sobota, 10 września 2022

God save the Queen, the fascist regime...

 


Ilustracja muzyczna: Motorhead - God save the Queen

Foliarze mają teraz używanie, wszak królowa Elżbieta II była dla nich reptilianinem składającym ofiary z dzieci. Jak zwykle kiepsko wyczuły moment również lewackie libki cieszące się ze śmierci "kolonizatorki".  Ciepło się wypowiadał o zmarłej królowej natomiast Donald Trump - ku przerażeniu wyznawców QAnona, którzy kiedyś twierdzili, że królowa została poddana egzekucji w Guantanamo. Co ciekawe, partia Sinn Fein, złożyła kondolencje rodzinie królewskiej i wszystkim pogrążonym w żałobie. 

No cóż, panująca przez 70 lat królowa, która przyjmowała u siebie na audiencjach 15 premierów - od Churchilla po Liz Truss - była pomnikiem historii, a jej żywot odzwierciedlał to jak rozpadało się Imperium i jak dużą pracę wykonano, by ocalić jego resztki. Kiedyś nazwałem europejskich monarchów eksponatami muzealnymi. Podtrzymuje to, choć PR towarzyszący królowej pokazuje, że tego typu "eksponaty" stanowią cenne aktywa w mocarstwowym soft power. Elżbietę II można uznać za dobrą aktorkę, która świetnie odgrywała swoją rolę - pomimo wypływających na jaw dziwnych koneksji jej małżonka księcia Filipa, wizyt u Epsteina jej syna księcia Andrzeja i tragikomicznych perypetii obecnego króla Karola III.

Oczywiście brytyjscy monarchowie od ponad 200 lat panują, ale nie rządzą. Dowodem na to jest choćby los Edwarda VIII, obalonego w transatlantyckim zamachu stanu, z tego względu, że chciał zbliżenia swojego kraju z Rzeszą. Ogólnie, nawet w trakcie wojny monarchowie byli bliscy stronnictwa pokojowego, czy też kapitulanckiego. I co? I nic. Nie oni kształtowali politykę. Dziwny zgon księcia Kentu w "katastrofie" lotniczej w 1942 r. sugerował wręcz, że członka rodziny królewskiej można się pozbyć, jeśli za dużo kombinuje. 



Tak się akurat składało, że Edward VIII był ulubionym wujkiem Elżbiety, a w 1933 r. uczył ją jak wykonywać gest rzymskiego pozdrowienia. (Ironią losu jest to, że niesławna Meghan później celowo naśladowała styl Wallis Simpson.) Nie przeszkadzało to jednak, by młoda Elżbieta w czasie wojny założyła mundur i zasiadła za kierownicą ambulansu. Niemcy bombardując w 1940 r. Pałac Buckingham po raz kolejny pokazali, że są narodem kretynów - dali w ten sposób sygnał prolom z East Endu, że bombardują nie tylko biedaków, ale też klasy wyższe i zapobiegli prowokowanemu przez komunistów buntowi społecznemu w Londynie. 

Ilustracja muzyczna: The British Grenadiers - Girls und Panzer OST

W tej historii są też polskie akcenty. W latach powojennych ochroniarzem młodej księżniczki Elżbiety był gen. Janusz Brochwicz-Lewiński. Wspomniał, że wszyscy bardzo lubili wówczas księżniczkę Małgorzatę, bo była bardzo rozrywkowa. 


Ale to była wówczas zupełnie inna Brytania - umierające Imperium potrafiące pokazać swoją okrutną stronę. Brochwicz-Lewiński po wojnie służył też w Mandacie Palestyńskim. Wspominał, że jego dowódca bardzo się wściekł, po tym gdy żydowscy terroryści w ataku na brytyjski konwój zabili młode, powszechnie lubiane pielęgniarki. Złapanego młodego Żyda ciągnięto wówczas za jeepem po pustyni, aż została z niego tylko oderwana połowa ciała. W dzisiejszych czasach coś takiego, by oczywiście nie przeszło. 


I na koniec anegdota: Dziennikarze spytali kiedyś Roberta Mugabe, dyktatora Zimbabwe i zarazem byłego poddanego brytyjskiego, czy nie myśli o zrezygnowaniu ze stanowiska ze względu na wiek. Mugabe odparł: - Królowej brytyjskiej też zadacie to pytanie?



sobota, 3 września 2022

Jak profesor Ciechanowski nafajdał Zychowiczowi do głowy

 


Ilustracja muzyczna: Laibach - Warszawskie Dzieci

W dyskusjach o okolicznościach wybuchu Powstania Warszawskiego dominuje następująca narracja: Powstanie wybuchło, bo Komendę Główną AK sterroryzował "dyletant, alkoholik i zapewne sowiecki agent" gen. Leopold Okulicki, który "całkowicie nie liczył się z uwarunkowaniami wojskowymi". Jedyną rozsądną osobą KG AK, która sprzeciwiła się wybuchowi Powstania był płk Janusz Bokszczanin "górujący doświadczeniem wojskowym" nad wszystkimi innymi. Narracja ta jest widoczna choćby w "Obłędzie '44" Piotra Zychowicza, jak i w publikacjach Radosława Patlewicza, znanego akolity Gerszoma Brauna. Wszyscy oni przepisali narrację stworzoną przez profesora Jana Ciechanowskiego, weterana Powstania a później badacza z "fabiańskiego" London School of Economics. Ciechanowski oparł ją natomiast na jednym źródle - na tym, co mu w latach 60-tych wypisywał Bokszczanin. Konfrontacja z dokumentami i innymi relacjami jasno jednak wskazuje, że główny świadek Ciechanowskiego zwyczajnie konfabulował.


Zapewne brałbym Ciechanowskiego nadal za poważnego badacza, gdybym przypadkiem nie natrafił na książkę Jerzego Iranka-Osmeckiego "Powstanie Warszawskie po 60 latach". Jej autor to syn płka Kazimierza Iranka-Osmeckiego, szefa  wywiadu Komendy Głównej AK, jednego z uczestników procesu decyzyjnego prowadzącego do Powstania, a później głównego negocjatora aktu powstańczej kapitulacji. Jerzy Iranek-Osmecki to również wytrawny historyk, który bezlitośnie wypunktował bzdury w "pomnikowej" monografii Ciechanowskiego. 

Przede wszystkim zwraca uwagę na to, że Bokszczanin konfabulował, co do swojego udziału w ostatnich naradach KG AK przed Powstaniem. Na pewno był na naradzie z 28 lipca 1944 r. Na późniejszych się nie pojawił - dokumenty wykluczają jego udział w nich, przeczą mu również relacje uczestników. Opowieści o tym jak Bokszczanin bohatersko przeciwstawiał się Powstaniu można więc włożyć między bajki. (Bajkopisarstwem jest też relacja Jana Nowaka-Jeziorańskiego o tym jak 31 lipca 1944 r. wziął udział w odprawie KG AK z 31 lipca 1944 r. i słyszał na niej zastrzeżenia Bokszczanina. Jeziorański został przyjęty bowiem dzień wcześniej w węższym gronie - u Bora-Komorowiskiego i Pełczyńskiego.) Ciechanowski nawet nie skonfrontował opowiastek Bokszczanina z ustaleniami londyńskiego Studium Polski Podziemnej dotyczącymi narad KG AK przed Powstaniem.


Ciechanowski plącze się nawet w podstawowych faktach. Pisze np., że Bokszczanin był od stycznia do lipca 1944 r. zastępcą szefa sztabu KG AK ds. operacyjnych. Kwestionował to płk Iranek-Osmecki, a generał Pełczyński twierdził, że Bokszczanina ściągnięto na to stanowisko dopiero w marcu, ale nie nadawał się do pracy sztabowej, więc już 3 czerwca przejął jego obowiązki Okulicki. "Bokszczanin nie mógł się na nic zdecydować" - twierdził Pełczyński. Ciechanowski podaje, że Bokszczanin był dokładnie wprowadzony w tematykę powstania powszechnego. Tymczasem płk Iranek-Osmecki pisał: "robił wrażenie niedokładnie zorientowanego w swych obowiązkach, gdyż z planami operacyjnymi AK nie miał dotąd wiele wspólnego". Bokszczanin wcześniej kierował Departamentem Broni Szybkich w Oddziale III KG AK, czyli zajmował się planami tworzenia w przyszłości akowskiej broni pancernej. Plany powstańcze opracowywał wcześniej płk Stanisław Tatar - o którym więcej będzie w dalszej części wpisu - który przed odlotem do Londynu wdrożył dokładnie wdrożył w swoje prace płka Józefa Szostaka, szefa Oddziału III. Bokszczanin sam przyznał, że w okresie, gdy był zastępcą szefa sztabu KG AK tylko kilka razy się widział z Szostakiem. W listach do Ciechanowskiego opisywał później jak miał działać sztab KG AK w okupowanej Warszawie. Według niego sztab miał stanowić duże pomieszczenie z rzędami biurek, przy których pracowali oficerowie. Bokszczanin w oczywisty sposób fantazjował, a oprócz Iranka-Osmeckiego żaden historyk nie śmiał wskazać, że główny świadek Ciechanowskiego był totalnie niewiarygodny.

