Belgijski jezuita Albert d'Orville był jednym z pierwszych zachodnich podróżników w Tybecie. W listopadzie 1661 r., podczas swojej podróży przez Tybet, zauważył on tam na niebie dziwny obiekt. Początkowo myślał, że to lokalny gatunek ptaka. Gdy obiekt się jednak przybliżył jezuita dostrzegł, że przypomina on "podwójny chiński kapelusz". Pojazd powoli leciał nad Lhasą, tak jakby chciał, by wszyscy go podziwiali. Ojciec d'Orvielle zaczął rozmawiać o tym zjawisku ze stojącym obok niego buddyjskim lamą. Lama odpowiedział mu: "Mój synu, to co widziałeś nie było magią, gdyż istoty z innych światów podróżują przez ocean Wszechświata i są tymi, którzy tchnęli ducha w pierwszych ludzi, którzy żyli na tym świecie. (...) Te istoty mają jasną skórę i są zawsze przez nas przyjaźnie przyjmowane. Często wpadają do naszych klasztorów. Nadal nas uczą, odkrywając prawdy, które zostały zagubione podczas stuleci kataklizmów, które zmieniły oblicze Ziemi".
Zauważmy, że istoty te miały według lamy białą skórę...
W latach 50-tych XX w. wielką popularność zdobył "kontaktowiec" George Adamski, twierdzący, że spotyka się obcymi istotami o "nordyckim" wyglądzie. Adamski niewątpliwie podkręcał historie dotyczące swoich kontaktów, ale miał też świadków i robił zdjęcia. Jak to ze zdjęciami bywa, są one podważane, choć np. pułkownik Sił Powietrznych USA Wendelle Stevens, posiadacz jednego z największych prywatnych archiwów dotyczących UFO, uważał, że Adamski rzeczywiście był w kontakcie z jakimiś obcymi. (Intrygujące jest choćby to, że UFO ze zdjęć Adamskiego wyglądały prawie tak jak rzekome nazistowskie latające dyski Haunebu II.) Kilku byłych pracowników Departamentu Obrony przyznało natomiast w 2009 r., że widzieli Adamskiego na terenie Pentagonu, gdzie był przesłuchiwany w sprawie swoich kontaktów z "Nordykami". Zresztą urodzony w Bydgoszczy Adamski miał wojskową przeszłość. Służył w armii USA podczas ekspedycji przeciwko Pancho Villi oraz w czasie I wojny światowej.
Rodzina Adamskiego przybyła w 1893 r. do USA z zaboru pruskiego. Zaprzyjaźnił się z nią tajemniczy "wujek Sid". Zdołał przekonać polskich imigrantów, by pozwolili zabrać ich 12-letniego syna z nim w podróż do Azji w latach 1904-1909. Mieli razem dotrzeć m.in.... do Tybetu. Dr Raymond Keller, lingwista i historyk, który wykładał przez pewien czas w Chinach, w swojej serii książek poświęconych "kontaktowcom" twierdził, że Adamski i tajemniczy "Wujek Sid" prawdopodobnie dotarli do słonego jeziora Nam Co (położonego na wysokości ponad 4 tys. m. n.p.m.), będącego jednym z centrów "zdarzeń paranormalnych" w Tybecie. W 1936 r. Adamski zakłada w Laguna Beach w Kalifornii Królewski Zakon Tybetański. Uczy buddyjskiej filozofii pomieszanej z teozofią oraz technik medytacyjnych. Pisze też książkę na temat "wiedzy Mędrców Wschodu". W późniejszym okresie używa zamiennie określenia Królewski Zakon Tybetu i "Kosmiczni Bracia". Sugeruje wyraźnie, że ci "nordycko" wyglądający obcy, z którymi się kontaktował mają związek z Tybetem.
W Tybecie, Mongolii oraz w innych krainach Azji Środkowej wciąż żywe są legendy o tajemniczym, podziemnym królestwie Szambali. Ma ono być zmilitaryzowaną buddyjską utopią, której mieszkańcy dysponują futurystyczną technologią oraz supermocami psychicznymi. Legendy te opisywał m.in. wybitny polski pisarz Ferdynand Antoni Ossendowski, który zetknął się z nimi w Mongolii, podczas ucieczki z ogarniętej rewolucyjną pożogą Rosji. Szambali szukały na poważnie tajne służby carskiej i bolszewickiej Rosji oraz III Rzeszy. Wątki te opisywałem już w serii blogowej Shamballah, do której możecie sięgnąć w celu odświeżenia wiedzy.
Ossendowski podczas rozmów z lamami z jednego z kluczowych mongolskich klasztorów usłyszał m.in., że niektórzy ludzie z Szambali "podróżują pomiędzy gwiazdami, obserwują tam wydarzenia, tamte nieznane ludy, ich życie i prawa". Również Nicholas Roerich zawarł wątek ufologiczny w swoich wspomnieniach z podróży po Tybecie i Mongolii. Widział on jak podczas ceremonii poświęconej Szambali na niebie pojawił się srebrzysty dysk.
