środa, 28 maja 2014

Największe sekrety - Zanim zapadła Mgła - cz. 2: New Deal

"Rozmowa z Beckiem. (...) Przyjazny i przebiegły. Tak jak wszyscy Polacy. Obiecuje wszystko i nic. Pod tym względem musimy się od Polaków jeszcze dużo nauczyć. Nie możemy mieć żadnych złudzeń w tej kwestii"
dr Joseph Goebbles "Dzienniki" 16 czerwca 1934 r.


Ilustracja muzyczna: Dawid Hallmann - Dziedzictwo

Zbliża się 75-ta rocznica Kampanii Wrześniowo-Październikowej, mniej lub bardziej niedouczeni publicyści piszą na ten temat książki pełne historiograficznych przemyśleń oderwanych od faktów, a tymczasem wciąż wiemy o tamtych wydarzeniach dużo mniej niż o Polsce z czasów "Dagome Iudex". Uważna analiza dokumentów, przemówień i relacji znanych od dziesięcioleci może więc nas niejednokrotnie zaskoczyć. To tak jak z czytaniem zakodowanego tekstu bez klucza. Weźmy np. zapis rozmowy przeprowadzonej w lutym 1941 r. w Budapeszcie przez ppłka Wacława Lipińskiego, "sumienie piłsudczyków" z marszałkiem Edwardem Śmigłym-Rydzem. Śmigły, na pytanie, co czuł opuszczając kraj 18 września 1939 r. w Kutach odparł: "Widzisz, ja nie czułem nic szczególnego. O tym, że najpewniej będziemy zmuszeni przez działania wojenne do opuszczenia kraju, że będziemy wraz z wojskiem przekraczali którąś granicę, wiedziałem co najmniej od czerwca. Poinformowałem o tej ewentualności najważniejszych ludzi w rządzie. A więc wiedzieli i inni. Tak po prostu miała wyglądać ta wojna”.




30 września 1939 r. na wykładzie w rumuńskim Slanic jego słowa potwierdził płk Józef Beck. Mówił do urzędników MSZ: "już dawno w porozumieniu z aliantami ustalone zostało, opierając się na precedensach historycznych, że w jednym z państw kombatanckich wyznaczony będzie obszar eksterytorialny, na którym najwyższe władze państwa polskiego będą mogły kontynuować suwerenną działalność. Wojna obecna jest bowiem wojną koalicyjną, a nie wojną we dwójkę. W wojnie koalicyjnej trzeba się liczyć, że jedno z państw zostaje okupowane przez nieprzyjaciela”.

A więc władze II RP, wbrew współczesnym opiniom nie były zadufane we własną potęgę. Owszem dążyły do wojny i miały plany ofensywne: ataku prewencyjnego z nad granicy, który o mało co nie doszedł do skutku (odsyłam do poprzednich wpisów z serii "Wrześniowa Mgła". Wystarczy, że klikniecie w odpowiedni tag na dole tego wpisu, to znajdziecie teksty na ten temat.) a także kontrataku z Przedmościa Rumuńskiego po ruszeniu francuskiej ofensywy na Zachodzie. Ale jak widać liczyły się z tym, że zachodnia ofensywa nie ruszy w porę. Zakładano więc, że Polskę spotka scenariusz serbski z I wojny światowej. Wówczas niemiecko-austriacko-węgiersko-bułgarska ofensywa zmiotła armię serbską i zmusiła ją do ewakuacji na Korfu. Po udanej alianckiej ofensywie z Salonik w 1918 r. serbskie władze wróciły triumfalnie do Belgradu a kraj został znacznie powiększony. Śmigły-Rydz i Beck szykowali więc już od wielu miesięcy przed wojną ewakuację do Francji. Zawczasu przygotowano też w kraju siatki konspiracyjne i wywiadowcze na wypadek okupacji (Dywersja Pozafrontowa). Tym czego nie przewidzieli, była zdrada - to, że francuskie tajne służby, opozycja i część piłsudczyków odsuniętych od władzy, będą im tą ewakuację sabotować. 



Obok mitu o "zadufaniu" naszych władz rozpowszechnił się mit o tym, że łatwowiernie zawierzyliśmy brytyjskim gwarancjom i daliśmy się wciągnąć w wojnę. Gwarancje brytyjskie to początek kwietnia 1939 r. Tymczasem decyzja o pójście na konfrontacji z Niemcami zapada podczas narady na Zamku Królewskim w Warszawie już w styczniu 1939 r. We wrześniu 1938 r. nasza armia przygotowywała się, by w razie czego wykorzystać uderzenie Niemców na Czechosłowację i uderzyć w odsłoniętą niemiecką flankę (niestety tchórzostwo i głupota czeskich władz oraz nieprzygotowanie Zachodu uniemożliwiły ten scenariusz - zamiast tego nasze wojska poszły na Zaolzie). Już w marcu 1938 r. minister Beck proponował Francuzom i Brytyjczykom wojnę koalicyjną z Niemcami. Nie zgodził się ten stary idiota Benesz, bo liczył na pomoc Sowietów, którzy ostatecznie wystawili go do wiatru. Dążyliśmy do wojny już dużo wcześniej - co najmniej od 1936 r., jednocześnie mydląc oczy Niemcom i udając przyjaźń wobec nich.  Jak pisał Leszek Moczulski o polskiej propozycji dyplomatycznej z 24 marca 1938 r.:


"Kolektywne kierownictwo Rzeczypospolitej na wniosek Becka przyjęło jednak w 1936 r. rozszerzoną interpretację: jeśli Francja zbrojnie odpowie na złamanie postanowień Locarno, to mimo tego, że Niemcy jej nie zaatakowali bezpośrednio, Polska rozpocznie natychmiast działania militarne. Francuzi zrozumieli to i docenili. Wprawdzie minister Pierre-Étienne Flandin nie ukrywał niechęci wobec Becka, który przez swoją deklarację postawił go w bardzo dwuznacznej sytuacji, lecz sojusz polsko-francuski uległ znacznemu wzmocnieniu. Nie tylko porzucono wcześniejsze pomysły uchylenia konwencji wojskowej, lecz zaczęto aktywnie rozwijać współpracę obu armii. Świadczyły o tym m.in. wzajemne wizyty gen. Maurice'a Gamelina w Polsce i gen. Edwarda Śmigłego-Rydza we Francji, ale zwłaszcza traktat w Rambouillet, zapewniający Polsce pomoc finansową i materiałową – jak na ówczesne możliwości Francji bardzo znaczną. Umożliwiła ona w następnych trzech latach przeprowadzenie rozbudowy i modernizacji armii polskiej. Deklaracja Becka z 24 maja 1938 r., odwołując się do marcowej sprzed dwu lat, tym samym stwierdzała, że Warszawa nadal będzie stosować rozszerzoną interpretację swych zobowiązań. Francuski rząd i armia nie mieli więc najmniejszych wątpliwości, że w wypadku wybuchu wojny Polska natychmiast stanie u boku Francji.



Takie przekonanie majowa deklaracja Becka tylko potwierdzała i aż do końca kryzysu sudeckiego Francuzi uznawali stanowisko Rzeczypospolitej za element stały w zmieniającej się sytuacji geostrategicznej. (...) Również dla Warszawy było oczywiste, że w wypadku wojny Polska się w nią włączy. Jednym ze stałych elementów polityki polskiej było dążenie, aby wespół z Francją, z użyciem sił zbrojnych lub pod taką groźbą, powstrzymać, opóźnić lub ograniczyć remilitaryzację Niemiec. Poprzednie próby nie powiodły się, teraz los zsyłał następną okazję. Czy jednak Francja odważy się z niej skorzystać? To tłumaczyło militarne ruchy Polaków. Gdy w początkach września kryzys sudecki wszedł w ostrą fazę, 21 Dywizja Piechoty Górskiej, która jako jedyna obsadzała rejon przyległy do Moraw i zachodniej Słowacji, została przewieziona na Wołyń, aby wziąć udział w organizowanych tam manewrach. Był to wyraźny sygnał, że ČSR nie ma się czego obawiać i może wszystkie swoje siły skoncentrować przeciwko Niemcom. Później, gdy pozostała już naga alternatywa: albo wszystkie aneksyjne żądania niemieckie zostaną przyjęte (obejmowały one część Zaolzia z Bohuminem), albo wojna – utworzona została Grupa Operacyjna „Śląsk". Jej skład i lokalizacja przystosowane były do dwu ewentualności: albo presja na Pragę, jeśli ta przyjmie zadania niemieckie, albo natychmiastowe rozpoczęcie działań ofensywnych, gdy dojdzie do wojny z Niemcami.




Zupełnie innym torem pobiegły losy propozycji polskiej. Początkowo Francuzi przyjęli dość entuzjastycznie projekt Becka i zaczęli przygotowywać konferencję, aby sprecyzować nowe rozwiązania traktatowe. Bonnet osobiście zaangażował się i uzyskał od Pragi zgodę, że mniejszość polska uzyska wszystkie uprawnienia przyznane mniejszości najbardziej uprzywilejowanej (w praktyce: niemieckiej) i w tym samym czasie. Minister francuski zrozumiał, że poszerzenie sojuszu polsko-francuskiego i ewentualne porozumienie polsko-czechosłowackie tworzy sytuację geopolityczną uniemożliwiającą Hitlerowi rozpoczęcie wojny. Nagle wszystko zostało zahamowane. Projekt przestał interesować Francuzów, nie zdobyli się jednak na słowo wyjaśnienia. Nie wiadomo, gdzie i kiedy zapadła taka decyzja i kto ją podjął. Najpewniej miała charakter nieformalny i nie została podjęta przez jakiekolwiek gremium rządowe."



Ambasador Juliusz Łukasiewicz pisał w grudniu 1938 r. z Paryża: "gdyby z tego lub innego powodu wypadło Francji wykonać zobowiązania wypływające dla niej z sojuszu z nami, wysiłek w kierunku wykręcenia się od tych zobowiązań byłby niewątpliwie większy niż akcja w kierunku ich dotrzymania". Staraliśmy się więc robić wszystko, by Francję i Wielką Brytanię wciągnąć do wojny - wojny, która nie była w interesie Londynu. (Nie bez przyczyny przekazaliśmy im Enigmę. Daliśmy im okazję przekonać się jakie są naprawdę plany Niemiec.) O dziwo Londyn uległ naszym naciskom pociągając za sobą Paryż. Jak to możliwe, że Wielka Brytania zdecydowała się na wojnę w obronie odległego jej interesom kraju takiego jak Polska? Stawiam tezę, że nie byliśmy jedynymi, którzy naciskali. Naciskało również wielkie mocarstwo zza Oceanu, a nasze władze doskonale zdawały sobie sprawę z tych nacisków. Ustawiły się wówczas po stronie, o której wiedzieli, że wygra wojnę.

Jak pisze dr Dariusz Baliszewski:

"W kwietniu 1939 r. świat miał poznać jeszcze jeden przedziwny, zapomniany dzisiaj w historii dyplomacji dokument. Oto 14 kwietnia prezydent Stanów Zjednoczonych Franklin Delano Roosevelt skierował do Hitlera i Mussoliniego dwa identyczne odręczne listy, żądając zapewnień, że ani Niemcy, ani Włochy nie napadną na inne państwa i że udzielą dostatecznych gwarancji co najmniej 10-letniej nieagresji. W zamian Stany Zjednoczone zgłosiły gotowość wzięcia udziału w dyskusjach mających doprowadzić do rozwiązania kwestii handlu międzynarodowego i zaopatrzenia poszczególnych narodów w surowce.



List ten został ogłoszony przez ambasady amerykańskie, a więc miał charakter listu otwartego. Zaczynał się w miarę niewinnie: „Jestem pewny, że zdaje sobie pan sprawę z tego, że w dzisiejszym świecie setki milionów ludzi żyje w nieustającym lęku przed nową wojną, a nawet całym szeregiem wojen. Istnienie tego lęku i możliwość takiego konfliktu dotyka w sposób konkretny naród amerykański, w którego imieniu przemawiam. Dotyka to w nie mniejszym stopniu inne narody całej półkuli zachodniej, gdyż wiedzą one, że tak wielka wojna, nawet gdyby była ograniczona do innych kontynentów, musi zaciążyć na nich przez czas swego trwania i to na długie pokolenia. (…) Nie chcę wierzyć, że świat jest nieuchronnym więźniem takiego przeznaczenia, przeciwnie, wydaje mi się jasne, że przywódcy wielkich państw mają w swej mocy możliwość uchronienia swych narodów przed zbliżającą się katastrofą. (…) Twierdził pan, że zarówno pan sam, jak i naród pański nie pragnie wojny. Jeśli to prawda, w takim razie wojna nie jest nieunikniona. Nic nie przekona narodów świata, że jakikolwiek rząd ma prawo narażać swój naród na następstwa wojny innej aniżeli wojna w oczywistej obronie własnej. Mówiąc to, my, Amerykanie, możemy przemawiać bez egoizmu, bez lęku i bez słabości. Jeśli przemawiamy obecnie, to czynimy to w poczuciu naszej siły i przyjaznych uczuć dla całej ludzkości. (...) Czy gotów pan dać zapewnienie, że pańskie siły zbrojne nie napadną i nie najadą terenów i posiadłości następujących niepodległych narodów: Finlandii, Estonii, Łotwy, Litwy, Szwecji, Norwegii, Danii, Holandii, Belgii, Hiszpanii, Szwajcarii, Liechtensteinu, Luksemburga, Polski, Węgier, Rumunii, Jugosławii, Rosji, Bułgarii, Grecji, Turcji, państw arabskich, Syrii, Palestyny, Egiptu i Persji. Takie zapewnienie musi dotyczyć z konieczności nie tylko chwili obecnej, ale i dostatecznie odległej przyszłości, by stworzyć odpowiednią możliwość pracy przy pomocy metod pokojowych na rzecz trwałego pokoju. Dlatego też proponuję, by pan zechciał zrozumieć słowo »przyszłość« jako odnoszące się do minimalnego okresu zapewnionej nieagresji na lat 10 lub – jeżeli możliwe jest spojrzenie w dalszą przyszłość – na lat 25. (...) Sądzę, że nie zrozumie pan fałszywie ducha szczerości, w jakim przysyłam panu to pismo. Szefowie wielkich rządów są w tej godzinie odpowiedzialni za losy ludzkości w nadchodzących latach. Nie mogą pozostać głusi na modły swych narodów, pragnących uchronić się przed nieuniknionym chaosem wojennym. Historia zrzuci na nich odpowiedzialność za życie i szczęście wszystkich, nawet najbiedniejszych z nich. Mam nadzieję, że odpowiedź pana umożliwi ludzkości wyzbycie się lęku i pozwoli jej odzyskać poczucie bezpieczeństwa na długie lata”. Trudno zaprzeczyć, że to nader dziwny dokument historii, wart przypomnienia w dniach, kiedy cały świat z niepokojem śledzi rosyjskie łamańce polityczne i wojskowe wokół Ukrainy, a premier mojego rządu publicznie, w kontekście przyszłej wojny, wyraża obawy o to, czy polskie dzieci na pewno we wrześniu pójdą do szkoły. To dziwny dokument, który przy wszystkich pozorach politycznej i dyplomatycznej poprawności jednocześnie grozi Hitlerowi i Mussoliniemu i ostrzega, podkreślając siłę Ameryki i pogardę wobec obu adresatów listu. Największą jego siłą jest jednak zdemaskowanie Hitlera i jego zaborczych zamiarów wobec Europy i świata. Roosevelt bez najmniejszych skrupułów ujawnia kierunki spodziewanej ekspansji Niemiec. Kompromituje rzekomo dobrą wolę Hitlera i jego zabiegi pokojowe. Obnaża cynizm i wyrachowanie hitleryzmu. Jak komentowały światowe agencje prasowe, po liście Roosevelta z 14 kwietnia 1939 r. nikt już nie wierzy Niemcom i nikt nigdy już im nie uwierzy."