Wróćmy jednak do kwestii tego, czy generał Okulicki sterroryzował KG AK i w ten sposób doprowadził do wybuchu Powstania. Bokszczanin, opisując narady na których go nie było, twierdził, że Okulicki groził Borowi-Komorowskiemu, że jeśli nie zgodzi się na Powstanie, czeka go los gen. Skrzyneckiego z Powstania Listopadowego. Relacje uczestników tych narad są zgodne: Okulicki nic takiego nie mówił. Taka sugestia - wygłoszona dosyć słabo - padła z ust płka Jana Rzepeckiego, szef Biura Informacji i Propagandy KG AK. Gen. Bór-Komorowski wspomina zresztą, że Rzepecki mocniej opowiadał się za wybuchem Powstania niż Okulicki.

Według relacji płka Iranka-Osmeckiego, Okulicki doszedł do wniosku o konieczności włączenia Warszawy do akcji "Burza" doszedł dopiero w kraju, gdzieś w czerwcu 1944 r. Zrobił to po zapoznaniu się z lokalnymi warunkami. Płk Antoni Sanojca, szef Oddziału I Organizacyjnego KG AK wspomniał, że w połowie czerwca odbył rozmowę z Okulickim, w której najpierw przedstawił on stanowisko gen. Sosnkowskiego przeciwne Powstaniu, a później przytoczył argumenty "za". Płk Szostak wspomina natomiast rozmowę z Okulickim i Pełczyńskim "w okolicach 22 lipca":



"Jeżeli podczas opanowywania Warszawy Armia Krajowa zachowa się biernie, to nie można wykluczyć, że PPR i jej jednostki wojskowe rozpoczną bezplanowe działanie przeciw Niemcom, a wtedy zupełnie prawdopodobne, że nasi żołnierze Armii Krajowej przyłączą się do tej akcji, uznając bierność Komendy Głównej za pewnego rodzaju niedołęstwo, jeżeli nie za zdradę. (…) Prócz tego, wnosząc z dotychczasowej taktyki niemieckiej, która stosowała obronę miast, zwłaszcza położonych nad dużymi rzekami (np. Kijów), można było spodziewać się, że Warszawa będzie broniona i ulegnie poważnemu zniszczeniu. Wszystkie te względy, a przede wszystkim polityczne, polegające na konieczności wyzwolenia stolicy rękami polskimi, aby powitać Armię Czerwoną jako gospodarze swego kraju przez własny rząd, zmuszały do wystąpienia czynnego Armii Krajowej. Przyznaję, że zgodziłem się z tymi wywodami i nie wytaczałem kontrargumentów” - pisał Szostak.


Do kluczowej narady doszło 28 lipca. Brali w niej udział m.in.: Okulicki, Bokszczanin, Iranek-Osmecki, Pełczyński. Ustalano wówczas warunki wojskowe rozpoczęcia Powstania. Według Iranka-Osmeckiego i Pełczyńskiego przyjęto wówczas założenie, że Powstanie może wybuchnąć wówczas, gdy wojska sowieckie przebiją się z przyczółku na południe od Warszawy. Gdy przebiją się o 40 km spod Magnuszewa, zagrozi to niemieckim liniom komunikacyjnym w Warszawie i zmusi Niemców do wycofania się z miasta. Trzeba podkreślić, że KG AK uznała sytuację na przyczółku warecko-magnuszewskim za dużo ważniejszą od tej na przedpolu Pragi. Trafnie rozpoznano wówczas plany marszałka Rokossowskiego. (Obecnie pisze się, że sowiecka armia Czujkowa przeprawiła się na przyczółek warecko-magnuszewski dopiero 1 sierpnia. To była jednak przeprawa głównych sił. Mniejsze oddziały - nie zauważone przez Niemców, ale dostrzeżone przez wywiad AK - były po drugiej stronie Wisły już 28 lipca. Pisze o tym choćby gen. Jerzy Kirchmayer, w swojej klasycznej monografii Powstania Warszawskiego.) Wszyscy zgodzili się wówczas na ten warunek rozpoczęcia Powstania - i Okulicki i Bokszczanin. Bokszczanin wręcz spodziewał się szybkiego wkroczenia Sowietów do Warszawy, gdyż złożył wówczas rezygnację z udziału w pracach KG AK i wyjechał poza Warszawę, tłumacząc to niechęcią do kontaktu z Sowietami. Bokszczanin do Warszawy już nie wrócił a Powstanie obserwował z prowincji. (Ciechanowski wspomina z jakim niesmakiem przyjęto to, że tuż przed Powstaniem, dowódca jego oddziału wyjechał do Kampinosu, argumentując, że "jestem kawalerzystą, a tam się będzie zbierać kawaleria". Postrzegano to jako dezercję. Jak więc ocenić postawę Bokszczanina?)


Dlaczego więc Powstanie rozpoczęto, pomimo tego, że warunki wojskowe nie zostały spełnione? Tutaj przede wszystkim zawinił płk Antoni Chruściel "Monter" , komendant Okręgu AK Warszawa-Miasto. To on zarządził przedwczesne pogotowie bojowe w Okręgu, a gdy został zaproszony na popołudniową naradę KG AK w dniu 31 lipca 1944 r., złożył na niej meldunek, który Jerzy Iranek-Osmecki określił jako "fałszywy". "Monter" mówił wówczas o wdzieraniu się sowieckich czołgów na Pradze. Nie wiemy, co mówił o sytuacji na przyczółku warecko-magnuszewskim. Chruściel złożył ten mylący meldunek, pomimo tego, że o godz. 15.00 dokładnie zreferował mu sytuację na froncie pod Warszawą jego szef sztabu ppłk Stanisław Weber. Mówił on wówczas "Monterowi" m.in. o szykowanym przez Niemców kontruderzeniu pod Wołominem. Chruściel miał "natychmiast" po spotkaniu z Weberem udać się na naradę z  KG AK, z której wrócił po 17.30. Ciechanowski w swojej książce sfałszował relację Webera, tak by wynikało z niej, że to Weber wrócił po 17.30 i spotkał "Montera". Co Ciechanowski starał się ukryć? Wiadomo, że Chruściel dotarł na spotkanie KG AK dopiero o 17.00. Co więc robił między spotkaniem z Weberem a naradą KG AK? Z kim się spotkał.


Jerzy Iranek-Osmecki sugeruje, że Chruściel spotkał się wówczas z Rzepeckim. Chruściel był zbyt prostym człowiekiem, by bawić się w intrygi. Z powodu paskudnego charakteru przyjaźnił się zaś jedynie z Rzepeckim. Kazimierz Iranek-Osmecki, Tadeusz Żenczykowski i Aleksander Kamiński zgodnie sugerują, że Rzepecki wręcz sterował "Monterem". Rzepecki również naciskał na to, by Powstanie rozpocząć NIEZALEŻNIE OD WARUNKÓW WOJSKOWYCH. Zależało mu bardzo na tym, by doszło do niego 1 sierpnia. Dlaczego? Wygadał się pod koniec września. Chodziło o to, by przebywający w Moskwie Mikołajczyk miał "dobry argument w negocjacjach" ze Stalinem. 

Powstanie Warszawskie mogło się udać. Miało nawet duże szanse na zwycięstwo. Ale szanse te zostały zaprzepaszczone przez totalnego kretyna jakim był Mikołajczyk. Wieczorem 31 lipca, gdy był on przyjmowany na Kremlu, powiedział Mołotowowi otwartym tekstem, że w Warszawie jest szykowane Powstanie. Mołotow natychmiast przerwał rozmowę i pobiegł do Stalina donieść mu o tym. Spanikowany Stalin kazał z dniem 1 sierpnia wstrzymać natarcie pod Warszawą. 9 Armia niemiecka była wówczas pobita i nie miała sił, by powstrzymać Sowietów - zwłaszcza na przyczółku warecko-magnuszewskim. Warszawa zgodnie z planem Rokossowskiego do 6 sierpnia zostałaby zajęta przez wojska sowieckie. Nie byłoby rzezi Woli, ani zniszczenia Starówki. Powstanie trwałoby kilka dni, tak jak zaplanowano. Tak by było, gdyby nie bezdenna głupota Mikołajczyka i podłość Rzepeckiego - innego ludowca z antypiłsudczykowskim zajobem. Baj de łej: Iranek-Osmecki pisał również o antysanacyjnych kompleksach "Montera". Również Bokszczanin dawał wyraz tym kompleksom w korespondencji z Ciechanowskim. Czyżby więc fanatyczna antysanacyjność była synonimem spierdolenia umysłowego?



Ciechanowski przekonuje jednak, że to Okulicki był głównym winowajcą klęski Powstania. By uwiarygodnić swoje teoryjki starał się przedstawić ostatniego komendanta głównego AK w jak najgorszym świetle. Przedstawiał go więc jako półdebila i wojskowego dyletanta - choć przecież Okulicki miał przed wojną opinię świetnego oficera Sztabu Generalnego a we Wrześniu 1939 r. świetnie dowodził w obronie Warszawy. O kompetencjach i charakterze Okulickiego bardzo dobrze się wypowiadali tacy ludzie jak płk Iranek-Osmecki, płk Aleksander Klotz (błyskotliwy antysowiecki konspirator) czy też jego przedwojenny przyjaciel... gen. Zygmunt Berling. (Polecam ten artykuł poświęcony Okulickiemu i jego karierze.) Ciechanowski stara się też zrobić z Okulickiego alkoholika - argumentem za tym jest to, że częstował kolegów włoskim koniakiem ("Monter" w tym czasie popijał "najgorszą siwuchę z czerwonym kapslem".) Londyński bajkopisarz robi też zarzut Okulickiemu z tego, że był "kobieciarzem" - a w innym miejscu swojej książki wychwala gen. Andersa, za to, że był "miłośnikiem kobiet i koni". Można więc założyć, że Ciechanowski zafałszował też epizod z uwięzieniem Okulickiego przez Sowietów robiąc z niego sowieckiego agenta. Tak się składa, że gen. Iwan Sierow wspomina Okulickiego z tamtego okresu jako groźnego i godnego przeciwnika. "Na marginesie, wywarł na mnie wrażenie mądrego i dobrego, kompetentnego pracownika wywiadu” - pisał Sierow. Nie można oczywiście wykluczyć, że Okulicki zaangażował się wspólnie z Berią (i Berlingiem) w grę wymierzoną w Stalina. Właśnie to sugerował też Sierow.

Ciechanowski przeciwstawia Okulickiemu nie tylko Bokszczanina, ale przede wszystkim płka Tatara. Problem w tym, że Tatar jawnie sympatyzował z Sowietami od co najmniej 1943 r. i z tego powodu dano mu "kopa w górę" do Londynu. Wcześniej jako szef Oddziału Operacyjnego KG AK, Tatar przygotował plany akcji "Burza" i zdecydował o wyłączeniu Warszawy z "Burzy". Wysłał na Wschód wiele transportów broni z Warszawy - broni, której niedostatek był później bardzo mocno odczuwalny podczas Powstania. Gdy Okulicki został komendantem głównym AK, Tatar próbował pozbawić go władzy, tak by samemu dowodzić AK z Londynu. Człowiekiem Tatara był Bokszczanin, którego narzucono Okulickiemu jako szefa sztabu.

Pouczające są też dalsze losy ludzi, których decyzje doprowadziły do tego, że Powstanie Warszawskie poniosło klęskę. Rzepecki na jesieni 1945 r., po aresztowaniu przez UB, dogadywał się z bezpieką wydając wszystkich współpracowników z WiN oraz majątek i radiostacje pozostawione przez AK. Tatar przekazał bezpiece złoto i srebro FON oraz fundusz "Drawa". Mikołajczyk entuzjastycznie zaś poparł odebranie polskiego obywatelstwa gen. Andersowi, Maczkowi oraz wielu innym oficerom PSZ na Zachodzie, w tym... Chruścielowi. Rzepecki i Mikołajczyk mimo to siedzieli później w więzieniach bezpieki a Mikołajczyk musiał uciekać z kraju. Chruściel natomiast na emigracji wyraźnie dystansował się od prac historycznych związanych z Powstaniem. Nie mógł przeboleć tego, że to Bór-Komorowski był uznawany za wodza Powstanie Warszawskiego, a nie on...

A sam Ciechanowski? Wiele mówi o nim choćby to, że w swoich książkach pisał o "obozie londyńskim" zamiast o rządzie II RP na uchodźstwie a odkrycie sowieckiej zbrodni w Katyniu zbył jako "katyńskie rewelacje". Nie powinno więc nas dziwić, że komunistyczna cenzura pozwoliła na wydawanie jego książek w PRL.

sobota, 27 sierpnia 2022

Dugin zabił córkę, bo kazał mu kotek

 


Ilustracja muzyczna: Dear You - Higurashi OST

Raszystowskie tajne służby same się przyznały do wysadzenia w powietrze Darii Dugin. Przyznaniem się przez nie do winy jest kretyńska historyjka o bojowniczce Azowa (z którym oczywiście nie miała nic wspólnego - po prostu FSB nie zna innych oddziałów armii ukraińskiej), która przyjechała do Rosji z legitymacją swojego oddziału  podłożyła bombę pod samochodem Duginówny, a potem wraz ze swoją małoletnią córką uciekła Mini Cooperem do Estonii, przez zamkniętą granicę. Żeby było zabawniej, domniemana zabójczyni była związana z rosyjskim kolaborantem. Służby wyraźnie nie uzgodniły wersji między sobą, bo równolegle wymyśliły terrorystyczną organizację opozycyjną, która wzięła na siebie odpowiedzialność za zamach. Zgrany stalinowski schemat. 

Dlaczego więc zabito Duginównę? I tutaj zaczynają się domysły. Grzegorz Kuczyński podsumowując siedem wersji krążących w rosyjskojęzycznym necie, przypomina o pewnym epizodzie: "W 2014 roku, podczas urlopu w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, w morzu utonął – w budzących do dziś wiele wątpliwości okolicznościach – starszy syn ówczesnego szefa administracji prezydenckiej Aleksandr Iwanow. Do dziś uważa się, że było to ostrzeżenie dla Siergieja Iwanowa, niedoszłego prezydenta, ministra obrony, w końcu szefa administracji kremlowskiej. Na dodatek był to okres wojny w Donbasie, konfliktu z Zachodem i sankcji – co wielu ludziom w Moskwie niekoniecznie się podobało. Po śmierci syna Iwanow ograniczył aktywność polityczną, a latem 2016 roku zrezygnował z ważnej funkcji i przestał się niemal zupełnie liczyć." Romuald Szermietiew zauważa, że obłędna wizja Dugina mówiąca o budowie imperium euroazjatyckiego przestała pasować do realiów i stała się niewygodna dla Kremla. Jurij Felsztyński wprost twierdzi natomiast, że zamachem stała GRU. 



Zamach nie był bynajmniej fuszerką. Celem nie był Dugin tylko jego córka. To na nią był zarejestrowany samochód, w którym podłożono bombę. Duginówna zostawiła wcześniej swoje autko na parkingu strzeżonym, na którym dziwnym trafem akurat nie działała  kamera ochrony. Diarrhea ("Diarrhea, cza cza cza!!!" - Beavis i Butthead) prowadziła własną działalność biznesową - robiła interesy z Prigożynem, patronem wagnerowców. W rosyjskojęzycznym necie spotkałem się z teorią, że wyeliminowaną ją w ramach akcji usuwania ludzi odpowiedzialnych za defraudacje pieniędzy tajnych służb. Duginówna miała być odpowiedzialna za przekazywanie kasy na kampanię Marine Le Pen. Kasa jednak jakość nie dotarła. Być może nawiązaniem do tego było nazywanie Duginówny w materiałach wspominkowych moskalskiej telewizji "rosyjską Marine Le Pen". :)

Mnóstwo ciekawych rzeczy na ten temat napisał oczywiście Generał SWR. Według niego, Dugin został nagrany przez swojego znajomego generała FSB. Poszedł do niego się wyżalić. Opowiadał jak snuł się ulicami Moskwy rozmyślając o tym dlaczego Putin nie angażuje się w wojnę na Ukrainie "na pełną skalę". W pewnym momencie zauważył na płocie kotka. (Nya!) Kotek ruszył łapką w jego stronę i zniknął. 


Po 150 metrach Dugin zauważył truchło tak samo wyglądającego kota. Uznał to za ZNAK. Zrozumiał wówczas, że ten kto głosi jakąś ideę, musi być gotowy się dla niej poświęcić. Nawet jeśli to poświęcenie oznaczałoby śmierć najbliższej mu osoby. 

Wpadł więc na pomysł, że poświęci własną córkę, by skłonić Putina do ostrzejszego prowadzenia wojny. Wszak Putin też ma córki, więc zamach wrażych, zachodnich służb na Duginównę powinien nim wstrząsnąć i natchnąć myślą o zemście na "atlantystach". 

Generał FSB słuchał tego zszokowany. Zaproponował Duginowi, że może sfingować zamach na jego córkę. Upozorować jej śmierć, a na miejscu zamachu zostawić trudne do rozpoznania spalone ciało kobiety. Dugin uparł się jednak, że zamach musi być przeprowadzony na serio, bo gdyby inscenizacja wyszła na jaw, byłaby wielka afera. FSB przyjęła więc ofertę Dugina. Wiedział on, że jego córka zostanie zabita, ale nie znał daty zamachu, ani sposobu zabójstwa. 

Powyżej: To oczywiście tylko mem, na którym ktoś sobie kpi z Dugina. Ale bliski prawdy.

Teoria o Duginównie jako o ezoterycznej ofierze sakralnej ma swoich zwolenników. Jak zauważył Siergiej Sumlenny, Dugin w kwietniu 2020 r. napisał, że członkowie elit powinni wśród swojego potomstwa mieć dzieci przeznaczone tylko do jednego celu: złożenia ich w ofierze, by odzyskać przychylność bogów. Przypomniał w nim m.in. o starożytnych ofiarach z córek (znanych choćby z "Iliady" czy z biblijnej opowieści o Jeftem). Pamiętajmy też, że Dugin leczył się kiedyś psychiatrycznie - jak wszyscy widzimy, terapia była nieskuteczna. W czasach sowieckich mieszkał bodajże z Limonowem i jednym z czołowych rosyjskich punkowców. Kazali mu się wyprowadzić, bo uznali, że koleś jest zbyt popieprzony jak na ich standardy. Bywało, że w środku nocy krzyczał, że Kozacy chcą ich wytruć gazem i zabierał się do uszczelniania okien materacami.


Teorię o ofierze sakralnej czyni bardziej prawdopodobnym to, że Dugin uczynił z pogrzebu swojej "Urszulki" wielką szopkę, na której mówił o... ofierze sakralnej. Coś zbyt dobrze się na tym pogrzebie bawił...

Jeśli Dugin miał intencję wstrząsnąć Putinem, to wyraźnie przecenił empatię kremlowskiego karzełka. Według Generała SWR, Putin dostał od FSB raport mówiący, że za zabójstwem Duginówny stoją brytyjskie tajne służby, które mściły się w ten sposób za otrucie Nawalnego i Skripalów. (Zauważyliście, że przy okazji Margarita Simonian, szefowa Russia Today, przyznała, że to Rosja odpowiada za próbę zabójstwa Skripalów?). Nie myślał wówczas jednak o zemście. Kazał zwiększyć ochronę swoich dzieci, a w jego ślad poszli jego spanikowani współpracownicy. Szybko jednak zorientował się, że raport przedstawiony przez FSB był totalną lipą.

Na videokonferencji z czołowymi członkami swojej ekipy zadał więc pytanie: - Czy wyglądam jak królik? ("Czy Marcellus Wallace wygląda jak kurwa?"). Gdy skonsternowani akolici odpowiedzieli, że "nie", odparł: - Skoro nie wyglądam jak królik, to czemu próbujecie mnie mnożyć? 

Totalnie zjechał odpowiedzialnych za tę szopkę. Zrozumiał bowiem, że próbowano wpływać na jego politykę dezinformując go, a on tego bardzo nie lubi. Spadły więc akcje Patruszewa i Bortnikowa. Triumfujący Kirijenko ostrzegł, że pojawienie się na pogrzebie Duginówny będzie bardzo źle widziane. I rzeczywiście nie było na nim nikogo ważnego. Szojgu i Kadyrow nie złożyli nawet Duginowi kondolencji.

Pomysł Dugina ze złożeniem córki w ofierze sakralnej był więc zupełnie kretyński. I nic dziwnego. Dugin przecież zabił Darię, bo "powiedział mu to kotek". Być może był to jeden z taktycznych kotów Azowa lub kot doktora Targalskiego. Nya!






Kretyński plan Dugina wywołał ruchy sejsmiczne na Kremlu. Szanse młodego Patruszewa na objęcie schedy po Putinie spadły. W górę poszły akcje Kirijenki i związanej z nim Lawendowej Mafii. Członkiem tej tęczowej sitwy jest m.in. Jurij Kowalczuk, założyciel Banku Rassija, prawosławny mistyk i zarazem hedonista, z którym Putin spędzał czas w trakcie covidowej izolacji. Sitwa jest oczywiście bardzo rozgałęziona i obejmuje osoby związane z operacją specjalną na Ukrainie. Ciekawym przypadkiem jest choćby Andriej Aleksiejenko, były burmistrz Kransodaru, a obecnie wiceszef administracji okupacyjnej w zajętej przez raszystów części Obwodu Charkowskiego. Aleksiejenko jest kochankiem gubernatora Kraju Krasnodarskiego Kondratiewa. W swojej willi pod Tuapse urządza imprezy dla biseksualnych swingersów. Kondratiew występuje na nich przebrany za pokojówkę, a Aleksiejenko przebiera się za niegrzeczną uczennicę. 

Prominentnym członkiem sitwy jest również Wiaczesław Wołodin, przewodniczący Dupy Dumy. Niedawno odwiedził on Donbas, gdzie ponoć cudem uniknął śmierci w ukraińskim ostrzale - wraży pocisk trafił w gabinet, w którym kilka minut wcześniej spotykał się on z władzami samozwańczej Donieckiej Republiki Chujowej. Wołodin znalazł podczas tej wizyty czas na sprawy prywatne. Spotkał się ze swoim dawnym kochankiem Denisem Puszylinem, samozwańczym prezydentem DRL.


Dziwnym trafem akurat wyciekły na Telegramie prywatne wiadomości Puszylina wskazujące, że był on w kontakcie z przedstawicielem strony ukraińskiej, któremu przekazywał dane o lokalizacji rosyjskich składów wojskowych. Za każde wskazanie brał 500 tys. USD. Przypominam, że Puszylin - gejowska wersja czerwonej jaskółki - zaczynał karierę pracując w piramidzie finansowej a przywódcą DRL został po zamachu bombowym, w którym zginął dotychczasowy przywódca - Aleksander Zacharczenko. 

Rassija to kraj zaiste katechoniczny... Kraj z katechonem w dupie...

***

Przy okazji złożenia z Duginówny ofiary sakralnej, parę osób wykorzystało okazję, by się zbłaźnić. Niezawodny był znany bereciarz, profesor Jacek Bartyzel ("I'm gonna shizel your Bartyzel!" - Snoop Dogg). Jak zwykle odwołując się do historii francuskich przegrywów, napisał:


"Przypomnę, że kiedy wybuchła I wojna światowa, czołowi filozofowie i poeci niemieccy wzywali do zabijania Francuzów i ich sojuszników w imię wyższości germańskiej Die Kultur, a takoż czołowi intelektualiści francuscy i angielscy wzywali do zabijania germańskich „Hunów” w imię postępu i wyższości zachodniej Civilization, ale jakoś nikt nie zamordował z tego powodu Maxa Schelera czy Emile’a Durkheima, bo rozumiano, że myśliciele i artyści, jak popadną w patriotyczne uniesienie, to nie znają granic swojej weny retorycznej.

Normą naszej tradycji moralnej jest przecież właśnie to, że nie zabija się za myślenie, a więc nie zabija się filozofów, nawet jeżeli ich poglądy są nam niemiłe (nb. w wypadku prof. Dugina przynajmniej antyliberalna strona jego koncepcji winna nam być właśnie miła, przy odrzuceniu aspektów gnostyckich i imperialno-wielkoruskich), a jeśli zdarzy się, że jednak się ich zabija, to jest to – począwszy od Sokratesa – hańbą społeczeństw to czyniących. Jest mi zatem wstyd za te prawie rozradowane komentarze, toteż tej chwili składam Aleksandrowi Gieljewiczowi – jak ojciec ojcu, profesor profesorowi i chrześcijanin-katolik chrześcijaninowi-prawosławnemu – wyrazy głębokiego współczucia z powodu tragicznej śmierci jego córki."

(koniec cytatu)

No cóż, resortowego turbogeja Krzeczkowskiego nie da się łatwo wyciągnąć z umysłów naszych dupoprawicowców...

Durniem okazał się nie tylko bereciarz. Warzecha pisał, że przez kilkadziesiąt godzin kontemplował śmierć Duginówny. Nie wyjaśnił, gdzie spoczywała wówczas jego ręka. Zapłakała nad tą blond cipencją również lubelska Młodzież Wszechpolska. O profesorze Wielkodupskim nawet nie ma, co wspominać, bo jego reakcja była bardzo przewidywalna.

Mądrze odpowiedzieli im bardziej ogarnięci nacjonaliści:


"Idąc śladami swojego ojca, Daria Dugina chciała poddaństwa Polski i Finlandii imperium eurazjatyckiemu. Zresztą, Aleksandr wspominał, że państwo polskie istnieć nie może w żadnej formie, gdyż takie są „święte prawa geopolityki”, ewentualnie funkcjonować mogłoby jako wasal niemiecki. Los Polski w wizjach eurazjatów nie był lepszy od ukraińskiego, z tymże może oszczędzonoby nam ludobójstwa. Tym bardziej śmieszne jest ubolewanie nad śmiercią jednej z czołowych postaci przez Wszechpolaków, którzy z dumą noszą hasło Śmierć wrogom Ojczyzny.

O obrońcach Azowstali Daria mówiła, że należy zatknąć ich na pale, a potem oddać pod sąd ludowy. Jako obrończyni „białej cywilizacji”, za jaką uważa ją zachodnia prawica, mówiła o sobie, że jest „antyrasistką”, a zachód nazywała „nazistowskim” i „totalitarnym”. Ukraińskich żołnierzy nazwała podludźmi, a w wojskowym periodyku dla oficerów pisała, że zbrodnia w Buczy to mistyfikacja (co ciekawe, część polskiej prawicy uważała to samo). Zachowywała się jak polityk frakcji jastrzębi i nijak się to ma do porównania do francuskich czy niemieckich filozofów nawołujących swoich żołnierzy do patriotycznych uniesień podczas I WŚ, jak chce tego Bartyzel czy związany z proputinowskim środowiskiem „Falangi” Roland Lasecki piszący, iż na filozofów nie można podnosić ręki.

Dugina była politykiem, pisała do pism wojskowych jak politruk, wzywała do egzekucji jeńców wojennych (ciekawe czemu prawica polska siedzi cicho w sprawie Ołeniwki, gdzie wymordowano ich niemal „katyńskim” sposobem?), w końcu propagowała to, co jej ojciec i była przeciwniczką istnienia Polski oraz naszej tożsamości. To samo z siebie stawia ją w obozie wroga, jej słowa to nie były przemyślenia geopolityczne tylko wzywanie do mordowania i radykalnych działań, niczym oficera prowadzącego. "

***

Oczywiście wielu przedstawicieli rosyjskich "elit" wysłało swoje dzieci na Zachód - tak to już bywa u komuchów. Galijew pisze wręcz o ich "relokacji".

Najbardziej znaną córką kremlowskiego oficjela żyjącą na Zachodzie jest oczywiście Liza Pieskowa, córka rzecznika Kremla. Była ona m.in. stażystką w Parlamencie Europejskim. Pieskowa podejrzewam jednak, że jest kretem pracującym dla Zachodu...



Mało kto wie jednak, że Artiom, wnuk generała Zołotowa, studiuje w Wielkiej Brytanii. I jak widać na powyższym zdjęciu kontynuuje tradycję rodzinną.

***

Historia ostatnio się aktualizuje. W przyszłym tygodniu postaram się jednak zrobić wpis historyczny - bezlitosną orkę dziełka, na którym opierali się zarówno Zychowicz jak i Patlewicz w swoich wysrywach o Powstaniu Warszawskim i generale Okulickim.

sobota, 20 sierpnia 2022

Imprezowa Zacharowa i tajemnice rosyjskiego MSZ

 


Ilustracja muzyczna: Ying Yang Twins - Wait (The Whisper Song) - motyw muzyczny Marii Zacharowej

Trwa operacja specjalna mająca na celu demilitaryzację Krymu. Tymczasem w Moskwie zaczęło się najważniejsze wydarzenie militarne roku - biatlon czołgowy! Załogi z państw Trzeciego Świata mają niepowtarzalną okazję zbłaźnić się podczas kierowania czołgami T-72, które przecież powinny doskonale znać. Towarzyszące mu targi zbrojeniowe oraz konferencja bezpieczeństwa są natomiast okazją do przekonywania różnych skorumpowanych afrykańskich watażków, że rosyjski sprzęt "nie ma analoga w mirie" i że można z jego pomocą "nakryć czapkami" Abramsy i F-35. Tak jak warszawski Festiwal Młodzieży z 1955 r. ta impreza jest również okazją do nawiązywania wielu ciekawych znajomości z przybyszami z egzotycznych krajów. Przekonała się o tym znana i lubiana Maria Zacharowa, rzeczniczka rosyjskiego MSZ.



Według doniesień tajemniczego Generała SWR, Zacharowa w pewnym momencie zaniedbała swoje obowiązki podczas tej imprezy. Przepadła, choć miała robić za konferansjerkę. Znaleziono ją jednak. Okazało się, że utknęła. Między dwoma przedstawicielami państw afrykańskich. Z jednej strony był ambasador, z drugiej przedstawiciel MON jednego z krajów Afryki. Przyglądał się temu ochroniarz jednego z tych VIP-ów. Wyglądało na to, że Zacharowa z nimi wcześniej trochę się napiła, a że jest rozrywkową i zboczoną kobietą, to tylko ją za to chwalić. Niektórzy rosyjscy narodowcy mogą dostrzec w tym incydencie "zdradę rasy", ale przecież Rosjanie bardzo gościnnie już przyjmowali u siebie Afroziomali. Wystarczy wspomnieć pradziadka Aleksandra Puszkina, który był Etiopczykiem. 

Jak ktoś taki jak Zacharowa mógł zrobić karierę w MSZ drugiego mocarstwa Trzeciego Świata? No cóż, pochodzi ona z resortowego klanu. Jej rodzice byli dyplomatami. Pracę w ich zawodzie miała już od początku zagwarantowaną. I podobnych miernot przyjmowanych "po dupie i znajomości" jest w rosyjskim MSZ cała masa. Z Siergiejem Ławrowem na czele. Koleś zaczynał karierę w dyplomacji w 1972 r. Za czasów Breżniewa. Na rok przed tym, jak Joe Biden dostał się do Senatu.


Miałem kiedyś okazję rozmawiać z Rosjaninem mającym kilka lat temu staż w moskiewskim MSZ. Powiedział mi, że najczęściej kradzioną rzeczą w tej instytucji jest - papier verge. Specjalny, luksusowy papier, który się nie zatniesz. Skąd taki popyt na niego? Bo Ławrow odmawia czytania dokumentów, które nie są zapisane na papierze verge. Gdy przychodzi do niego ktoś z superważną notatką, na przykład dotyczącą wojny, Ławrow mówi z niesmakiem: "Nie będę tego czytał. Przepisz to najpierw na verge". 

(I pomyśleć, że niejaka Barbara Brylska dekadę temu mówiła publicznie Ławrowowi, w siedzibie polskiego MSZ, że "go kocha" i "nienawidzi, tych którzy nie kochają Rosjan".  Brylska - kiepska wersja Stevena Seagala. Równie głupia jak Seagal, ale o słabszym talencie...)

W moskiewskim MSZ jest też w podziemiach ciekawy sklepik. Sprzedają w nim różne artykuły spożywcze (pewnie i te luksusowe) po cenach, które się niewiele zmieniły od czasów sowieckich. Zdarzało się też, że wszyscy ustawiali się z naczynkami na korytarzu, bo rzucili... miód. Taka to oderwana od rzeczywistości instytucja. Przestroga, by różne zdegenerowane resortowe klany wycinać.

Myślicie, że w naszym MSZ w latach 90-tych było lepiej? Ciekawie to przedstawił Witold Waszczykowski w niedawnym wywiadzie dla "Plusa Minusa":


" W czasach komunistycznych MSZ zarządzała partia. Urzędnicy przychodzili do pracy przed godziną 9, zaczynali od śniadania, kawy i gazety, trochę popracowali i szli na obiad, a po obiedzie lektoraty językowe i już szykowali się do wyjścia z pracy. Punktualnie o 16.15 otwierały się wrota MSZ i wszyscy wypadali jak stado bawołów. Po wyborach w 1989 r. polityka zagraniczna nagle zaczęła odgrywać istotną rolę. Polska miała siedmiu nowych sąsiadów, zniknęły: NRD, Czechosłowacja, Związek Radziecki. Aspirowaliśmy do Unii Europejskiej i NATO. Słowem – był huk roboty.

W poprzednim ustroju tej pracy dla urzędników MSZ nie było?

Wie pani, co znaleźliśmy w szafach pancernych MSZ, gdy je otworzyliśmy na początku lat 90.? Papier toaletowy, herbatę, mydło, jakiś ręcznik, czyli towary deficytowe, a oprócz tego skromne wycinki z zachodnich gazet. To było główne źródło informacji dla PRL-owskich dyplomatów. Wszystko się zmieniło i ci, którzy nie byli w stanie zaadaptować się do nowej rzeczywistości, odchodzili. Otwarcie się na świat spowodowało lawinę informacji do przetwarzania. Rozpowszechniały się komputery osobiste z edytorami tekstów i wyparły maszyny do pisania. Wypierało to też pracowników niechętnych do przystosowania się do nowych form pracy.

Ale gdy w 1993 r. wybory wygrały SLD i PSL, fala byłych pracowników dyplomacji na powrót wlała się do MSZ. Wiązał się z tym pewien problem – większość z nich była sceptycznie nastawiona do NATO. Latami tkwili w paradygmacie, że sojusz jest wrogiem. Po 1989 r. nie mogli już tak mówić, ale pojawiła się koncepcja, że NATO jest przeżytkiem. Skoro ZSRR upadł, NATO też nie ma racji bytu i dlatego trzeba budować nowy, inkluzywny system bezpieczeństwa, oparty na KBWE (Konferencja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie – red.), dziś OBWE. Guru tej koncepcji był Adam Rotfeld, wówczas szef Instytutu Badań nad Pokojem w Sztokholmie. Należy pamiętać, że dyplomacja PRL działała pod dyktando Moskwy i miała wytyczone zadania. Była aktywna w procesie helsińskim, procesie detente, który doprowadził do powstania KBWE – system ten miał zastąpić rywalizację zimnowojenną. Powrócili wtedy do aktywności w MSZ tacy ludzie, jak Andrzej Towpik lub Jerzy Nowak.

Co ma pan im do zarzucenia?

Tylko to, że z wielką rezerwą i bojaźnią podchodzili do koncepcji Polski w NATO. A byli wspierani przez grupę wojskowych, szczególnie tych, którzy pracowali w kontrwywiadzie. Wszyscy byli wyszkoleni w ZSRR, często wspominali, że spędzili lata w tym kraju, mieli tam przyjaciół, którzy w stanie wojennym przysyłali im paczki. „I teraz mamy zerwać z nimi kontakty” – mówili z żalem.

(...)



Kilku pracowników MSZ sporządziło raport o kosztach rozszerzenia NATO. Dowiedliśmy w nim, że nie będą one duże. Zostaliśmy za to ukarani przez Dariusza Rosatiego, ówczesnego szefa MSZ.

Jak to ukarani?

Normalnie, dostaliśmy nagany i zabrano nam po tysiąc złotych z pensji za to, że zajęliśmy się sprawą, która – jak twierdził Rosati – do nas nie należała. "

(koniec cytatu)

***
Dwóch Finów, kiedyś bliskich przyjaciół, spotyka się po raz pierwszy od 20 lat. Idą się razem napić. Piją wódkę w milczeniu. Po kilku kolejkach, jeden z nich nieśmiało mówi:
- Ładną dziś mamy pogodę....

- Coś ty kurwa taki rozmowny? - odpowiada mu przyjaciel nie widziany od 20 lat.

Podejrzewam więc, że cała ta gównoburza z panienką z teledysków Basshuntera premier Finlandii Sanną Marin, dotyczy tego, że podeptała ona świętą fińską tradycję picia w milczeniu :)


"Ktoś dissuje mnie, niech mówi co chce" - Sanna Marin.

Jak zdesperowana musi być rosyjska i niemiecka (Marin krytykowała ostatnio Niemcy) agentura, by kręcić aferę z filmiku, na którym trzydziestoparolatka bawi się grzeczniej niż typowa polska gimbiara :)

No cóż, oburzeni być mogą różnego rodzaju purytanie, brewaryści, skopcy i onucowcy tacy jak z poniższego screenu:



No cóż, gdyby wzorem Zacharowej dała sobie włożyć wielkie czarne katechony w co najmniej dwa otwory jednocześnie, to byłoby OK. Byłaby katechonicą. 

Ktoś to fajnie skomentował:




***

Kroi się nowa seria blogowa. Będzie poświęcona pewnej małej organizacji będącej w samym centrum podziemnego żmijowiska w trakcie drugiej wojny światowej. Nie wiem, czy się publice będzie podobać tak specyficzny temat, ale koneserzy mogą docenić.

sobota, 13 sierpnia 2022

FBI inauguruje kampanię Trumpa

 


Ilustracja muzyczna: MetalTrump - Symphony of Destruction

Czy to możliwe, by FBI zapewniła Donaldowi Trumpowi republikańską nominację i zwycięstwo w wyborach prezydenckich?

No cóż, agenci którzy przeszukali jego rezydencję Mar-a-Lago (i robili to w sposób zapewniający polityczną amunicję republikanom) wypełniali tylko rozkazy prokuratora generalnego Merricka Garlanda, który raczej nie miał takiej intencji. On zapewne dostrzegł okazję, by uwikłać Trumpa w kolejny proces sądowy i po wyroku zablokować mu możliwość sprawowania urzędów publicznych. Wcześniej próbowano udupić Trumpa za pomocą komisji ds. zdarzeń z 6 stycznia 2021 r., ale komisja ta nie zdołała w sposób znaczący wpłynąć na opinię publiczną.  Teraz będą więc próbować skazać Trumpa za niewłaściwe obchodzenie się z tajnymi dokumentami. Z przecieków wynika, że Trump miał w swoim prywatnym archiwum ściśle tajny dokument dotyczący broni nuklearnej. W domyśle - kody do bomb atomowych. Tego typu kody są jednak regularnie zmieniane, więc szybko wycofano się z tej wrzutki. (Choć niektóre media sugerują, że Trump mógł przekazać nuklearne tajemnice do Arabii Saudyjskiej, a gen. Michael Hayden, szef NSA i CIA za Busha, porównuje Trumpa do Rosenbergów i sugeruje, że powinien dostać karę śmierci.) FBI chyba sama nie wiedziała za bardzo czego szuka, bo na liście przejętych "dowodów" wpisała akt ułaskawienia Rogera Stone'a, który jest przecież całkowicie jawny.

Faktem jest, że Trump od wielu miesięcy spierał się z Narodowymi Archiwami, jakie dokumenty im przekazać.  Prowadził też dialog z FBI w tej sprawie. Jeszcze w czerwcu pozwolił im przejrzeć dokumenty i zabrać część z nich.  Funkcjonariusze FBI chyba nie mieli nic przeciwko temu, że Trump trzyma u siebie dokumenty z czasów prezydentury, bo kilka tygodni temu nakazali mu, by je dodatkowo zabezpieczył instalując dodatkowy zamek w drzwiach do pomieszczenia, w którym były one przechowywane.  Trump twierdzi, że wszystkie dokumenty, które miał u siebie zostały zdeklasyfikowane i że w każdej chwili mógł przekazać FBI jakikolwiek dokument, o który by został poproszony. Rzeczywiście prezydent USA posiada najwyższą władzę odtajniania dokumentów, więc mógł przed opuszczeniem Białego Domu odtajnić wszystko, co zabrał do Mar-a-Lago. Prawdopodobieństwo tego, że sprawa przeciwko Trumpowi zostanie spieprzona jest więc duże. 

Jak na razie FBI i Departament Sprawiedliwości dokonały ponownej transformacji Trumpa w człowieka walczącego z Głębokim Państwem. Przynajmniej w oczach republikańskiego elektoratu, który zaczął spontanicznie demonstrować w obronie Trumpa. (Jak widać zapomniał, że Trump olał uczestników zamieszek z 6 stycznia 2021 r.) Szybko zauważono, że sędzia z Florydy, który podpisał nakaz przeszukania Mar-a-Lago, był prawnikiem reprezentującym pracowników Jeffreya Epsteina. Przypomniano sobie o tym jak łagodnie potraktowano Hillary za usunięcie 33 tys. emaili objętych nakazem sądowym. Nic dziwnego więc, że republikańscy politycy - w tym gubernator Ron de Santis, główny rywal Trumpa - musieli stanąć w obronie byłego prezydenta.  Newt Gingrich pytał: "Jeśli 30 agentów FBI może opanować dom byłego prezydenta i zarazem prawdopodobnego kandydata na prezydenta, to co mogą zrobić Wam?". Kongresmen Paul Gosar stwierdził nawet: "Musimy zniszczyć FBI". Istotnie ta rządowa agencja ma sporo za uszami - ostatnio zajmuje się głównie namawianiem rozchwianych psychicznie trans-nastolatków do przeprowadzania szkolnych maskar - ale raczej można się spodziewać komisji śledczych po październikowych wyborach "midterms". (Na celowniku znajdzie się też pewnie IRS, czyli skarbówka, ostatnio rekrutująca ludzi do swoich jednostek paramilitarnych.) Nawet niektórzy demokraci, tacy jak Andrew Cuomo, twierdzą, że rajd na Mar-a-Lago był polityczny.  Nie brak więc głosów, że działania FBI są politycznym ratunkiem dla Trumpa lub że nawet zapewnią mu prezydenturę. 

Trump ma tym razem dosyć dokładny plan dokonania czystek w waszyngtońskiej biurokracji po przejęciu władzy.  Czystki mają szczególnie mocno dotknąć Departament Sprawiedliwości, FBI, Departament Obrony i Departament Stanu. Oczywiście istnieje duże prawdopodobieństwo, że jakiś Kushner czy Bannon wyrzuci ten plan do kosza. Bernard Kerik, były szef nowojorskiej policji twierdzi jednak, że prawdopodobniej wcześniej demokraci będą próbowali zabić Trumpa. Ja widziałbym raczej scenariusz, w którym republikański wiceprezydent wdroży w życie plan zabójstwa. Zabójstwo nie musi być tak spektakularne jak w Dallas. Wszak częściej amerykańscy prezydenci też umierali z przyczyn "naturalnych" w trakcie kadencji, a Trump będzie miał w 2024 r. 78 lat. (Joe Biden 81 lat, Bernie Sanders 82 lata.)

***

Z rajdem FBI na Mar-a-Lago był powiązany niedawny wyrok na Alexa Jonesa, nakazujący mu zapłacić łącznie 49 mln USD rodzinom ofiar strzelaniny z Sandy Hook.  Jones podczas tego procesu miał przeciwko sobie swoich prawników, którzy "przypadkowo" wysłali prawnikom oskarżenia jego prywatną korespondencję z okresu kilku lat. Biorąc pod uwagę to, że Jones odegrał dużą (i chlubną) rolę w zatapianiu Hillary w 2020 r., można to odebrać jako próbę jego zakneblowania przed wyborami "midterms" i wyborami prezydenckimi. 

Przy okazji wychodzą na jaw też drobne sprawy obyczajowe Jonesa, jak choćby to, że wysłał nagie zdjęcie swojej żony Rogerowi Stone'owi. To w sumie nic takiego... Zwłaszcza, że Jones był wcześniej przyłapywany na oglądaniu trans-pornografii. (Ale trzeba przyznać, że transy, które oglądał wyglądały 100 razy lepiej od Rafalali, więc mógł się pomylić...)


Powyżej: Alex Jones z trans-youtuberem/ką/xm Blaire White. Gdybym nie znał kontekstu, zapytałbym się co to za loli...

***

A na koniec, dobra parodia.


sobota, 6 sierpnia 2022

Tajwan: Projekcja siły

 




Nancy Pelosi ma 82 lata. Jest tylko o 13 lat młodsza od Traczyk-Stawskiej. Ale spodziewam się, że za 13 lat nadal będzie aktywnie grała na giełdzie i osiągała stopy zwrotu lepsze od funduszów hedgingowych. Jeśli jednak zostanie zapamiętana w historii za cokolwiek pozytywnego, to będzie to jej niedawna wizyta na Tajwanie.

Administracja Bidena odradzała jej tę podróż i starała się przekonywać, że nie jest ona wyrazem oficjalnych amerykańskich poglądów na temat suwerenności Tajwanu. Nancy miała jednak pełne poparcie Partii Republikańskiej.  Były sekretarz stanu Mike Pompeo krytykował administrację, że pozwala Chińczykom na to, by grozili zestrzeleniem samolotu przewodniczącej Izby Reprezentantów. Republikanie wiedzieli doskonale, że ewentualne wycofanie się przez Pelosi z podróży do Taipei będzie odebrane przez ChRL jako słabość. W całej sprawie chodziło o projekcję siły. 

I Chińczycy ten test oblali. Zareagowali zarazem przesadnie jak i tragikomicznie. O ile w 1997 r., podczas podróży Newta Gingricha na Tajwan, zorganizowali manewry jedynie w Cieśninie Tajwańskiej, tak teraz przeprowadzili je wokół Tajwanu.  Doszło oczywiście do naruszeń przestrzeni powietrznej Republiki Chińskiej, a komunistyczne rakiety spadły również na wody będące częścią japońskiej wyłącznej strefy ekonomicznej. Chińczycy zrobili więc wiele wojennego szumu i niewiele poza tym. Bo zerwanie przez ChRL współpracy z USA w kwestii zmian klimatycznych można chyba uznać za dobrą wiadomość. Pokazali, że amerykańscy politycy wysokiej rangi mogą sobie swobodnie składać wizyty w "zbuntowanej prowincji". 

Oczywiście Chiny przygotowują się do inwazji na Tajwan. Ale obecnie raczej nie są do tego przygotowane. Cieśnina Tajwańska ma w najwęższym miejscu bodajże 128 km, a na wyspie nie ma wielu dobrych plaż do przeprowadzenia desantu. Wystarczy się więc wstrzelać rakietami przeciwokrętowymi we flotę inwazyjną. I zrobić wrogim spadochroniarzom drugi Hostomel. Chińską Armię Ludowo-Wyzwoleńczą czekałyby też ciężkie walki w terenie górskim i miejskim przeciwko dobrze uzbrojonemu i wyszkolonemu przeciwnikowi.  Chińczycy nie są przygotowani na tak duże ryzyko. Mogą więc sięgnąć po pewniejszą opcję. Przeprowadzone przez nich manewry sugerują, że będą chcieli zagłodzić Wyspę za pomocą blokady morskiej.  Blokada wymusiłaby oczywiście kontrakcję US Navy.  Tu Chińczycy mieliby spore szanse na wygraną - choćby ze względu na możliwość osiągnięcia przewagi lokalnej. Ale tego typu bitwa oznaczałaby odcięcie dostaw ropy, żywności oraz innych surowców do chińskich portów. Nie sądzę, by Chiny były obecnie na to gotowe. Sławetny Nowy Jedwabny Szlak jest obecnie w szczątkowym kształcie i może nigdy nie powstać. W tym roku Chiny obcięli do zera inwestycje w ten projekt w Rosji, na Sri Lance (z wiadomego powodu) i w Egipcie. Sami muszą ratować swój sektor nieruchomości, więc inwestycje z Trzecim Świecie schodzą na dalszy plan.

Pelosi chyba czytała Sun Tzu ("Sztukę wojny" a nie lipny tekst o demoralizowaniu narodów kolportowany kiedyś przez "Frondę"). Sama wybrała pole i czas bitwy, zaskakując tym samym przeciwnika. 

Projekcją siły - ale dokonaną już bardziej na potrzeby kampanii przed "midterms" - była likwidacja Ajmana Al-Zawahiriego, przywódcy al-Kaidy.  Akcja przeprowadzona za pomocą drona, który wystrzelił pocisk "ninja".  Zabito go na balkonie domu należącego do Siradżuddina Hakkaniego, talibskiego wiceministra spraw wewnętrznych i zarazem... kolesia, który zamieszczał opinie w  "New York Timesie".  Być może sami talibowie wystawili Amerykanom al-Zawahiriego. Ja jestem zdziwiony, że Zawahiri wciąż żył i ktoś o nim pamiętał. Koleś bowiem był aktywny w czasach, gdy Eminem robił śmieszne teledyski. Gimby tego nie pamiętają.

Również jednak mniejsze państwa sięgają po projekcję siły. W Karabachu armia azerska przeprowadziła małą, ale dobrze prezentującą się w mediach społecznościowych, serię bombardowań pozycji ormiańskich. Operacja "Odwet" była odpowiedzią na zabicie przez Ormian jednego azerskiego żołnierza i na to, że Armenia łamie porozumienie rozejmowe, nie wycofując swoich wojsk z Karabachu. Azerbejdżanowi chodziło jednak przede wszystkim o przetestowanie reakcji rosyjskich "mirotworców" - bombardowano wszak jedyny korytarz transportowy łączący Karabach z Armenią. Ruscy jak zwykle siedzieli cicho i modlili się, by przy okazji nie dostać pociskiem z drona. Generał SWR pisał na Telegramie, że Putin chce przehandlować Armenię Erdoganowi, licząc na to, że Turcja w zamian pomoże Rosji w wojnie gospodarczej. Erdogan jednak chciałby za przejście Armenii w jego strefę wpływów zapłacić jak najmniej. Na pewno lepszą ofertą byłoby przekazanie Turkom w opiekę Gruzji - wraz z Abchazją i Regionem Cchinwali. Rosja jednak na razie na to nie pójdzie.

Projekcji siły próbowała również Serbia - grożąc Kosowu "denazyfikacją".  Po komunikacie wydanym przez KFOR jednak się uspokoiła. Jest oczywistym, że Serbowie nie poradziliby sobie z siłami NATO w Kosowie. Wszyscy tam zbyt dobrze pamiętają bombardowania Belgradu. (Pamiętam jak w drodze z chorwackimi nacjonalistami do Bleiburga, usłyszałem w autobusie piosenkę "Lecą bomby na Beograd". Spytałem się, czy to piosenka z 1999 r. Odpowiedzieli mi: "Nie, to cygańska pieśń z 1941 r. Ale zawsze jest aktualna".)



Serbia to obecnie ciekawy przypadek. Jej prezydent Aleksandar Vuczić, to koleś z reżimu Miloszewicza, który przefarbował się na proeuropejczyka. Bierzę kasę z Unii, mimo łamania praworządności i zbrojenia się przeciwko sąsiadom. Reprezentuje on zarówno interesy rosyjskie i chińskie, jak i niemieckie. Jego Serbska Partia Postępowa jest stowarzyszona z Europejską Partią Chujową, do niedawna kierowaną przez Tuska. Serbski kameleon ma jednak małe pole manewru - Chorwacja, Czarnogóra, Albania i Macedonia Północna są w NATO, a w Kosowie są natowskie wojska. Może więc on jedynie próbować destabilizować Bośnię. 

Kogo w takiej sytuacji popiera polski endekoid? Oczywiście prorosyjską i zarazem proniemiecką  Serbię, a nie naszych natowskich sojuszników z Chorwacji, Czarnogóry, Macedonii Północnej i Albanii. Ciekawe, czy gdyby doszło do konfrontacji pomiędzy wojskiem serbskim a naszym kontyngentem wojskowym w Kosowie, to endekoidzi trzymaliby stronę Serbów tak jak libki stronę Łukaszenki podczas kryzysu na granicy?

A że się to wszystko prosi o nowy odcinek "Snów"....


sobota, 30 lipca 2022

Patruszew vs Kirijenko - lawendowa frakcja na Kremlu


 Jeżeli rzeczywiście niedawno doszło do próby otrucia Nikołaja Patruszewa syntetyczną trucizną, to nie trudno się domyślić, że stali za tym jego konkurenci do sukcesji po Putinie. Pierwszym narzucającym się sprawcą jest Siergiej Kirijenko - którego niezwykle ciekawą biografię przedstawiałem niedawno na tym blogu.  (W ciekawy sposób opisał go również Kamil Galijew.) W tej teorii jest jednak jedna spora dziura - Kirijenko nie ma bowiem przeszłości w służbach. A przynajmniej nic o tym nie wiadomo. Był dzieciakiem z nomenklatury, który robił pieniądze w Komsomole, a KGB takich jak on nie rekrutowała. Posiada on jednak zapewne swoich ludzi w służbach lub wszedł w sojusz z jedną z frakcji w bezpiece. Wszak on swego czasu owe służby "meblował", wskazując Putina na szefa FSB. 


Putin obecnie go trzyma u siebie i powierza mu ważne projekty, takie jak prace nad państwem związkowym Rosji, Białorusi i podbitej Ukrainy. Robi to, choć jak na gust Putina, Kirijenko jest zbyt przebiegły. "Jak można wierzyć Żydowi o ukraińskim nazwisku?" - zażartował sobie kiedyś rosyjski prezydent-karzełek. No, ale jak widać mu wierzy...

Generał SWR, rzekomy insider z Kremla (być może jakiś "emisariusz" ze służb przekazujący określoną narrację, tak jak np. wysłannicy Berii lub generała Sacharowskiego), napisał: "Co więcej, Kirijenko jest obecnie frontmanem lobby gejowskiego faworyzowanego przez Putina. W razie nadejścia Patruszewów, ta opcja będzie zredukowana do zera".

Wspomniane przez niego lawendowe lobby rzeczywiście w RaSSiji istnieje. Kryptogejem sado-masochistą ma być choćby Wiaczesław Wołodin, przewodniczący Dumy, były dyrektor generalny prezydenckiej administracji. Homoseksualistą jest również kagiebowski patriarcha Cyryl, którego 10 lat temu nasza dupoprawica w rodzaju redaktora T. chciała niemal kanonizować za życia. Turbogejem był też niedawno zmarły Władymir Wolfowicz Żerynowski - symbol rosyjskiego parlamentaryzmu.

Co do samego Putina, to przypominam, że według pułkownika Aleksandra Litwinienki, Putin został kiedyś nagrany jak w lokalu konspiracyjnym uprawiał seks z chłopcem. To mu nieco złamało karierę w KGB. Putin pomimo dobrej znajomości niemieckiego nie został wysłany na placówkę do RFN, Austrii czy Szwajcarii, tylko do NRD. (Gdzie według Nawalnego był "nierobem".) Z dawnych czasów zostało karzełkowi całowanie małych chłopców w brzuch. 

Wbrew narracji tworzonej dla zachodniej dupoprawicy, RaSSija nie jest i nie była państwem konserwatywnym obyczajowo. Nie było tak choćby w czasach carskich - wystarczy choćby przypomnieć wyczyny księcia Jusupowa, pioniera ruchu trans.  No cóż, słowo dupoprawica ma ukryte znaczenie...

No, ale przynajmniej Zacharowa jest hetero...



Ilustracja muzyczna: Tyga, Doja Cat - Freaky Deaky

***

Czasem zastanawiam się, czy niektórzy polityczni celebryci na Zachodzie popierają Rosję dlatego, że są idiotami, rosyjskimi agentami czy też może agentami natowskich służb udającymi w celach służbowych prorosyjskich idiotów. Na to, że trzecia opcja może częściej występować niż się spodziewamy, wskazuje ciekawy przypadek Tuckera Carlsona, popularnego dziennikarza Fox News, znanego ostatnio z propagowania izolacjonistycznych, proputinowskich opinii. 



Rzut oka na jego powiązania rodzinne daje jednak dużo do myślenia. Jego ojciec, Richard "Dick" Carlson, był za rządów Reagana dyrektorem US Information Agency, której podlegały m.in. Radio Wolna Europa/Radio Swoboda, Głos Ameryki i antycastrowskie Radio Marti. Bush Sr. mianował go ambasadorem na Seszelach. Zasiadał później w jednym think-tanku z Jeanne Kirkpatrick i byłym szefem CIA Jamesem Woolseyem. Carlson jest również spokrewniony z senatorem Williamem Fulbrightem.  Tucker w latach 80-tych jeździł do Nikaragui angażować się po stronie Contras, a później atakował Gary'ego Webba za jego odkrycia dotyczące handlu kokainą przez Contras. Tucker blisko przyjaźnił się również z... Hunterem Bidenem.  Z dużym prawdopodobieństwem był więc częścią operacji "odwróconego Trustu". Małofiejew i inni oligarchowie marnowali w ramach niej kasę na wsparcie dla środowisk, które uważali za prorosyjskie, a w rzeczywistości były one kontrolowane przez zachodnie służby.

***

Niepokoi mnie postawa administracji Bidena wobec ChRL. Brandon wypadł słabo podczas rozmowy telefonicznej z Xi Jinpingiem, który otwarcie groził USA.  Mamy próbę zastraszenia Stanów Zjednoczonych w związku z planowaną wizytą Nancy Pelosi na Tajwanie. Jak słusznie zauważa Mike Pompeo, były sekretarz stanu, zmiana planów podróży przewodniczącej Izby Reprezentantów zostałaby odebrana przez Chiny jako oznaka słabości USA.