Zauważmy, że w opowieściach o Szambali, mieszkańcy tego legendarnego podziemnego królestwa, wyglądają jak ludzie. Od tubylców czasem różnią się tylko białą skórą i jasnymi włosami. Wyglądają więc tak, jak jeden z lamów mówił jezuicie d'Orville'owi. I tak jak wyglądali rzekomi "Kosmiczni Braci", z którymi kontaktował się Adamski, nazywający ich również "Królewskim Zakonem Tybetu". I tak jak nordyccy obcy, których widziało wielu innych "kontaktowców".
Pamiętacie słowa byłego kanadyjskiego ministra obrony z lat 60-tych Paula Heyllera o czterech różnych rasach obcych odwiedzających Ziemię i o tym, że jedna z nich wygląda tak jak ludzie? A świadectwo sierżanta sztabowego Roberta Deana, który w latach 60-tych pracował w kwaterze głównej NATO w Brukseli i zapoznał się tam z dokumentem mówiącym o czterech różnych obcych rasach odwiedzających Ziemię, z czego jedna miała wyglądać jak ludzie? Pisałem o tym w jednym z poprzednich odcinków serii Phobos.
Okazuje się, że przekonanie o istnieniu Obcych wyglądających jak ludzie jest silne nie tylko u prominentów z Wolnego Świata. Dr Sun Shili, oficjalny chiński ufolog i zarazem były oficjel z MSZ, stwierdził w 2002 r., że "nie można wykluczyć, że Obcy żyją i pracują w chińskim społeczeństwie". Mówił też, że Chiny są "krajem bogów". To była wyraźna aluzja zarówno do legend o Szambali jak i o tych mówiących o siedzibach bogów w górach Kunlun oddzielających Tybet od Xinjangu. Na terenie Chin znajduje się bardzo wiele miejsc mogących kryć rewolucyjną wiedzę dotyczącą przeszłości Ziemi. I oczywiście dostęp do nich jest bardzo ograniczony i kontrolowany przez Partię, wojsko i bezpiekę. Tak jest np. ze świętą górą Kajlas - piramidalnym szczytem w Tybecie - który miał być siedzibą hinduskiego boga Shivy. (Jeśli nazwa wydaje się Wam być turbosłowiańska, to w regionie jest ich trochę - "Lech" czy góra "Stok". Wiele sanskryckich słów - w tym określenie "bóg" jest niezwykle podobnych do słów słowiańskich. W Lakdah, czyli indyjskiej części Tybetu mieszka ludność aryjska.) Chińczycy budują bazę rakietową u podnóża tego świętego miejsca. Ciekawe, czy szukają też czegoś we wnętrzu tej góry...
Starożytni Obcy wyglądający tak jak ludzie...
W 2013 r. Dalajlama XIV, w typowym dla siebie jajcarskim stylu poruszył kwestię istnienia obcych cywilizacji. "Jeżeli spotkamy się kiedyś z gościem z innej galaktyki, to spójrzcie na niego, to będzie ta sama istota ludzka. Może będziemy miała nieco inne kształty, ale ogólnie ta sama. Co więcej, to ta sama istota odczuwająca. Szanujcie ją. Patrzcie na nią. To ta sama istota czująca. Możemy natychmiast podać sobie ręce" - mówił podczas wykładu w Portland. Oczywiście to był tylko przekaz dla idiotów z Zachodu. Przekaz wewnętrzny był trochę bardziej poważny.
John E. Mack, psychiatra z Uniwersytetu Harvarda, zdobywca Pulitzera, były lekarz Sił Powietrznych i zarazem badacz fenomenu uprowadzeń ludzi przez Obcych, przeprowadził długą rozmowę z Dalajlamą na temat cywilizacji kosmicznych. Kilka jej szczegółów ujawnił w apologetycznym filmie dokumentalnym poświęconym Dalajlamie. Jego Świętobliwość miał stwierdzić, że oprócz istot posiadających ciała, są też takie, które mają formę ale nie mają ciała i takie pozbawione formy i ciał. Wspominał o istotach międzywymiarowych. Mack powiedział chyba nieco za wiele, bo w 2004 r. został rozjechany przez pijanego kierowcę. Karma.
***
W następnym odcinku serii Phobos będzie crossover z serią Pontifex. Cofniemy się do 1954 roku...
A tymczasem wiceprezydent Mike Pence (który w styczniu ma ponoć przylecieć do Polski) ogłosił, że żołnierze Sił Kosmicznych USA będą nazywani "Strażnikami". Historia zatoczyła koło. "Strażnikami" - "Netheru" nazywano bogów Egiptu. "Krajem Strażników" był też "Sumer".
No cóż, żyjemy w ciekawych czasach. W Neapolu nie powtórzył się cud św. Januarego. To zwykle zwiastowało wielkie katastrofy. A 21 grudnia mamy koniunkcję Jowisza i Saturna - pierwszą od blisko 800 lat. Podobną jak w czasie narodzin Chrystusa. (No wówczas jeszcze do koniunkcji dołączył się Mars...).
No cóż, Wesołych Świąt Bożego Narodzenia dla Szanownych Czytelników!
Zawodowy policyjny prowokator Marks twierdził, że to byt określa świadomość. Pogląd ten zaczerpnął w pewnym stopniu od Ludwiga Feuerbacha, materialisty twierdzącego, że "człowiek jest tym, co je". Dzisiaj możemy mu odpowiedzieć: "Ludwigu Feuerbachu żryj gówno!". To świadomość określa byt, a nie odwrotnie!
Czym tak właściwie jest materia? W starożytnej Grecji toczyły się o to zażarte spory. Demokryt z Abdery twierdził, że składa się ona z malutkich cząsteczek zwanych jako atomami. Jego teoria została naukowo potwierdzona dopiero w czasach nowożytnych. Z czasem okazało się jednak, że to nie jest tak, że gdy np. dotykamy palcem sztabki złota, to atomy tworzące naszą materię organiczną stykają się bezpośrednio z atomem złota. Stykają się tylko otaczające ich pola. Gdyby ścisnąć atomy w optymalny sposób, to w sztabce złota zajmowałyby jedynie 74 proc. przestrzeni jaką ona zajmuje. Reszta byłaby pusta. Oczywiście to bardzo uproszczony model. Na początku XX w. Ernest Rutheford odkrył bowiem, że atomy składają się z gęstego jądra i otaczającej ich chmury elektronów. Spora część atomu to więc pusta przestrzeń a np. w sztabce złota jedna część na 10 do 15-tej potęgi to materia. W latach 60. okazało się jednak, że są mniejsze cząsteczki subatomowe niż elektrony. Powstała teoria kwarków. Protony i neutrony otaczające jądro atomu są zbudowane właśnie z kwarków a pomiędzy kwarkami jest pusta przestrzeń. Materia jest więc o wiele mniej gęsta niż wcześniej sądzono. W sztabce złota jedna część na 10 do 30 potęgi to "budulec". To trochę tak jakby całą materię tworzącą Ziemię sprowadzić do wielkości szczypty piasku. Nauka jednak poszła do przodu i obecnie mamy teorię strun mówiącą, że wszystkie cząstki subatomowe składają się z drobnych strun drgających w określonej częstotliwości. Materia w sztabce złota zajmuje więc jedynie jedną część na 10 do 52 potęgi. Drgania strun można zaś sprowadzić do kodu binarnego - tego samego, na którym opierają się wszystkie programy komputerowe, w tym zaawansowane symulacje i gry MMORPG. Materia na najbardziej podstawowym poziomie jest więc liczbą przypisaną do typu obiektu, określajacą jak się on zachowuje w polu grawitacyjnym. W ten sposób wróciliśmy do twierdzeń Pitagorasa, który przekonywał, że "wszystko jest liczbą".
W przyrodzie możemy znaleźć zaskakująco dużo wzorów liczbowych. W kształcie galaktyk, w morskich falach, w liściach drzew, w płatkach śniegu i w strukturach wewnątrzkomórkowych możemy dostrzec fraktale - na których opiera się też współczesna grafika cyfrowa. Wiemy, że dźwięki o określonych częstotliwościach mogą generować określone kształty geometryczne w materii. Związków tych domyślali się już starożytni. W apokryficznej "Księdze Henocha" jest fragment, w którym "aniołowie" pokazują patriarsze Henochowi, że Ziemia jest (mniej więcej) kulą i że jej pierwotna średnica biegunowa wynosi 500 500 000 jednostek długości o nazwie n-ch. Średnica biegunowa Ziemi rzeczywiście wynosiłaby 500 500 500 cali (ang. inch) - oczywiście mówimy o "geodezyjnej elipsoidzie odniesienia". Podobnie licząc, średnica biegunowa Słońca wynosi - 55 055 000 000 cali, Merkurego 192 192 000 cali, Wenus 475 475 000 cali. Czyżby planety te ciała niebieskie ktoś projektował według określonego algorytmu?
Co miałoby przemawiać za symulacją poza tym, że materia jest oparta na informacji i że w przyrodzie cały czas natykamy się na matematyczne wzory? Wielu argumentów za teorią symulacji doświadcza choćby fizyka kwantowa. Np. istnienie tzw. efektu obserwatora.Albert Einstein odkrył na początku XX w., że światło zachowuje się czasem jak cząsteczki a czasem jak fale. Obecnie wiemy, że może posiadać obydwie właściwości w tym samym czasie, ale ta która się "zmaterializuje" zależy od tego, która jest obserwowana. Istnieje tzw. supozycja stanu kwantowego, czyli np. elektron biegnący w stronę ekranu przechodzi przez dwie szczeliny w tym samym czasie. Jest on rozmazany w stanie prawdopodobieństwa, a gdy jego pozycja jest mierzona pojawia się tam, gdzie miał. Akt świadomej obserwacji wpływa więc na wynik eksperymentu. Zjawisko splątania kwantowego i paradoks EPR wskazują zaś, że cząsteczki które się ze sobą "zetknęły" mogą na siebie oddziaływać później, nawet gdy są mocno od siebie oddalone. Coś takiego kiedyś nazywano magią. Obecnie jest mainstreamową fizyką.
Na to, że żyjemy w symulacji może wskazywać również to jak działa nasz mózg. John von Neumann obliczył, że przeciętny człowiek dożywający 70 lat gromadzi w ciągu całego życia 280 trylionów bitów informacji. Informacje te zwykle nie są kasowane - da się dotrzeć do nawet najodleglejszych z nich za pomocą np. hipnozy. Jak to się więc dzieje, że taka gigantyczna baza danych jest przechowywana w "urządzeniu biologicznym" zamkniętym na powierzchni około 1400 cm sześć.? Jest więc teoria mówiąca, że mózg jest komputerem kwantowym a gromadzone przez niego informację (poza pamięcią krótkoterminową) są gromadzone w zewnętrznej chmurze. Ta chmura była nazywana w tradycji hinduistycznej Akaszą. Miały w niej być zapisane wspomnienia ze wszystkich naszych reinkarnacji. Za teorią mózgu jako komputera kwantowego może przemawiać to, że czasem mózg zyskuje dostęp do wspomnień innych osób, w tym tych żyjących przed wieloma wiekami. Mózg należy więc traktować nie tylko jako "urządzenie biologiczne" ale również jako "półprzepuszczalną membranę" oddzielającą nas od świata pozamaterialnego.
Oczywiście symulacja może posiadać pewne niedoróbki. O ich istnieniu może świadczyć choćby zjawisku deja vu, przypadki sugerujące istnienie światów równoległych (alternatywnych scenariuszy symulacji) czy też inne anomalie. Jeśli czasem wydaje się wam, że spora część ludzi zachowuje się jak NPC w grach, to macie odpowiedź dlaczego tak się dzieje...
Zjawiska znane jako NDE sugerują zaś, że nasza świadomość może działać nawet gdy mózg jest technicznie "martwy" a serce przestało bić. Badania naukowe sugerują również, że modlitwy mogą sprowadzać skutki fizyczne (np. prowadzić do poprawy stanu zdrowia osób o które się modlimy). Doświadczenia prowadzone dotyczące synchronizacji fal mózgowych przez oddalone od siebie osoby pokazują, że istnieje pewien rodzaj mentalnego splątania kwantowego. O tym świadczą również wyniki programów "zdalnego widzenia" prowadzone przez CIA i Departament Obrony USA w latach 70-tych i 80-tych. Jeden z wojskowych biorących udział w jednym z tych programów, wycofał się z niego, gdy próbowano go zmusić do udziału w eksperymentach ze zdalnym wpływaniem na bieg wydarzeń. Czyli z czymś w rodzaju bojowych klątw.
Teoria symulacji idealnie tłumaczy wszelkiego rodzaju zjawiska paranormalne. UFO? Dziwaczne kryptydy? Poltergeisty? Cuda? Wszystko jest możliwe. Gdy ktoś ma dostęp do kodu źródłowego, potrafi zmienić wodę w wino, chodzić po wodzie czy rozmnożyć chleb. (W serii Pontifex pytałem, dlaczego Matka Boska podczas objawień w Fatimie była brunetką, w Gietrzwałdzie rudą a na Siekierkach słowiańską blondynką. Dlaczego w Akicie miała skośne oczy a w Guadelupe meksykańskie rysy twarzy? W teorii symulacji mogła Ona dostosować swój wygląd, tak by wydawała się bliższa miejscowej ludności.)
Teoria symulacji tłumaczy również reinkarnację. W wędrówkę dusz wierzy się nie tylko w hinduizmie, buddyzmie czy sikhizmie. Wiara ta pojawiała się również u Celtów, u amerykańskich Indian, u greckich filozofów, w judazmie (zwłaszcza kabalistycznym), u Grzegorza Brauna, u druzów i sufich, u Orygenesa i gnostyków, u spirytystów, teozofów i innych okultystów. Mają o niej świadczyć dowody pośrednie typu zadziwiająca wiedza u małych dzieci dotycząca przyszłych żywotów (mogąca być jednak być skutkiem awarii kwantowego mózgu i wejścia przez nie w dostęp do wspomnień innych ludzi przechowywanych w chmurze). Badaniami nad tymi przypadkami bardzo intensywnie zajmował się m.in. Ian Stevenson. W teorii symulacji reinkarnacja to po prostu nasze kolejne wcielenia w grze. Teraz jesteśnp. hrabią Jędrzejem Zdzisławem Stefanem Pafnucym Kalasantym etc. Jabłońskim a wcześniej byłeś rzymskim cesarzem Heliogabalem lub Prosperem Gnojarzem, teraz jesteś pastorem Chojeckim a wcześniej byłeś Anatolijem Łunaczarskim, teraz jesteś Rafałem Gawłem a wcześniej też byłeś knurem...
Według hinduistycznych wierzeń, swoje wcielenia mają też bogowie - nazywa się je awatarami. I tak np. Wisznu przychodził na Ziemię m.in. jako Paraszurama, Rama, Kriszna i Budda a w przyszłości ma przyjść jako Kalki, identyfikowany z królem Szambali. (Którego chilijski dyplomata, ezoteryczny nazista i zarazem przyjaciel Dalajlamy Ozjasz Goldberg-Mikke Miguel Serrano identyfikuje z Adolfem Hitlerem.O tym, że Hitler był awatarem Wisznu przekonywała też grecko-francusko-włosko pisarka Saitri Devi. :)
Jeśli żyjemy w symulacji a kolejne rzekome reinkarnacje są naszymi wcieleniami w różne postacie tej gry, to jaki jest cel tej rozgrywki? W buddyzmie cykl reinkarnacji jest uważany za wielką udrękę. Cała rzeczywistość jest nazywana złudzeniem - "mayą". Celem Buddy było wyzwolenie ludzi z tego złudzenia i wyrwanie ich z cyklu reinkarnacji. Jak pamiętamy jednak z jednego z poprzednich odcinków serii Shamballah, w khmerskich pismach buddyjskich zachowała się intrygująca przepowiednia Buddy odnosząca się najprawdopodobniej do Jezusa. Jezus jest w niej postacią, która doprowadzi ludzi do wyższego Nieba. Czyżby więc Niebo było wyzwoleniem z symulacji? Czy też wejściem na wyższy poziom i możliwością wywierania na nią większego wpływu i pomagania innym ludziom? Czy święci, to osoby, które dostąpiły takiego zaszczytu i mogą nam pomagać?
Zwróćmy też uwagę, że wszystkich znaczących religiach - poza ateizmem, liberalizmem, adwentystami dnia siódmego i niektórymi religiami pierwotnymi - istnieje wiara w Piekło, czyli miejsce, do którego zsyła się niepoprawnych grzeszników. Istnieje też wiara w demony będące istotami niematerialnymi, ale mogącymi wpływać na rzeczywistość.W teorii symulacji to w 100 proc. możliwe. Zaświaty to przestrzeń poza symulacją lub specjalne strefy wewnątrz symulacji kształtowane przez umysły istot potrafiących wpływać na jej kształt.
Allan Kardec, XIX-wieczny "ojciec spirytyzmu" w swojej "Księdze Duchów" (spisanej na podstawie przekazów uzyskiwanych z zaświatów) przytoczył przekaz jednego z "wysokich duchów" mówiący, że czyściec to tak właściwie... cykl reinkarnacji. Poprzez codzienne znoje nasze dusze mają za zadanie się doskonalić, tak by zbliżać się do Boga Stworzyciela Wszechświata. Kardec twierdził, że absurdem jest przekonanie, że pomiędzy Bogiem a ludźmi nie ma żadnych "ogniw pośrednich". Czyżby wiec Ci, którzy trafili do Nieba weszli na wyższe szczeble tej drabiny?
Możliwy jest jednak również bardziej pesymistyczny scenariusz. Nasza symulacja może być kolonią karną. Możliwe też, że nasz świat jest jakimś Westworldem, parkiem rozrywki, w którym bogaci ludzie mogą się np. wcielać w Hitlera i robić na świecie rozpierduchę. (Gdyby ten scenariusz był prawdziwy, to warto zadać sobie pytanie: czy Hitler się respownował po zamachu z 20 lipca 1944 r., po samobójstwie z 30 kwietnia 1945 r. i następnie wyjechał do Ameryki Południowej? Czy może tak być, że Serrano miał jednak rację i Hitler kiedyś powróci?xxxxxxDDDD )
A może po prostu to wszystko jest jak "Gra w Roya" z Ricka i Morty'ego? ("Jedzie po bandzie! Nawet mu nie wykupił ubezpieczenia zdrowotnego!" :)
Ale wróćmy do głównego motywu serii. Co z tą mityczną Szambalą? W teorii symulacji ona może istnieć jako strefa wydzielona, znajdująca się poza główną symulacją, stworzona za pomocą umysłów potężnych istot mających wpływ kod źródłowy symulacji. Jest więc rzeczywiście skarbnicą pradawnej wiedzy i prawdy o naszej całej historii. Logicznie jest więc sądzić, że to "podziemne królestwo" nie leży dosłownie "pod ziemią", ale poza główną symulacją. Można do niej więc dotrzeć jedynie za pomocą swojego umysłu i duszy - np. wchodząc w OBE. Dalajlama ma więc rację mówiąc, że Szambala istnieje, ale nie w konwencjonalnym sensie.
***
Kiedyś zdarzyła mi się zabawna sytuacja, gdy rozmawiałem z kolegą (mającym zainteresowania ezoteryczne) na temat legendy o Szambali. Idziemy warszawską ulicą a tu nagle widzę napis na witrynie "Shambala". Uśmiechnęliśmy się, bo przybytek sprawiał jednoznaczne wrażenie (jego strona internetowa i fotki na stronie facebookowej również nie zostawiają wiele miejsca na interpretacje :). Kolega wcześniej powiedział, że dla mnie Szambala to "taki archetyp, kapłanka-dziwka". :)
***
Wracając do kwestii reinkarnacji. W wędrówkę dusz mocno wierzyłgen. George Patton. Zmarł on (najprawdopodobniej dobity w szpitalu w wyniku wspólnego spisku amerykańskich i sowieckich tajnych służb). Według m.in. Kardeca zawsze mija trochę czasu aż dusza wstąpi w inne ciało. Może to trwać kilka miesięcy jak i wiele lat. Patton był jednak przekonany, że jego dusza powinna w ciągu 175 dni znaleźć nowe wcielenie i wejść w nowe ciało w trakcie ciąży. (W buddyzmie tybetańskim inkarnacja jest liczona od dnia narodzin.) 14 czerwca 1946 r. urodził się Donald Trump. Pod względem fizycznym bardzo przypomina on gen. Pattona, ma taki sam wzrost, podobne zdolności aktorskie, taki sam niewypażony język i jest podobnym amerykańskim nacjonalistą. Czyżby jego konflikt z Głębokim Państwem miał przyczyny karmiczne?
Przeciwnicy Trumpa przekonują jednak, że obecny amerykański prezydent jest raczej reinkarnacją Benito Mussoliniego. Są między nimi fizyczne i charakterologiczne podobieństwa. Ale to by wówczas oznaczało, że Mussolini był dobrym człowiekiem, skoro po śmierci został nagrodzony reinkarnacją w roli prezydenta supermocarstwa. Szach mat antyfaszyści! :)
Mitycznej Szambali poszukiwały nie tylko tajne służby carskiej i sowieckiej Rosji. Robiły to również służby wywiadowcze narodowo-socjalistycznych Niemiec. Skąd się wzięła u nich ta idea?
Szukać tutaj należy inspiracji m.in. prof. Karla Haushofera, znanego geopolityka a przy tym okultysty. Przed pierwszą wojną światową był on doradcą wojskowym w Japonii i miał okazję zetknąć się z tamtejszymi tajnymi nacjonalistycznymi stowarzyszeniami. Mógł się tam dokładnie zapoznać z buddyjskim mitem Szambali. Po pierwszej wojnie światowej Haushofer stał się mentorem Rudolfa Hessa i miał wpływ na wielu innych prominentnych nazistów.
Szambalą mogło się też interesować Stowarzyszenie Thule, które było okultystycznym zapleczem dla volkistowskich ideologów i dowódców monachijskich freikorpsów. Stykali się z nim również rosyjscy, białogwardyjscy uchodźcy - a jak wiemy z poprzedniego odcinka tej serii, u wielu z nich była silna fascynacja okultyzmem i buddyzmem.Thule, obok tajnych służb Reichswehry, należało do organizacji, które na wczesnym etapie wspierały NSDAP i patronowały karierze Hitlera. To m.in. ta okultystyczna grupa wykupiła dla Partii gazetę "Volkischer Beobachter".
W popularnej literaturze Haushofer jest też często wymieniany jako tajny członek Stowarzyszenia Thule i twórca Towarzystwa Vril, mistycznej organizacji mającej badać starożytne, „boskie” technologie i moc vril. Wielu historyków twierdzi, że nie ma dowodów na istnienie takiej organizacji, ale Willy Ley, jeden z czołowych inżynierów rakietowych III Rzeszy, w swoich wspomnieniach potwierdził, że przed wojną rzeczywiście istniała grupa zapaleńców badających vril. Może więc Towarzystwo Vril rzeczywiście funkcjonowało a po prostu ktoś skutecznie wyczyścił archiwa z jego śladów?
Faktem jest, że Hitler, Himmler, Hess i wielu innych wysokiej rangi nazistów było opętanych okultystycznymi ideami i wierzyło w najróżniejsze dziwne teorie. Chcieli oni budowy nowej hybrydowej religii odwołującej się do wykoślawionej wersji pogaństwa. Himmler powołał w ramach SS organizację Deutsches Ahnenerbe, mającej na celu badać dziedzictwo "aryjskich przodków" Niemców. Ponieważ jedyna aryjska krew w żyłach Niemców ma słowiańskie pochodzenie, Ahnenerbe musiało się sporo wysilić, by "udowodnić", że Wandalowie, Wenetowie, Sarmaci i Scytowie oraz inni przodkowie Słowian byli mitycznymi "Germanami" i przodkami Niemców (celtycko-skandynawsko-słowiańskich bękartów). Ahnenerbe grabiło polskie muzea, kościoły i stanowiska archeologiczne. Ale też podejmowało niezwykle interesujące wyprawy badawcze w różne części Europy, na Bliski Wschód, do Azji Wschodniej a nawet na Antarktydę. Organizacja prowadziła również badania nad zjawiskami paranormalnymi, szukała Świętego Graala ("Klejnotu z Korony Lucyfera" według interpretacji Otto Rahna) oraz Arki Przymierza. Jeśli kojarzy się to Wam z "Indianą Jonesem", to doszliście do poprawnych wniosków.
Te badania starożytnych tajemnic zaowocowały serią niemieckich wypraw do Tybetu w poszukiwaniu Szambali, korzeni rasy aryjskiej, potężnych broni starożytnych bogów i energii vril. Pierwsza z tych ekspedycji dotarła na „Dach Świata” w 1934 r., ostatnia w… 1942 r. Były one organizowane przez e Ahnenerbe. Konsultantem w tym projekcie był znany szwedzki podróżnik Sven Hedin, z przekonań narodowy socjalista (który oczywiście po wojnie twierdził, że pomagał ratować Żydów). Kilkoma wyprawami kierował znany przyrodnik Ernst Schäfer. (Który wcześniej dostał zjebkę za wykorzystywanie taśmy służbowej SS do nagrywania filmu porno z nastolatką masturbującą się na poręczy mostu.)
Niemcy byli dobrze przyjmowani w Tybecie. Byli przecież przedstawicielami mocarstwa zagrażającego brytyjskiemu kolonializmowi a poza tym posługiwali się świętym buddyjskim symbolem – swastyką. Schafer pisał, że doszło tam do "przyjacielskiego spotkania zachodniej i wschodniej swastyki". (Może nie był świadomy, że w dawnych wiekach swastyka była o wiele częściej spotykana w Polsce niż w Niemczech.)
Zachowała się też część dokumentacji filmowej i fotograficznej z niemieckich wypraw. Na zdjęciach widzimy m.in. jak antropolog dr Bruno Beger mierzy czaszki Tybetańczyków. Widzimy go również na wspólnym zdjęciu z regentem Retingiem Rinpoche. W trakcie wojny będzie on mierzył czaszki więźniów obozu zagłady Auchwitz-Birkenau. Po wojnie dostanie za to trzy lata więzienia, których nie odsiedzi.
Nie przeszkodzi mu to później wielokrotnie występować jako przyjaciel Dalajlamy XIV i pisać broszurki sławiące tybetańskiego przywódcę religijnego.
Inny przyjaciel Dalajlamy mający przeszłość w SS został rozsławiony przez film "Siedem lat w Tybecie". To alpinista Heinrich Harrer, który zbiegł z brytyjskiego obozu internowania w Indiach i po dotarciu do Lhasy stał się nauczycielem młodego Dalajlamy.
Do końca nie wiadomo, co odkryto podczas tych wypraw, ale zachował się z
nich m.in. ozdobiony swastyką posążek hinduskiego boga o „cechach
aryjskich”, ubranego na scytyjską modłę. Ta figurka została wyrzeźbiona z
meteorytu, który spadł na Ziemię 15 tys. lat temu i rzekomo zniszczył
„aryjską cywilizację” na Pustyni Gobi. Wiadomo też, że naziści wywieźli z Tybetu dużą liczbę manuskryptów, które z jakiegoś powodu podarowali im lamowie. Co w tych manuskryptach było? Część z nich stanowiły buddyjskie traktaty, część dzieła odnoszące się do "przeszłości rasy aryjskiej". Z jakiegoś powodu jednak Himmler był bardzo zadowolony z rezultatów tych wypraw. I z jakiegoś powodu prowadzono je aż do 1942 r.! W 1942 r. amerykańskie tajne służby cywilne OSS wysyłały swoją wyprawę do Tybetu - kierowaną przez Ilię Tołstoja Jra (wnuka Lwa Tołstoja). Ma ona utworzyć siatkę wsparcia dla lotniczego szlaku zaopatrzeniowego do Chin (z Indii, ponad "Humpem" czyli Himalajami, do Czunkingu). Ale też ma zapewne się zorientować, czego w Tybecie szukali Niemcy.
Czy naziści zdołali odkryć w Tybecie ślady dawnej "boskiej" technologii np. Pioruna Indry czy viman? Spekulacje na ten temat toczą się od dawna a w Polsce zajmował się tym m.in. Igor Witkowski. (oczywiście zarzuca mu się mistyfikację). Doszedł on do wniosku, że naziści rzeczywiście zdołali opracować silnik antygrawitacyjny oparty na "plazmie rtęci". Doświadczenia nad tym prowadzili m.in. na Dolnym Śląsku. Udało im się zbudować pojazdy napędzane tym silnikiem - nazywanym "Die Glocke", czyli dzwon, ale silnik wytwarzał tak silne promieniowanie rozpuszczające struktury wewnątrzkomórkowe, że stanowił śmiertelne niebezpieczeństwo dla pilotów. Niemcy kombinowali więc z dronami, które wysyłali przeciwko alianckimi wyprawom bombowym. Amerykańscy piloci nadali tym niezidentyfikowanym obiektom nazwę foo-fighters. Ową technologię z dużym prawdopodobieństwem zdobyli po wojnie Amerykanie. Może o tym świadczyć choćby uderzające podobieństwo obiektu, który został wydobyty po katastrofie niezidentyfikowanego obiektu pod Kecksburgiem w Pennsylwanii z opisami "Die Glocke".
Co ciekawe rtęć będąca kluczem do funkcjonowania tego urządzenia była w trakcie wojny transportowana w obłędnie dużych ilościach ubootami z Niemiec do Japonii. Ot np. 5 grudnia wyruszył z Bergen U-864. Został zatopiony przez Brytyjczyków, a po latach, jak go wydobyto, to okazało się, że obok części do odrzutowców, przewoził aż 61 ton rtęci. Po co tyle wysiłku, by próbować pod sam koniec wojny dostarczać rtęć do Japonii?! Ma to sens, tylko jeśli uznamy, że ta rtęć była potrzebna do produkcji broni mogących zmienić przebieg wojny. Broni awangardowych. Być może nie chodziło tu o żadne "hitlerowskie UFO", ale o awangardową technologię nuklearną. Hipotetyczna substancja czerwona rtęć może być przecież wykorzystywana do produkcji zminiaturyzowanych ładunków nuklearnych a są dwie relacje mówiące o tym, że Niemcy zdetonowali mały ładunek nuklearny na wyspie Rugii w październiku 1944 r. Mieli problemy ze stworzeniem podobnie silnej bomby jakiej później użyli Amerykanie, ale dziwnym trafem zbudowali coś naprawdę nowatorskiego a przy tym... mało użytecznego. Może liczyli na to, że wspólnie z Japończykami rozwiną te "boskie technologie"?
Powyżej: artystyczna wizja "nazistowskiego UFO" na Antarktydzie :)
Po 1945 r. nazistowskie poszukiwania Szambali kontynuował na własną rękę chilijski dyplomata Miguel Serrano. W swoich książkach snuł on teorię, że Hitler przeżył wojnę i uciekł u-bootem do tajnej niemieckiej bazy na Antarktydzie (Serrano brał udział w latach 40-tych w ekspedycjach badawczych na tym kontynencie), a stamtąd przedostał się do Szambali.
Teorie o tajnej hitlerowskiej bazie na Antarktydzie wzięły się zapewne stąd, że w 1938 r. III Rzesza rzeczywiście wysłała na ten kontynent ekspedycję, która proklamowała, że kawał antarktycznego terytorium nazwany "Nową Szwabią" stanowi zamorską posiadłość Rzeszy. Tak się akurat złożyło, że w trakcie wojny ubooty pojawiały się w okolicach Patagonii, więc zapewne pojawiły się w alianckich służbach podejrzenia, że naziści mają gdzieś w pobliżu swoją bazę zaopatrzeniową. W każdym bądź razie na przełomie 1946 i 1947 r. w Nowej Szwabii pojawiła się amerykańska ekspedycja realizująca Operację Highjump. W jej składzie był m.in. lotniskowiec a w dowództwie było dwóch admirałów. O rezultatach naukowych tej ekspedycji mówi się niewiele. Ponoć większość zdjęć dokonanych przez lotnictwo rozpoznawcze była "prześwietlona". Wyprawę przerwano po kilku tygodniach. Stracono jeden samolot rozpoznawczy, oficjalnie w wypadku. Jeden z dowodzących operacją, admirał Richard E. Byrd miał w każdym bądź razie obsesję na punkcie zagrożenia USA inwazją z obszarów polarnych - w tym z Antarktydy.
Wróćmy jednak do teorii chilijskiego ezoteryka Serrano. Według niego Fuehrer ma za jakiś czas powrócić z tego podziemnego królestwa, by jako Rudra Chakrin, Budda Maitreya i Kalki w jednej osobie, by podbić świat. Autor tych rojeń znał się z Dalajlamą XIV od 1959 r. i wielokrotnie się z nim spotykał. W 1992 r. witał Jego Świętobliwość na lotnisku w Santiago de Chile wraz z delegacją Chilijskiej Partii Narodowosocjalistycznej. Dalajlama nigdy się od niego nie odciął.
Ciekawe czy Dalajlamie spodobałaby się moja powieść "Vril. Pułkownik Dowbor" poświęcona m.in. nazistowskim i sowieckim poszukiwaniom Szambali oraz siły vril?
Ciekawe czy zwróciliście uwagę na ogromne protesty w Hongkongu?Milion ludzi na ulicach! Byłem świadkiem Rewolucji Parasoli w 2014 r. - wtedy również prawie cały Hongkong zjednoczył się przeciwko Chinom i skorumpowanej administracji tej metropolii. Po stronie Chin były wówczas tylko trzy środowiska: wielki biznes, policja oraz... mafia. Obecnie stanowisko wielkiego biznesu staje się bardziej powściągliwe. Chińscy bogacze mieszkający w Hongkongu boją się nowego prawa ekstradycyjnego forsowanego przez Carrie Lam. To prawo jest dla nich jak zaproszenie do łagru. Dlatego też władze Hongkongu po protestach zaczynają się uginać i wycofywać z prac nad prawem ekstradycyjnym.
Z rezultatów wizyty prezydenta Dudy w USA jestem oczywiście zadowolony. Ból d... Snowdena-Winnickiego i ubeckich pomiotów takich jak pewien były ambasador potwierdza, że te ustalenia są dla naszego kraju dobre. Oczywiście można zawsze oczekiwać więcej, ale np. większa liczba amerykańskich żołnierzy w Polsce czyni dużo mniej prawdopodobnym rosyjski scenariusz ograniczonego, terrorystycznego, uderzenia jądrowego na nasz kraj (mającego za zadanie zmusić inne państwa NATO do ustępstw). W Polsce stacjonuje już kilkanaście tysięcy żołnierzy wojsk sojuszniczych a będzie ich więcej. Warto wykorzystać kupiony w ten sposób czas na dokończenie modernizacji naszej armii. Ci którzy się spodziewali, że za amerykańską obecność wojskową zapłacimy "300 mld dolarów Żydom", mogę poinformować, że Trump olał list kongresmenów domagających się poruszenia sprawy roszczeń podczas spotkania z Dudą. Amerykanie wysyłają do nas swoje wojska nie po to, by wsadzać sabatejskiego reżysera do Guantanamo i przejmować kamienice, tylko po to, by wbić klin w geopolityczną oś Berlin-Moskwa-Pekin. A że akurat jest to zbieżne z naszymi interesami...
***
Oczywiście zbliżamy się do finału serii Shamballah. Nie będę podpowiadał o czym on będzie...