Franklin Delano Roosevelt, przedstawiciel starej szacownej rodziny ze Wschodniego Wybrzeża, dawny spekulant marką niemiecką i człowiek mocno powiązany z Wall Street, objął władzę na krótko przed tym jak Adolf Hitler został kanclerzem Niemiec. Podobnie jak niemiecki dyktator rozpoczął program daleko idącej przebudowy społeczno-ekonomicznej kraju znanej jako "New Deal". Wyciągnął kraj z Wielkiego Kryzysu (wywołanego mniej lub bardziej świadomie przez politykę Fedu i ekscesy Wall Street) dokonując przebudowy jego instytucji, zwiększając rolę państwa w gospodarce, rozpoczynając program wielkich inwestycji infrastrukturalnych i rozbudowując na wielką skalę cywilny przemysł o potencjale zbrojeniowym. I podobnie jak Hitler miał program przekształcenia swojego państwa w głównego światowego rozgrywającego. Jak pisze dr Baliszewski:



"Otóż została zapisana w historii pewna rozmowa. Tak niezwykła, że aż niewiarygodna. Odbyła się między ambasadorem RP w Waszyngtonie hrabią Jerzym Potockim a ambasadorem USA w Paryżu Williamem Bullittem, który w drugiej połowie listopada 1938 r. spędzał urlop w Waszyngtonie. „Mówił mi następnie Bullitt – raportował Potocki do ministra Becka– o zupełnym nieprzygotowaniu Wielkiej Brytanii do wojny i o niemożności dostosowania przemysłu angielskiego do masowej produkcji wojennej, a przede wszystkim w dziedzinie samolotów. (…) Lotnictwo francuskie jest przestarzałe. Według tego, co eksperci wojskowi mówili Bullittowi podczas kryzysu wrześniowego br., wojna trwałaby co najmniej lat sześć i zakończyłaby się ich zdaniem zupełnym zdruzgotaniem Europy i komunizmem we wszystkich państwach, z czego skorzystałaby w końcu Rosja Sowiecka”. Trzy miesiące później, w lutym 1939 r., w Paryżu ten sam ambasador Bullitt, tym razem w rozmowie z ambasadorem Juliuszem Łukasiewiczem, uzupełnił tę prognozę przyszłej wojny o rolę w niej Stanów Zjednoczonych: „Jeśli wojna wybuchnie, nie będziemy zapewne brali w niej udziału od początku, ale skończymy ją!”. 75 lat później okazuje się, że Bullitt miał wiele racji. Wojna rzeczywiście trwała sześć lat, Europa faktycznie została zdruzgotana, a w wielkiej jej części zapanował na pół wieku komunizm. Stany Zjednoczone rzeczywiście przystąpiły do wojny w Europie wyłącznie po to, by ją skończyć i wraz z Rosją zaprowadzić na świecie nowy porządek."




Ambasador William Bullitt, jeden z "Mędrców", którzy na długie lata ustalili fundamenty amerykańskiej polityki zagranicznej, pierwszy ambasador USA w Moskwie, zacięty antykomunista, człowiek piekielnie inteligentny. Tacy jak on gracze drugiego planu tworzyli amerykańską supermocarstwowość. Tacy jak on wiedzieli znacznie więcej od różnych Rooseveltów. I jak się okazuje z jakiegoś powodu dzielili się tą wiedzą z naszymi ludźmi. A nasi ludzie zdawali sobie sprawę z istnienia scenariusza, który mógł się skończyć dla nas o wiele gorzej niż we wrześniu 1939 r. Dlatego postanowili zagrać w grę.

W następnym odcinku cyklu "Zanim zapadła Mgła": Cud domu Windsorskiego. Opowieść o tym jak szantażem zmuszono Wielką Brytanię do wojny przeciwko Niemcom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz