinę przed polskim TU-154 należał właśnie do oddziału nr 224 i przyleciał z bazy Twer."

***

Po publikacji książki Jurgena Rotha "Zamknięte akta S." można było często słyszeć, że Roth jest "narzędziem niemieckiego establiszmentu" celowo prowadzącym dezinformacje w sprawie smoleńskiej. Nic bardziej błędnego. Roth to radykalny socjalista (a przy tym antykomunista), który przez 45 lat kariery dziennikarza śledczego wielokrotnie zachodził niemieckiemu establiszmentowi za skórę. Wystarczy przeczytać jego książkę "Cichy pucz", by zorientować się w jego poglądach. Roth to przy tym bardzo rzetelny dziennikarz, wierzący w swoją misję naprawiania świata. Inną sprawą jest to, czemu ktoś z BND przekazał mu tajny dokument dotyczący zamachu smoleńskiego. Zapewne w centrali BND w Pullach pod Monachium są jacyś pogrobowcy Franza Josepha Straussa, którzy niepokoją się tym, że Rosja zbyt śmiało i bezczelnie sobie poczyna w Polsce, Czechach, na Węgrzech (krajach które Niemcy tradycyjnie uważają za swoją strefę wpływów) a także w Austrii i Niemczech. Przekazana notatka najprawdopodobniej odzwierciedla autentyczną wiedzę operacyjną niemieckich tajnych służb. Oczywiście jest to tylko fragment tej wiedzy.

(Warto zadać tutaj pytanie: czy coś o Smoleńsku wypłynie od białoruskich i amerykańskich służb? Lotnisko Smoleńsk Siewiernyj było wykorzystywane w procederze nielegalnego handlu białoruską bronią i jako takie było nadzorowane przez tajne służby Łukaszenki a także przez amerykańskie satelity szpiegowskie.)

***

Roth w ostatnim wywiadzie dla "W Sieci" mówi, że zleceniodawca zamachu, według notatki BND, pochodził z polskiego rządu. Jest w tym dokumencie jego nazwisko. Niemieckie słowo "Regierung" można przetłumaczyć w wąskim znaczeniu jako rząd, rada ministrów a w szerszym jako administracja rządowa, państwowa. Jak już wspomniałem: musiał to być polityk powiązany z wojskowymi tajnymi służbami, od samego początku angażujący się w tuszowanie zamachu smoleńskiego i przy tym na tyle głupi, by dać się szantażować rosyjskim tajnym służbom takim zleceniem masowego zabójstwa.



Jeśli patrzymy na to kto w latach 2009-2010 pasował do takiego schematu, to pierwszym skojarzeniem będzie pewien półanalfabeta łażący po krzesłach - o ile przyjmiemy, że chodzi o "rząd" w szerszym znaczeniu ekipy władzy - a drugą pewien minister paplający w podsłuchiwanych restauracjach co mu ślina na język przyniesie, płacący ponoć służbową kartą kredytową za dziwki podczas zagranicznych wizyt, pudrujący sobie nos (bynajmniej nie cukrem pudrem), mający niesłychanie rozdęte ego i  kompleksy na punkcie  Lecha Kaczyńskiego, współpracujący swego czasu służbowo z Szogunem i wianuszkiem podobnych trepów  a przy okazji często odwiedzający Afganistan (miejsce gdzie rezydował gen. Jurij D.). Przeciwko tej tezie przemawia to, że ta osoba ma opinię "tchórza i człowieka bez inicjatywy". Poza tym mija już pięć lat - gdyby to zrobił, to by już dawno wypaplał.