Trwa operacja specjalna mająca na celu demilitaryzację Krymu. Tymczasem w Moskwie zaczęło się najważniejsze wydarzenie militarne roku - biatlon czołgowy! Załogi z państw Trzeciego Świata mają niepowtarzalną okazję zbłaźnić się podczas kierowania czołgami T-72, które przecież powinny doskonale znać. Towarzyszące mu targi zbrojeniowe oraz konferencja bezpieczeństwa są natomiast okazją do przekonywania różnych skorumpowanych afrykańskich watażków, że rosyjski sprzęt "nie ma analoga w mirie" i że można z jego pomocą "nakryć czapkami" Abramsy i F-35. Tak jak warszawski Festiwal Młodzieży z 1955 r. ta impreza jest również okazją do nawiązywania wielu ciekawych znajomości z przybyszami z egzotycznych krajów. Przekonała się o tym znana i lubiana Maria Zacharowa, rzeczniczka rosyjskiego MSZ.
Według doniesień tajemniczego Generała SWR, Zacharowa w pewnym momencie zaniedbała swoje obowiązki podczas tej imprezy. Przepadła, choć miała robić za konferansjerkę. Znaleziono ją jednak. Okazało się, że utknęła. Między dwoma przedstawicielami państw afrykańskich. Z jednej strony był ambasador, z drugiej przedstawiciel MON jednego z krajów Afryki. Przyglądał się temu ochroniarz jednego z tych VIP-ów. Wyglądało na to, że Zacharowa z nimi wcześniej trochę się napiła, a że jest rozrywkową i zboczoną kobietą, to tylko ją za to chwalić. Niektórzy rosyjscy narodowcy mogą dostrzec w tym incydencie "zdradę rasy", ale przecież Rosjanie bardzo gościnnie już przyjmowali u siebie Afroziomali. Wystarczy wspomnieć pradziadka Aleksandra Puszkina, który był Etiopczykiem.
Jak ktoś taki jak Zacharowa mógł zrobić karierę w MSZ drugiego mocarstwa Trzeciego Świata? No cóż, pochodzi ona z resortowego klanu. Jej rodzice byli dyplomatami. Pracę w ich zawodzie miała już od początku zagwarantowaną. I podobnych miernot przyjmowanych "po dupie i znajomości" jest w rosyjskim MSZ cała masa. Z Siergiejem Ławrowem na czele. Koleś zaczynał karierę w dyplomacji w 1972 r. Za czasów Breżniewa. Na rok przed tym, jak Joe Biden dostał się do Senatu.
Miałem kiedyś okazję rozmawiać z Rosjaninem mającym kilka lat temu staż w moskiewskim MSZ. Powiedział mi, że najczęściej kradzioną rzeczą w tej instytucji jest - papier verge. Specjalny, luksusowy papier, który się nie zatniesz. Skąd taki popyt na niego? Bo Ławrow odmawia czytania dokumentów, które nie są zapisane na papierze verge. Gdy przychodzi do niego ktoś z superważną notatką, na przykład dotyczącą wojny, Ławrow mówi z niesmakiem: "Nie będę tego czytał. Przepisz to najpierw na verge".
(I pomyśleć, że niejaka Barbara Brylska dekadę temu mówiła publicznie Ławrowowi, w siedzibie polskiego MSZ, że "go kocha" i "nienawidzi, tych którzy nie kochają Rosjan". Brylska - kiepska wersja Stevena Seagala. Równie głupia jak Seagal, ale o słabszym talencie...)
W moskiewskim MSZ jest też w podziemiach ciekawy sklepik. Sprzedają w nim różne artykuły spożywcze (pewnie i te luksusowe) po cenach, które się niewiele zmieniły od czasów sowieckich. Zdarzało się też, że wszyscy ustawiali się z naczynkami na korytarzu, bo rzucili... miód. Taka to oderwana od rzeczywistości instytucja. Przestroga, by różne zdegenerowane resortowe klany wycinać.
Myślicie, że w naszym MSZ w latach 90-tych było lepiej? Ciekawie to przedstawił Witold Waszczykowski w niedawnym wywiadzie dla "Plusa Minusa":
" W czasach komunistycznych MSZ zarządzała partia. Urzędnicy przychodzili do pracy przed godziną 9, zaczynali od śniadania, kawy i gazety, trochę popracowali i szli na obiad, a po obiedzie lektoraty językowe i już szykowali się do wyjścia z pracy. Punktualnie o 16.15 otwierały się wrota MSZ i wszyscy wypadali jak stado bawołów. Po wyborach w 1989 r. polityka zagraniczna nagle zaczęła odgrywać istotną rolę. Polska miała siedmiu nowych sąsiadów, zniknęły: NRD, Czechosłowacja, Związek Radziecki. Aspirowaliśmy do Unii Europejskiej i NATO. Słowem – był huk roboty.
W poprzednim ustroju tej pracy dla urzędników MSZ nie było?
Wie pani, co znaleźliśmy w szafach pancernych MSZ, gdy je otworzyliśmy na początku lat 90.? Papier toaletowy, herbatę, mydło, jakiś ręcznik, czyli towary deficytowe, a oprócz tego skromne wycinki z zachodnich gazet. To było główne źródło informacji dla PRL-owskich dyplomatów. Wszystko się zmieniło i ci, którzy nie byli w stanie zaadaptować się do nowej rzeczywistości, odchodzili. Otwarcie się na świat spowodowało lawinę informacji do przetwarzania. Rozpowszechniały się komputery osobiste z edytorami tekstów i wyparły maszyny do pisania. Wypierało to też pracowników niechętnych do przystosowania się do nowych form pracy.
Ale gdy w 1993 r. wybory wygrały SLD i PSL, fala byłych pracowników dyplomacji na powrót wlała się do MSZ. Wiązał się z tym pewien problem – większość z nich była sceptycznie nastawiona do NATO. Latami tkwili w paradygmacie, że sojusz jest wrogiem. Po 1989 r. nie mogli już tak mówić, ale pojawiła się koncepcja, że NATO jest przeżytkiem. Skoro ZSRR upadł, NATO też nie ma racji bytu i dlatego trzeba budować nowy, inkluzywny system bezpieczeństwa, oparty na KBWE (Konferencja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie – red.), dziś OBWE. Guru tej koncepcji był Adam Rotfeld, wówczas szef Instytutu Badań nad Pokojem w Sztokholmie. Należy pamiętać, że dyplomacja PRL działała pod dyktando Moskwy i miała wytyczone zadania. Była aktywna w procesie helsińskim, procesie detente, który doprowadził do powstania KBWE – system ten miał zastąpić rywalizację zimnowojenną. Powrócili wtedy do aktywności w MSZ tacy ludzie, jak Andrzej Towpik lub Jerzy Nowak.
Co ma pan im do zarzucenia?
Tylko to, że z wielką rezerwą i bojaźnią podchodzili do koncepcji Polski w NATO. A byli wspierani przez grupę wojskowych, szczególnie tych, którzy pracowali w kontrwywiadzie. Wszyscy byli wyszkoleni w ZSRR, często wspominali, że spędzili lata w tym kraju, mieli tam przyjaciół, którzy w stanie wojennym przysyłali im paczki. „I teraz mamy zerwać z nimi kontakty” – mówili z żalem.
(...)
Kilku pracowników MSZ sporządziło raport o kosztach rozszerzenia NATO. Dowiedliśmy w nim, że nie będą one duże. Zostaliśmy za to ukarani przez Dariusza Rosatiego, ówczesnego szefa MSZ.
Jak to ukarani?
Normalnie, dostaliśmy nagany i zabrano nam po tysiąc złotych z pensji za to, że zajęliśmy się sprawą, która – jak twierdził Rosati – do nas nie należała. "
(koniec cytatu)
***
Dwóch Finów, kiedyś bliskich przyjaciół, spotyka się po raz pierwszy od 20 lat. Idą się razem napić. Piją wódkę w milczeniu. Po kilku kolejkach, jeden z nich nieśmiało mówi:
- Ładną dziś mamy pogodę....
- Coś ty kurwa taki rozmowny? - odpowiada mu przyjaciel nie widziany od 20 lat.
Podejrzewam więc, że cała ta gównoburza z panienką z teledysków Basshuntera premier Finlandii Sanną Marin, dotyczy tego, że podeptała ona świętą fińską tradycję picia w milczeniu :)
"Ktoś dissuje mnie, niech mówi co chce" - Sanna Marin.
Jak zdesperowana musi być rosyjska i niemiecka (Marin krytykowała ostatnio Niemcy) agentura, by kręcić aferę z filmiku, na którym trzydziestoparolatka bawi się grzeczniej niż typowa polska gimbiara :)
No cóż, oburzeni być mogą różnego rodzaju purytanie, brewaryści, skopcy i onucowcy tacy jak z poniższego screenu:
No cóż, gdyby wzorem Zacharowej dała sobie włożyć wielkie czarne katechony w co najmniej dwa otwory jednocześnie, to byłoby OK. Byłaby katechonicą.
Ktoś to fajnie skomentował:
***
Kroi się nowa seria blogowa. Będzie poświęcona pewnej małej organizacji będącej w samym centrum podziemnego żmijowiska w trakcie drugiej wojny światowej. Nie wiem, czy się publice będzie podobać tak specyficzny temat, ale koneserzy mogą docenić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz