sobota, 31 sierpnia 2024

Polskie symbole II wojny światowej

 Zastanawiałem się, co napisać na 85-tą rocznicę  zniszczenia "białej Europy" przez bandę niemieckich przygłupów dążących do rewanżu za przegraną I wojnę światowej i do budowy wielkiej, kontynentalnej przestrzeni gospodarczej. Napisanie, że historia się powtarza (jako farsa) byłoby banałem. O prawdziwym przebiegu kampanii polskiej 1939 r. pisałem już wielokrotnie - podobnie jak o wielu innych tajemnicach tej wojny. Zainteresowanych odsyłam też do książki Waszego Ulubionego Autora, czyli do "Mrocznych sekretów II wojny światowej".  Pomyślałem więc o wpisie dotyczącym ludzi, których śmiało można nazwać symbolami polskiego udziału w drugiej wojnie światowej. Oto ich mój subiektywny ranking:




Generał Leopold Okulicki - postać niestety mocno obfajdana przez Ciechanowskiego i Zychowicz, ale nie zmienia to faktu, że będąca symbolem polskiego udziału w II wojnie światowej. To Okulicki odbierał 1 września 1939 r. nad ranem pierwsze meldunki o niemieckiej napaści. Ów oficer Sztabu Naczelnego Wodza pozostał następnie w oblężonej Warszawie (by pilnować gen. Rómmla) i odznaczył się w jej obronie, dowodząc m.in. jednym z brawurowych kontrataków. W konspiracji od samego początku. Tworzył SZP/ZWZ na arcytrudnym łódzkim terenie. To on miał niewdzięczną misję przekazania majorowi "Hubalowi" rozkazu nakazującemu mu rozwiązać oddział. Później został przerzucony na jeszcze trudniejszy teren do okupowanego Lwowa. Tam wpadł w łapy NKWD. Jak czytamy:



"„Ja pana znam, jest pan szefem wywiadu Ukrainy” – w ten sposób płk Leopold Okulicki, komendant ZWZ na Obszarze 2 (Białystok) i 3 (Lwów), zwrócił się do Iwana Sierowa, ludowego komisarza bezpieczeństwa Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej. – A wy nie jesteście Zakrzewski, za którego się podajecie, tylko Okulicki, „Mrówka” – odparł Sierow. Do rozmowy tej doszło w nocy z 21 na 22 stycznia 1941 r. we Lwowie. Sierow nie mógł sobie odmówić przyjemności spotkania z człowiekiem, którego uważał za godnego przeciwnika. „Na marginesie, wywarł na mnie wrażenie mądrego i dobrego, kompetentnego pracownika wywiadu” – napisał w swoich wspomnieniach późniejszy szef KGB i GRU.

Okulicki wykazywał zadziwiający hart ducha jak na osobę aresztowaną przez znaną z okrucieństwa sowiecką bezpiekę. Pogratulował Sierowowi sukcesu, wspominając, że gdyby jego ludzie przyszli godzinę później, już by go nie zastali w melinie. Wytknął też błędy w postępowaniu sowieckich tajniaków. Wspomniał, że miejscowi rozpoznają ich na kilometr, po fatalnie dopasowanych, nędznych ubraniach i ostentacyjnie chamskim zachowaniu. Sierow wytknął natomiast błędy, które popełniły w konspirowaniu kurierki Okulickiego. „Mrówka” zastrzegał, że żadnych nazwisk podwładnych nie poda, ale rozmawiać może, gdyż i tak pewnie wolności już nie odzyska. Sierow nazwisk nie potrzebował, bo już je znał – lwowska ZWZ była głęboko zinfiltrowana przez NKWD. Bardziej interesowała go możliwość zwerbowania polskiego konspiratora.

Gra pomiędzy Sierowem a Okulickim została jednak przerwana po dwóch dniach. Z Łubianki przyszedł rozkaz, by dostarczyć aresztowanego do Moskwy. „Jak się potem dowiedziałem, w Moskwie podczas przesłuchania zaczęto stosować wobec generała pogróżki, Okulicki zdecydowanie oświadczył, że towarzyszy swoich nie wyda. Śledczy nakrzyczał na niego i kilka razy uderzył w twarz. Generał zamknął się w sobie i nie powiedział więcej ani słowa”.

(...)

Podczas pięciomiesięcznego śledztwa na Łubiance Okulicki, widząc, że NKWD posiada bardzo dokładne informacje o ZWZ, dotyczące m.in. jego Komendy Głównej, podjął śmiałą grę. Zaczął przekonywać śledczych, że został wyznaczony przez Roweckiego na emisariusza mającego uzgodnić współpracę polskiej konspiracji z Sowietami. Dawał do zrozumienia, że wie o tym, że zbliża się wojna sowiecko-niemiecka. – W walce między ZSRR a Niemcami naród polski powinien stanąć u boku ZSRR – mówił 4 maja 1941 r. Gra skończyła się, gdy NKWD rozszyfrowało raport do Roweckiego, mówiący o antysowieckiej działalności Okulickiego. Sowieci przenieśli go wówczas do więzienia Lefortowo, gdzie poddano go 35-dniowemu śledztwu połączonemu z torturami. Według Janusza Kurtyki Okulicki nikogo wówczas nie wydał i twierdził, że zapomniał haseł. (...)


Kolejny raz Sierow spotkał Okulickiego latem 1941 r. na Łubiance, w poczekalni do gabinetu Ławrientija Berii, ludowego komisarza spraw wewnętrznych ZSRR. Okulicki był tam przedstawicielem generała Władysława Andersa i uczestniczył w rozmowach dotyczących tworzenia armii polskiej w ZSRR. Do trzeciego ich spotkania doszło dopiero w marcu 1945 r., po aresztowaniu 16 przywódców Polski podziemnej w Pruszkowie. Wówczas polski generał znów był dla niego wrogiem. W swoich wspomnieniach napisał o nim: „był to prowokator, współpracujący od 1940 r. z NKWD i jednocześnie z Anglikami. (…) Okulicki usiłował rozpocząć negocjacje z Berią i napisał do niego list”. Ten fragment wspomnień Sierowa wywołuje zrozumiałe kontrowersje. We wcześniejszych wpisach w swoim dzienniku pisze on bowiem o Okulickim niemal wyłącznie jako o godnym przeciwniku. Gdyby Okulicki rzeczywiście współpracował z NKWD od 1940 r., to oznaczałoby, że Sierow we Lwowie polował na agenta swojej służby. Obraz dodatkowo zaciemniają sugestie Sierowa o pracy Okulickiego dla Anglików i o jego dziwnych relacjach z Berią. Choć niektórzy zapalczywi publicyści obecnie wprost oskarżają ostatniego komendanta głównego AK o pracę dla sowieckich służb, to z relacji Sierowa wynika raczej, że był on konspiratorem, który zaangażował się w bardzo ryzykowną grę wywiadowczą, w której stawką była Polska."

(koniec cytatu)



Okulicki był później bliskim współpracownikiem gen. Andersa. Uczestniczył w rozmowach ze Stalinem na Kremlu, w poszukiwaniach polskich oficerów i w organizowaniu ewakuacji polskiej ludności do Iranu. Anders pisał o nim:  "W tych najcięższych chwilach, kiedy 7 miesięcy współpracy można śmiało policzyć za 7 lat, płk Okulicki wykazał tyle niespożytej energii i hartu ducha oraz tyle żołnierskich zalet, jak poprzednio w wojnie 1939 i następnie w ZWZ. Ani na chwilę nie zawiódł mego całkowitego zaufania, był wzorem lojalności służbowej i odwagi cywilnej”. Stalin natomiast zwrócił uwagę na Okulickiego podczas jednej z biesiad na Kremlu. Nagle stwierdził, że Okulicki przypomina mu przewodnika, który przerzucał go przez granicę w Zagłębiu Dąbrowskim. Innym razem mówił mu: „Ja mam do ciebie słabość. Pierwszy raz z moich rąk wyszedłeś, drugi raz nie ujdziesz”.

Co ciekawe, Okulicki był również przyjacielem Zygmunta Berlinga. Berling pisze o nim niezwykle ciepło i ciekawie w swoich wspomnieniach. Podczas służby w 36 Pułku Legii Akademickiej na Pradze, chodzili na podwójne randki.

Po wyjściu na jaw Zbrodni Katyńskiej, Okulicki rezygnuje z dowodzenia 7 Dywizją Piechoty i przechodzi do Oddziału VI Sztabu Naczelnego Wodza. Jako cichociemny zostaje zrzucony do kraju w maju 1944 r. Wchodzi w skład Komendy Głównej AK i bierze udział w procesie decyzyjnym prowadzącym do Powstania Warszawskiego (który już opisywałem, rozbijając w puch fałsze Ciechanowskiego i Zychowicz) Potem zostaje ostatnim komendantem głównym AK. Jak czytamy:


"3 października opuścił Warszawę wraz z ludnością cywilną i udał się do Częstochowy, gdzie odtworzył KG AK. Musiał wówczas walczyć z intrygantami wewnątrz organizacji chcącymi ograniczyć jego władzę. W tym czasie dostał też depeszę o śmierci swojego jedynego syna, Zbigniewa, w walkach pod Anconą. 19 stycznia 1945 r. wydał rozkaz zwalniający żołnierzy swej organizacji z przysięgi. „Starajcie się być przewodnikami narodu i realizatorami niepodległości Państwa Polskiego. W tym działaniu każdy z Was musi być dla siebie dowódcą”.

Nie zaprzestał jednak konspiracji. 9 marca 1945 r. porucznik Pieńkoś z PAL doręczył mu list od pułkownika NKWD Pimienowa, w którym zapraszał Okulickiego do negocjacji z „generałem Iwanowem”, czyli de facto z Sierowem. W liście znalazła się groźba, że „spotkanie nastąpi nawet jak odmówicie”. Okulicki nie chciał iść, ale dostał polecenie od swych politycznych zwierzchników. 27 marca wybrał się więc na spotkanie z Sowietami w jednej z wilii w Pruszkowie. Najpierw zepsuł mu się samochód, później uciekła mu kolejka EKD, w końcu dojechał na miejsce na doraźnie kupionym rowerze. Został aresztowany przez ludzi Sierowa i trafił wraz z 15 pozostałymi przywódcami Polskiego Państwa Podziemnego na Łubiankę.



Ich proces odbył się w Moskwie w dniach 18–21 czerwca 1945 r., równolegle z negocjacjami pomiędzy Stalinem a Mikołajczykiem. Postawa Okulickiego na sali sądowej wzbudziła szacunek zachodnich korespondentów. Potrafił odgryźć się sędziom i prokuratorom. Gdy prokurator spytał go, czemu nie odczuwa wdzięczności dla Sowietów za „wyzwolenie” Polski, odpowiedział: „Chylę czoła przed Armią Czerwoną za wyswobodzenie Polski, ale jeszcze większy hołd składam tym żołnierzom armii polskiej, którzy zginęli z rąk żołnierzy Armii Czerwonej”.

(koniec cytatu)

24 grudnia 1946 r. zostaje wyprowadzony z więziennej celi i już do niej nie wraca. Taka data widnieje na jego oficjalnym akcie zgonu. Generał Okulicki posiada symboliczny grób na moskiewskim Cmentarzu Dońskim i na Powązkach Wojskowych w Warszawie.


Niewątpliwym symbolem polskiego udziału w II wojnie światowej był generał Stanisław Maczek. Sądzę, że nie muszę się rozpisywać o jego biografii, gdyż jest ona powszechnie znana. We wrześniu 1939 r. nie dał rozbić swojej 10 Brygady Kawalerii zmotoryzowanej i w zwartym szyku przekroczył z nią granicę węgierską. Ze swoją jednostką walczył później we Francji, a od lipca 1944 r. brał udział w wyzwalaniu Europy Zachodniej. Wojnę zakończył przyjmując kapitulację niemieckiej bazy morskiej Wilhelmshaven i odzyskując polskiego orła z Dowództwa Marynarki w Gdyni, który znajdował się jako łup wojenny w Wilhelmsaven. Polska "ludowa" nagrodziła go za to odebraniem obywatelstwa - za czym głosował m.in. Stanisław Mikołajczyk. (Jako ciekawostkę dodam to, że generał Maczek miał chorwackie korzenie.)



Rotmistrza Witolda Pileckiego też chyba nie muszę przedstawiać. Przypomnę więc kilka mniej znanych faktów o nim. W 1918 r. brał udział w antybolszewickiej partyzantce w Rosji, a później walczył  Samoobronie Wileńskiej i oddziale partyzanckim Jerzego Dąbrowskiego "Łupaszki". W 1939 r. dowodzony przez niego oddział kawalerii dywizyjnej zniszczył 7 niemieckich czołgów i 2 samoloty (na ziemi). Prowadził on działania partyzanckie do 17 października 1939 r., a następnie włączył się w konspirację Tajnej Armii Polskiej. W Powstaniu Warszawskim Pilecki walczył początkowo w kompanii NSZ "Warszawianka", a później dowodził własną redutą w ramach Zgrupowania Chrobry II. Nie znamy sporej części szczegółów jego misji wywiadowczej w okupowanej przez Sowietów Polsce, ale są poszlaki mówiące, że dotarł również na tereny włączone do ZSRR, pod Grodno.


Pewne podobieństwa do historii Pileckiego ma życiorys Andrzej Czaykowskiego "Gardy". We wrześniu 1939 r. w plutonie łączności kawalerii, walczy przeciwko Niemcom i Sowietom (pod Grodnem). Ucieka z internowania na Litwie, wstępuje w 1940 r. do wileńskiej ZWZ. Aresztowany przez Sowietów, trafia do łagru, a po wyjściu z niego do szwadronu przybocznego gen. Andersa. W kwietniu 1944 r. zrzucony do Polski jako cichociemny. Walczy w Powstaniu jako jeden z dowódców na Mokotowie. Po Powstaniu wchodzi do odtworzonej KG AK. Aresztowany przez Gestapo, trafia do obozów koncentracyjnych Gross-Rosen i Dora. Później w PSZ na Zachodzie. Wraca do Polski w 1949 r. i organizuje siatkę wywiadowczą. Aresztowany w 1951 r. przez UB. Rozstrzelany w 1953 r.



Dużo więcej szczęścia miał gen. Antoni Heda-Szary - mój ulubiony dowódca partyzancki. Ów inżynier z zakładów zbrojeniowych w Starachowicach zaczyna swój szlak bojowy we wrześniu 1939 r., niszcząc za pomocą "świeżo zbudowanego" w fabryce działka niemiecki samochód pancerny. Jako ochotnik dołączą do naszych wojsk i bierze udział w bitwach pod Iłżą i pod Kockiem. Wcześnie angażuje się w konspirację. W lipcu 1940 r. zostaje aresztowany przez przekraczaniu granicy sowieckiej. Siedzi w Twierdzy Brzeskiej - podczas jednego z przesłuchań wyrzuca przez okno pas przesłuchującego go oficera NKWD. Zostaje skazany na pobyt w łagrze, ale nie dociera na Syberię. Jak czytamy:  "Podczas transportu na wschód Heda uznał, że obydwaj muszą wrócić do Brześcia, aby jeszcze odwlec moment zsyłki w nadziei na nowe okoliczności. Dla osiągnięcia tego celu „Szary” wpadł na pomysł wykorzystania niejakiego Nowaka, Żyda z pochodzenia, o którym współwięźniowie mówili, iż był etatowym kapusiem NKWD. Wprowadzili go w przekonanie, że w rzeczywistości byli groźnymi agentami mającymi za zadanie rozpracować Twierdzę Brzeską. W jego obecności głośno wyrażali ulgę, że udało im się wprowadzić w błąd śledczych NKWD i dostali tylko po 7 lat. Podstęp się udał w czasie gdy transport więźniów przejeżdżał przez Kazań, Heda i Dziura zostali wyprowadzeni z wagonów i przewiezieni z powrotem do Brześcia. Rozpoczęło się ponowne śledztwo. Towarzysze nie próbowali kłamać. Mówili śledczym o zdekonspirowanym kapusiu Nowaku i o tym, iż dla Polaków wszystko jest lepsze od zesłania na Sybir, oraz o swojej chęci pobytu jak najbliżej domu. Z początku śledczy nie ufali im, jednak przyjaciele byli konsekwentni. W wyniku ponownego śledztwa podwyższono im wyroki na 12 lat łagru. Postępowanie zakończyło się w czerwcu 1941 roku. Heda i Dziura oczekiwali na ponowny transport. 22 czerwca 1941 roku po ataku Niemiec na ZSRR, załoga NKWD zbiegła, a więźniowie wydostali się na wolność." Po wyjściu z twierdzy Heda został schwytany przez niemiecką żandarmerię. Ponieważ nie posiadał żadnych dokumentów, został osadzony w obozie niemieckim dla jeńców z Armii Czerwonej w okolicach Terespola. Warunki, jakie Niemcy stworzyli więźniom, były bardzo złe. Niemieccy żołnierze dopuszczali się aktów bestialstwa i okrucieństwa wobec jeńców. Głęboko wierzący Heda pisał później na temat stalagu, że obóz ten był jaskrawym przykładem działania szatana na ziemi. W czasie pobytu „Szary” dostał się do grupy roboczej, która zajmowała się wywożeniem odpadków poza teren obozu. Podczas pracy więźniowie opracowali sposób ucieczki z obozu polegający na ukryciu się w beczkach z resztkami. Podczas losowania każdy otrzymał swoją kolej i podczas następnych transportów zawsze dwóch więźniów wydostawało się na wolność. W końcu nadeszła kolej na Hedę. "

Po ucieczce z obozu jenieckiego, Heda zorganizowała w Świętokrzyskim swój oddział partyzancki. Był jednym z najbardziej błyskotliwych dowódców. Współpracował ze zgrupowaniem Jana Piwnika "Ponurego". Gdy przedstawiciele BCh proponowali mu przejście z AK do ich organizacji, Heda odpowiedział, że doskonale pamięta, co wypisywali oni o Kościele przed wojną i że współpraca z nimi byłaby sprzeczna z jego sumieniem. Swój partyzancki szlak zakończył w sierpniu 1945 r. rozbiciem ubeckiego więzienia w Kielcach i uwolnieniem z niego nawet 700 więźniów. Później brał udział w tworzeniu planu rozbicia więzienia mokotowskiego, ale niestety akcja została spalona w wyniku zdrady. Aresztowany przez UB w 1948 r., dostał kilkukrotną karę śmierci. Został ocalony w wyniku interwencji marszałka Rokossowskiego. Po 1956 r. angażował się w nieoficjalny ruch kombatancki. W 1976 r. planował odbić z więzienia aresztowanych demonstrantów z Radomia. Internowany w stanie wojennym. W III RP działacz Samoobrony. Zmarł w 2008 r. Napisał znakomite wspomnienia, które wszystkim polecam.



W planowaną akcję rozbicia więzienia mokotowskiego wtajemniczony był również cichociemny Marian Gołębiewski "Ster".  Ów weteran września '39 i kampanii francuskiej, był dowódcą zamojskiego Kedywu. Odznaczył się w walkach z niemieckimi kolonistami i z Ukraińcami. Walczył też z komunistami, podszywając się pod NSZ. W sierpniu 1944 r. rozbił sowieckie więzienie w Hrubieszowie. Później zawarł rozejm z... UPA. W ubeckim więzieniu siedział w latach 1946-1956. Później zaangażował się w działalność organizacji Ruch, za co siedział w latach 1970-1974. Potem działał w ROPCiO i "Solidarności". Wyemigrował w 1982 r., a po powrocie w 1990 r. wydawał konspirologiczne książki. Zmarł w 1996 r. 



Ciekawy życiorys miał również płk Antoni Żurowski "Papież", dowódca AK na warszawskiej Pradze. Wojnę zaczął w szeregach KOP i brał udział w walkach Sowietami od granicy po Wytyczno. Dowodził Powstaniem na Pradze i zdecydował o jego zakończeniu. Gdy Sowieci weszli na Pragę, pierwszy spotkany sołdat spytał go: "A ty widział gdzieś akistów?". "Nie", "To dobrze, bo jakbym zobaczył takiego sukinsyna akistę, to bym go ubił". Żurowski negocjował później z Berlingiem stworzenie z praskich żołnierzy AK odtworzonego 36 Pułku Legii Akademickiej. Jak czytamy: "Aresztowany przez NKWD 27 listopada 1944. Po odmowie współpracy przekazany do katowni w Otwocku. Przesłuchiwany przez Józefa Światło z grupą specjalną UB, następnie przetransportowany do katowni w Lublinie. W roku 1945 dwukrotnie skazany na karę śmierci, dzięki interwencji wiceministra obrony narodowej Mariana Spychalskiego zamienioną ostatecznie na dziesięć lat więzienia. 26 lipca 1945 został odbity w czasie transportu wraz z dużą grupą przewożonych oficerów i żołnierzy AK. Akcję przeprowadził oddział „Świta” – grupa „Orlika” (Marian Bernaciak) ze Zrzeszenia WiN. Po ciężkiej chorobie płk Żurowski powrócił do Warszawy. 10 października 1945 ujawnił się wobec nowych władz[7]. Przez następnych trzynaście lat do października 1958 ukrywał się pod fałszywymi nazwiskami). " Zmarł w 1988 r.



Chyba nie muszę szerzej przedstawiać mjra Bolesława Kontryma "Żmudzina" - były dowódca sowieckiej dywizji, szpieg, strażnik graniczny i policjant w II RP, weteran Narviku, cichociemny, powstaniec warszawski (zasłużony podczas walk w Śródmieściu Północnym), maczkowiec, więzień UB, zabity w 1953 r. Jeden z tych, których ciała odnaleziono na Łączce. Pochowany w mało okazałej "szufladzie" w panteoniku Kunerta. 



Życiorys generała Janusza Brochwicz-Lewińskiego "Gryfa" opisywałem już w serii Niepodległość. Odsyłam do właściwego odcinka. Bez wątpienia był on człowiekiem mającym ogromne szczęście.




Nie muszę chyba też przypominać kim był Józef Franczak "Lalek".  Przytoczę więc tylko mniej znane fakty z jego biografii. Wielokrotnie wyrywał się śmierci. W 1939 r. zdołał zbiec z kolumny jeńców pojmanych przez Sowietów. W 1946 r. zdołał uciec wraz z kilkoma więźniami i zabić eskortujących go ubeków. (Ubecy popełnili błąd: zrobili sobie przystanek na wiejskim weselu, gdzie się spili.) Franczak był też żołnierzem II Armii WP, z której zdezerterował, po tym jak zobaczył rozstrzeliwania żołnierzy z akowską przeszłością w Kąkolewnicy. W ostatniej akcji zbrojnej brał udział w 1953 r. 21 października 1963 r. zginął w obławie SB i ZOMO, ale przed śmiercią zdołał postrzelić jednego zomowca.

Symbolami naszego udziału w II wojnie światowej mogą być również postacie kontrowersyjne, mające jednak ciekawe biografie. Oto kilka z nich:


Bolesław Piasecki jest postrzegany głównie przez pryzmat swojej przedwojennej i powojennej działalności politycznej. W czasie wojny był jednak autentycznym bohaterem i dobrym dowódcą partyzanckim, o czym świadczyło choćby Virtuti Militari nadane mu za Operację "Ostra Brama". Jego oddziały wsławiły się w walkach z Niemcami i sowiecką partyzancką.  Virtuti Militari dostała również jego żona Halina, poległa w Powstaniu Warszawskim na Starówce. (We wzruszający sposób opisał okoliczności jej śmierci Stanisław Podlewski w "Przemarszu przez piekło".) Był on też jednym z pierwszych organizatorów oporu antysowieckiego w Polsce. Symbolem jest też jednak metamorfoza, którą przeszedł po uwięzieniu w listopadzie 1944 r. - plan infiltracji komunistycznych władz i ratowania, tego co się da. Ciekawostka: we wrześniu '39 służył w kompanii czołgów wolnobieżnych broniącej Twierdzy Brzeskiej. Ciekawostka 2: Piasecki blisko współpracował z organizacją "Muszkieterowie" i jej przywódcą inżynierem Stefanem Witkowskim. Ludzie Piaseckiego odstrzelili później polskiego funkcjonariusza Kripo, który na zlecenie wywiadu AK zlikwidował Witkowskiego.



Kontrowersje wzbudzała w ostatnich latach postać gen. Zbigniewa Ścibora-Rylskiego. Abstrahując od jego powojennych związków z bezpieką, trzeba jednak przyznać, że jego fragment życiorysu w czasie wojny był pomnikowy. We wrześniu '39 walczył w SGO "Polesie", od 1940 r. był zaangażowany w konspirację ZWZ, wraz z 27 Dywizją Piechoty AK walczył na Wołyniu, w Powstaniu Warszawskim dowodził m.in. desantem kanałowym na Plac Bankowy, a na Czerniakowie bronił ostatniej powstańczej reduty, mając pod swoim dowództwem również berlingowców. 



Zofia Kochańska-Ropp-Ścibor-Rylska "Marie Springer "- jego żona (na którą później donosił) - była natomiast w wywiadzie AK i zdołała zlokalizować miejsce ostatniej przystani pancernika Tirpitz. 


Niewątpliwie kontrowersyjną postacią był gen. Julian Skokowski - dowódca Murmańczyków, zasłużony jednoręki weteran, w 1939 r. dowódca piechoty dywizyjnej 25 Dywizji Piechoty oraz Grupy "Palmiry", konspirator ze Związku Jaszczurczego, który stał się generałem Polskiej Armii Ludowej (opisywanej przeze mnie w serii Gracze), a w Powstaniu Warszawskim dowódcą połączonych sił Armii Ludowej, PAL i Korpusu Bezpieczeństwa. Dowódca antybolszewickich Murmańczyków był więc zwierzchnikiem komunistów w powstańczej Warszawie :) Dodam, że był też przedwojennym kumplem gen. Berlinga, a w latach 1948-1955 więźniem UB. 


Absolutnie kuriozalny życiorys miał natomiast Bolesław Hanicz-Boruta, przedwojenny agent policji w KPP, bahnschutz, konspirator z NOW, który wszedł ze swoim oddziałem jako wtyka do GL/AL, dosłużył się tam stopnia dowódcy brygady partyzanckiej, zaprzyjaźnił z Moczarem, zaliczył krótką służbę w milicji, UB i KBW, by zbuntować swój batalion KBW i zostać Żołnierzem Wyklętym. Mimo dwukrotnego pobytu w komunistycznych więzieniach i ciężkich zarzutów - za każdym razem spadał na cztery łapy, ratowany przez Moczara i po 1956 r. był zasłużonym, komunistycznym działaczem partyzanckim. Opisywałem dokładniej jego przypadek w serii Gracze.

***

Oczywiście namawiam do lektury "Mrocznych sekretów drugiej wojny światowej". Zbiera jak na razie dobre oceny w necie. Jedna z opinii na temat tej książki: "Nie dla idiotów - jak reklamuje się jedna znana sieciówka. W nowym niemiecko-polskim podręczniku do historii na pewno o tym nie przeczytacie. Kupujcie póki jeszcze nie jest zakazane."



sobota, 24 sierpnia 2024

W poszukiwaniu gruzińskich megalitów + Konwencja demokratów

 



Przy okazji swojego niedawnego urlopu miałem do czynienia z ciekawą synchronicznością. Początkowo nie planowałem jechać do Gruzji. Namawiał mnie do przyjazdu Koba, mój znajomy z Tbilisi. Podesłał mi info o nowej atrakcji: szklanym moście nad głębokim kanionem w Dashbash. Spojrzałem na Google Maps i zauważyłem, że w okolicy są też... megalityczne, cyklopowe fortece. Uznałem wówczas, że muszę tam jechać. 

Gruzja zwykle nie jest postrzegana jako kraj starożytnych tajemnic. A jednak... są tam ruiny twierdz budowanych tysiące lat temu przez totalnie nie znaną megalityczną cywilizację. Jest jednak jeden problem z tymi stanowiskami - zwykle są trudno dostępne.

Na miejscu miałem okazję porozmawiać ze znajomym Koby, archeologiem. Spytałem o twierdzę megalityczną Avranlo. "A tam jest bardzo niebezpieczna droga. Trudno się tam dostać normalnym samochodem. My tam organizujemy zwykle wycieczki piesze. Trzeba kilka godzin chodzić po skałach" - otrzymałem odpowiedź. Podobnie trudno dostępna jest megalityczna twierdza Abuli, znajdująca się na zboczach wygasłego wulkanu o tej samej nazwie. Niektóre obiekty megalityczne są tam położone na wysokości ponad 2000 m n.p.m. Nie miałem czasu na takie wspinaczki i nie chciałem ryzykować, że znów uszkodzę sobie nogę. Więc byłem mocno rozczarowany, że nie zobaczę głównego punktu wycieczki, czyli: megalitów. Ustaliłem jednak z Kobą, że pojedziemy do regionu Dżawaketia, w którym znajdują się te cyklopowe zabytki. Może coś pod drodze uda się zobaczyć. Wybraliśmy się do wioski, z której pochodzi Tamara, żona Koby. Wioska jest położona blisko granicy z Turcją i z Armenią. Nazywa się Czungczha (zapis fonetyczny, może być błędny). Próbowałem ją później znaleźć na Google Maps - nie udało mi się namierzyć nawet podobnie nazywającego się ludzkiego osiedla. 

Jakież było moje zaskoczenie, gdy dotarliśmy na miejsce!



Wioska nieco przypominała stare irlandzkie czy islandzkie wsie. Kamienne domki z dachami porośniętymi trawą otoczone murami z dużych kamieni mających często rdzawą barwę. Oczywiście wiele z tych kamieni zostało pewnie zebranych z pól i z pobliskich skalnych rumowisk. Ale łatwo można było dostrzec też większe głazy, które mogły wcześniej być częścią budowli megalitycznych. Tego materiału były tam ogromne ilości. Cała wioska wyglądała jakby została zbudowana na zrujnowanej megalitycznej metropolii!





Udało mi się znaleźć też kamienie noszące ślady obróbki - choćby posiadające wywiercone otwory. Na zdjęciu drugim od dołu uchwyciłem natomiast coś podobnego, co widziałem w Karahan Tepe w Turcji.





Okolica tej wioski jest "strategiczna". Rozciąga się z niej daleki widok na górskie przełęcze.


Twierdza megalityczna w takim miejscu? Całkiem logiczne. Wszak w pobliżu są inne twierdze megalityczne. Niedaleko stamtąd do wygasłego wulkanu Abuli i jeziora Calka.

Kto zbudował te starożytne metropolie? Nie wiadomo. Gruzińska mitologia mówi jednak, że są one dziełem straszliwych olbrzymów, których nazywano: Devi.

To już wywołuje oczywiste skojarzenia. W zoroastryjskiej mitologii irańskiej był dobry bóg Ahura Mazda i złe istoty nadprzyrodzone zwane daevami. W mitologii hinduistycznej był dobry klan bogów zwanych devami i zły zwany aszurami. Wygląda więc, że obie mitologie mówią o jednym i tym samym konflikcie między bogami, tylko opowiadają go z różnych perspektyw. Tak jak sowieckie i amerykańskie historie Zimnej Wojny.

Co jednak robili dewowie na Kaukazie? Czy stał się on w tej rozgrywce ich odpowiednikiem Kuby?
Ciekawie w tym kontekście wygląda zadziwiające podobieństwo abchaskich dolmenów (przypominających bunkry) z indyjskimi budowlami tego typu. 


***

Oglądając fragmenty konwencji Partii Demokratycznej w Chicago poczułem się o osiem lat młodszy. Z wszelakich mediów płynął bowiem przekaz o tym jak wspaniała jest kandydatka demokratów i jak już ma zapewnione zwycięstwo w wyborach. (Wszystko to połączone z rytualnymi dwiema minutami nienawiści.) Przyznam, że Kamala ma jedną wyraźną przewagę nad Hillary: o ile Clintonowa przemawiała w sposób niesamowicie drętwy i nadęty, to Harris moduluje głos i dobiera słownictwo w sposób zabawny. Muszę przyznać, że nieźle maskuje swój paskudny charakter (o którym mogą zaświadczyć byli pracownicy jej biura) i oczywistą intelektualną miałkość. Walza akurat nie słuchałem - za bardzo mi się kojarzy z boomerami, którzy dorastali w dobrobycie i bezpieczeństwie, a teraz chcą tego pozbawić młode pokolenia. Zauważyłem jednak jeden moment, gdy spadła mu maska dobrego wujcia. To wtedy, gdy szedł z członkami rodziny na scenę i w pewnym momencie gniewnie szarpnął za rękę swojego upośledzonego umysłowo syna. Skupiam się obecnie na samej formie, bo o chińskich koneksjach tego pana coś napiszę przy kolejnej okazji. Ciekawe jak się one mają do zapewnień Kamali, że "wygramy w XXI wieku z Chinami"?

Trochę smutno mi się zrobiło, z tego powodu, że potraktowali Joe Bidena jak niepotrzebny rekwizyt. Dali mu przemówienie poza prime timem. Na pocieszenie mógł na scenie przytulić swoją córkę Ashley, znanej z pamiętnika, w którym pisała o wspólnych prysznicach z nim. W swoim przemówieniu określiła tatę jako "OG girl dad".

Harris starała się balansować przekaz, więc mówiła zarówno o wspieraniu Izraela jak i o "końcu cierpień w Gazie". Demokraci popełnili jednak spory błąd zabraniając przedstawicielowi społeczności palestyńskiej przemawiania na konwencji. Będzie to ich kosztowało sporo głosów muslimów i propalestyńskiego lewactwa w stanach "pasa rdzy'. Bob Woodward - porucznik wywiadu wojskowego - planuje na październik wydanie swojej najnowszej książki pt. "War" i zapowiada, że nie będzie ona miłą lekturą dla Bidena i Harris. To też może muslimów trochę wkurzyć.

Ciekawym elementem konwencji były też spekulacje na temat występu supergwiazdy na koniec tej imprezy. Miała być Taylor Swift, miała być Beyonce, skończyło się na Pink. Niektórzy byli wkurzeni z powodu robienia wcześniej hype'u z występem Beyonce.  Coś demokratom nie stykło. Pamiętam choćby konwencję Obamy z 2012 r. - przemawiała tam plejada pierwszorzędnych aktorek. Wszystkie młode, ładne i blond. No ale wtedy jeszcze Harvey Weinstein był na wolności... Niby Kamala ma już mieć "zwycięstwo w kieszeni", a jednak demokraci bardzo pragną, by Taylor Swift pomogła im naganiać elektorat. No cóż, 98 proc. dziewczyn chodzących na koncerty Taylor to białe dziewczyny. 

Poparcie JFK Jra jest dla Trumpa jest oczywiście bagatelizowane w mediach, ale w warunkach wyrównanego wyścigu każdy głos ma znaczenie. Ciekawe czy samemu JFK Jrowi zamach na Trumpa przypomniał bezkarne zabójstwa jego ojca i wuja? Czy też może zdecydowały związki z Doliną Krzemową jego kandydatki na wiceprezydenta Nicole Shanahan?

***

Pojawiły się już pierwsze opinie dotyczące książki Waszego Ulubionego Autora.

Możecie się z nimi zapoznać choćby na portalu LubimyCzytać czy na stronie Empiku (Oczywiście kupować możecie w najróżniejszych księgarniach internetowych lub stacjonarnych. Nie ma dla mnie znaczenia to gdzie ją nabędziecie. Wręcz zachęcam, by kupować po najniższych cenach.) Na portalu Historia na Prawdę jest pierwsza dłuższa recenzja. 

Niektórzy mogą narzekać, że w książce są teksty z tezami, które znają z bloga lub artykułów prasowych Waszego Ulubionego Autora. Oczywiście każdy, kto przeczytał wszystko, co napisał Wasz Ulubiony Autor, ten nie będzie zaskoczony treścią tej książki. Ale przecież książka ma trafić też do ludzi, którzy nie znali wcześniej twórczości Waszego Ulubionego Autora. Poza tym - nikt nie gwarantuje tego, że treści blogowe nie zostaną kiedyś skasowane przez Big Tech czy unijną cenzurę. Treści gazetowe są natomiast rozproszone i ukryte za paywallem. Wydanie tych treści w postaci książki wiele zaś ułatwia. Nie są już one rozproszone, tylko ułożone w spójną narrację. 

Ktoś w recenzji narzekał, że Wasz Ulubiony Autor nie napisał nic o "prometejskiej roli Dzierżyńskiego". Wydawnictwo sugerowało, żeby część treści zostawić na później. Poza tym, książka mająca 300 stron jest poręczniejsza niż licząca 600 lub 1000. Jeśli więc ta książka będzie się dobrze sprzedawała, to na rynek trafi kolejny tom "Mrocznych sekretów...". Jak na razie w pisaniu jest jednak coś innego - nietypowego i naprawdę pionierskiego, co nie pojawiło się w żadnej innej publikacji.


czwartek, 15 sierpnia 2024

Ofensywa Kurska i ostatni katechonik Magdaleny Ch.

 


Wszystkim jojczącym z tego powodu, że Siły Zbrojne Ukrainy naruszyły granicę Rosji, przypomnę, że Putin mówił, że Rosja "nie ma granic". 

Uderzenie dokonane - podczas mojego urlopu (cieszy, że biorą w nim udział również gruzińskie oddziały ochotnicze) - w Obwód Kurski jest krokiem jak najbardziej logicznym. Skoro Rusnia skoncentrowała swoje siły do natarcia na kilka ukraińskich wiosek, to rzeczą sensowną było uderzyć tam, gdzie wróg się odsłonił, czyli na terytorium Rosji właściwej.

W sumie to szkoda, że szumnie zapowiadana ukraińska kontrofensywa z zeszłego roku, zamiast próbować forsować potrójną linię rosyjskich umocnień na Zaporożu, od razu nie poszła na Kursk czy Biełgorod. To byłby lepszy kierunek do działania dla ukraińskich Abramsów, Challengerów i Leopardów niż patrolowane przez Lancety i śmigłowce szturmowe okopy na południowej Ukrainie. No, ale zapewne Jake Sullivan i inni zachodni szkodnicy dostaliby krwawej sraczki, gdyby Ukraińcom udała się ofensywa. Słyszelibyśmy pewnie znów androny o "drabinie eskalacyjnej" i podobne pierdoły.

W sumie, to którą to już "nieprzekraczalną czerwoną linię" Ukraińcy przekroczyli? Zajęli kawał terytorium Rosji właściwej (w tym główną przepompownię gazu idącego do Europy), wzięli tysiące jeńców, skompromitowali rosyjskie wojsko i bezpiekę. I co? Co im Rusnia może zrobić w odwecie? Zająć im kolejną wioskę kosztem kilkunastu tysięcy zabitych? Zbombardować coś? Cały czas to robi. A może użyje broni jądrowej? W wojnie domowej?

I pomyśleć, że u nas różne jełopy straszyły nas wojną nuklearną, po tym jak moskiewski ambasador dostał w twarz czerwoną farbą od jakiegoś aktywiszcza. 

No cóż, podobnie straszono nas wielokrotnie wielką wojną pomiędzy Izraelem a Iranem. I co? Jak zwykle Iran nic nie zrobił. Nie było żadnego "wielkiego odwetu" za śmierć Ismaila Haniye, przywódcy Hamasu. Być może dlatego, że Haniye został zabity z udziałem irańskich tajnych służb, które mataczyły w tej sprawie.

Iranowi nie zależy na wojnie, a atak Hamasu na Izrael odbył się nie z jego inspiracji, a na zlecenie Rosji. Tymczasem Netanjahu bardzo nie chce, by demokraci wybrali wybory prezydenckie w USA. Szkodził więc Bidenowi nieustannie eskalując, prowokując i rozwlekając konflikt. I będzie to robił nadal, tak by od Kamali odwracał się elektorat islamski. Z tego względu dokonano w ostatniej chwili podmianki kandydata na wiceprezydenta. Miał nim być gubernator Pennsylwanii Josh Shapiro, no ale jest Żydem i weteranem IDF, więc podziałałby na propalestyński elektorat jak płachta na byka. Wybrano więc "Tamponowego Tima" Walza, boomerskiego lewaka, który musi się tłumaczyć ze swoich kłamstw o służbie wojskowej i walczyć z memami mówiącymi, że pił końską spermę. Jest więc 1:1, bo oba obozy źle dobrały kandydatów na wiceprezydentów. Za wcześnie jeszcze, by mówić o rozstrzygnięciu. Na początku września sondaże zaczną się wyrównywać, a rozstrzygające będą debaty i zdarzenia określane jako "october suprises". Być może zapewni demokratą taką niespodziankę Netanjahu, np. bombardując jakiś palestyński szpital położniczy i rozpalając antyizraelskie protesty w USA.

U nas te międzynarodowe rozgrywki też mają swoje odpryski. Po sprawie "czerwonej jaskółki" będącej asystentką płemieła pojawiła się sprawa Magdaleny Chodownik, "freelancerki' obsługującej m.in. Euronews i Pawła Rubcewa vel Pablo Gonzalesa z GRU.



Ta afera szpiegowska jest wręcz memiczna. Oto bowiem Ruski udający Hiszpana wciąga do swojej roboty panienkę wyglądającą jak zgłodniała wrażeń studentka z Erasmusa. 

Chodownik z Rubcowem tworzyli bijące w Polskę materiały znad granicy - oczywiście robili to wyłącznie z tego powodu, bo mieli "wrażliwe serca". Oczywiście, gdy Rubcowa na granicy aresztowano, to cała plejada pożytecznych idiotów - łącznie z urzędasami Komisji Europejskiej - broniło tego funkcjonariusza GRU, inwigilującego m.in. rodzinę Borysa Niemcowa. Jakoś nikogo nie zastanawiało to, że Rubcow miał wspólnego prawnika z Puidgemontem ( puczystą, który dał się złapać na rosyjską obietnicą wysłania 100 tys. żołnierzy do obrony secesji Katalonii). Specjalnie mnie nie dziwi, że tego szpiona broniła niejaka Anna Mierzyńska, libkowska specjalistka od rosyjskich dezinformacji. Ona się przecież non stop łapie na kremlowskie dezinformacje. Nie dziwi mnie również, że przy okazji ośmieszył się Piotr Niemczyk - jeden z filarów jeUOPu w latach 90-tych. Nie dziwi, bo tajne służby mieliśmy w latach 90-tych takie, że sobie swobodnie różne mafie i obce agentury po kraju hulały. Jeden z moich znajomych wysunął tezę, że Chodownik pracowała dla rzekomo "naszych" tajnych służb w ramach znajomości z Rubcowem, podobnie jak kilku innych libkowskich dziennikarzy. No, ale to też źle świadczy o polskojęzycznych służbach. Wygląda bowiem na to, że przez ostatnie osiem lat nie były one "nasze" a rządziły się same, poza kontrolą polityczną.

***

Kilkudniowy urlop spędzałem w Gruzji. Byłem tam m.in. na imprezie podczas której jeden z uczestników, strzelał ze służbowego Jericha w powietrze, podczas toastu. Wrażenia dosyć fajne.

Pojechałem tam, by zobaczyć megality. Nie udało mi się co prawda dotrzeć do najbardziej znanych cyklopowych twierdz, ale dotarłem do wioski, która wygląda jakby ją zbudowano na miejscu zniszczonej, wielkiej megalitycznej fortecy. Z megalitycznego materiału porobiono tam płoty, domy i koryta... Niesamowity widok. Napiszę o tym jednak dokładniej następnym razem.

***

Pamiętajcie oczywiście o książce Waszego Ulubionego Autora, czyli o "Mrocznych sekretach II wojny światowej". Niepełną listę księgarni internetowych, w których jest dostępna, macie tutaj.  Czekam na pierwsze recenzje. 



sobota, 3 sierpnia 2024

Powstanie Warszawskie po 80 latach - wciąż pełne dziur w narracji

 



Czytając "Rapsodię żoliborską" Stanisława Podlewskiego, czyli jedną z klasycznych prac o Powstaniu, natrafiłem na fragment rzucający nowe światło na okoliczności wybuchu warszawskiego zrywu. W podrozdziale dotyczącym losów oddziału złożonego z żoliborskich strażaków z budynku Szkoły Pożarniczej, znalazła się wzmianka o tym, że dwa dni przed Powstaniem Niemcy przeprowadzili masowe aresztowania warszawskich strażaków. Żandarmeria zabierała ze sobą całe oddziały Straży Ogniowej. Jej sprzęt był natomiast rabowany przez Niemców i wysyłany na Zachód. Żoliborskiemu oddziałowi strażaków udało się jednak uniknąć aresztowania, gdyż wcześniej jego dowódca był świadkiem aresztowań wśród strażaków w Śródmieściu i zdołał odpowiednio wcześnie ostrzec swoich ludzi. Co więc Niemcy planowali spalić, skoro tak bardzo im zależało, by Warszawa była pozbawiona straży pożarnej?

Oglądaliście film "Sisu"? Pokazane jest tam jak Niemcy bezwzględnie wdrażali taktykę spalonej ziemi w północnej Finlandii, czyli w kraju, który do niedawna był ich sojusznikiem. Ta metoda była też powszechnie stosowana przez Niemców podczas walk obronnych na terenie ZSRR. W lipcu 1944 r. jej ofiarą padły też niektóre polskie miasta - m.in. Białystok. W wielu miejscach udało się jednak w tym Niemcom przeszkodzić - tak było choćby 25 lipca 1944 r. w Końskowoli, pełnym renesansowych zabytków miasteczku pod Puławami. Tak oddział AK "Zagończyka", realizując akcję "Burza" pokonał niemiecki oddział zmotoryzowany wysłany, by podpalić miasteczko. Niemcy od 27 lipca ogłaszali przez "szczekaczki", że Warszawa będzie broniona przed Sowietami jako twierdza. Czy w sposób podobnie bezwzględny jak Wrocław i Kostrzyń w 1945 r.? I co by zrobili Niemcy w takim scenariuszu z ludnością cywilną Warszawy?


Ktoś będzie argumentował, że Niemcy nie mogli wówczas skierować frontowych jednostek do mordowania warszawiaków. Racja. Dlatego więc masowe zbrodnie przeprowadzali głównie za pomocą pułków żandarmerii sprowadzonych z Warthegau i jednostek kolaboracyjnych. (Zbrodnie popełniali też żołnierze i dowódcy jednostek frontowych, takich jak 19 Dywizja Pancerna czy Dywizja Herman Goering, ale główny ciężar ludobójstwa spadał na żandarmerię i oddziały Hiwis.) W czasie gdy dirlewangerowcy wykrwawiali się w atakach na pozycje powstańcze, niemieccy żandarmi w wieku przedemerytalnym rozstrzeliwali bezbronnych cywilów. Rzeź Woli zaczęła się tuż zachodnimi rogatkami Warszawy, na terenach gdzie Powstania nie było, a gros zabitych w tej masakrze był na obszarach, których powstańcy nie zdołali opanować. Warto więc zadać pytanie: czy Niemcy wdrożyliby w życie ten ludobójczy plan, gdyby Powstania nie było? Zwróćmy znów uwagę na chronologię. Brygada RONA przybyła na Okęcie 3 sierpnia. Powstanie wybuchło 1 sierpnia po południu. Wtedy RONA była jeszcze pod Częstochową. 31 lipca dowódca RONA, Kamiński spotkał się z Himmlerem. Czy już wówczas omawiano wykorzystanie tej jednostki do pacyfikacji Twierdzy Warszawa?

Ktoś będzie argumentował: Ale Powstanie nie miało sensu bo nie zapobiegło tej rzezi i dało Niemcom pretekst do zniszczenia Warszawy!

Każda operacja wojskowa jest obarczona ryzykiem. Ryzykuje się w niej śmierć bardzo wielu ludzi. Czy jednak w sierpniu 1944 r. warto było podjąć to ryzyko?

Swoje stanowisko dotyczące okoliczności wybuchu Powstania Warszawskiego wyłożyłem w tym wpisie obnażającym kłamstwa prof. Ciechanowskiego i bzdury wypisywane przez Zychowicz.  Zostało ono również przekazane przez red. K. w jego artykule. 

Tym, którym nie chce się czytać tych dwóch zlinkowanych tekstów w wielkim skrócie wyjaśnię ich treść: Bzdurą jest twierdzenie, że za wybuchem Powstania stał spisek generałów Okulickiego i Pełczyńskiego, którzy naciskali, by włączyć Warszawę do "Burzy" NIEZALEŻNIE od sytuacji na froncie. Na naradzie KG AK z 28 lipca wszyscy - łącznie z płkiem Bokszczaninem - zgodzili się, że Powstanie w Warszawie wybuchnie. Warunkiem jego rozpoczęcia będzie ruszenie wojsk sowieckich z przyczółku pod Warką i Magnuszewem, które przetnie niemieckie linie komunikacyjne i wymusi na Niemcach opuszczenie Warszawy. 



"Dlaczego więc powstanie rozpoczęto, choć nie została spełniona podstawowa przesłanka strategiczna, czyli wybicie się wojsk sowieckich z przyczółka pod Magnuszewem? Wszystko wskazuje na to, że zawinił przede wszystkim gen. Antoni Chruściel „Monter”, dowódca okręgu AK Warszawa. Zarządził przedwcześnie pogotowie bojowe okręgu, a na popołudniowej naradzie w KG AK 31 lipca 1944 r. złożył dezinformujący meldunek o postępach sił sowieckich. Mówił on m.in. o tym, że rosyjskie czołgi były widziane na Pradze. Nie wiadomo, co wówczas powiedział o sytuacji pod Magnuszewem. To, co jednak wówczas zakomunikował, skłoniło gen. Bora-Komorowskiego do wydania rozkazu, by rozpocząć bój o Warszawę 1 sierpnia o godzinie 17. Iranek-Osmecki, niestety, spóźnił się na tę naradę i nie był w stanie skorygować meldunku Chruściela. (...)




Chruściela uznawano za postać „zbyt prostą” do samodzielnego snucia intryg. Miał trudny charakter i spośród członków dowództwa AK przyjaźnił się jedynie z Rzepeckim. Kazimierz Iranek-Osmecki, Tadeusz Żenczykowski, w czasie powstania szef propagandy AK, oraz Aleksander Kamiński, jeden z przywódców Szarych Szeregów, redaktor naczelny akowskiego „Biuletynu Informacyjnego”, sugerowali wręcz, że Rzepecki sterował „Monterem”.
 
Bez wątpienia Rzepecki był tym członkiem KG AK, który dążył do wybuchu powstania za wszelką cenę, nie licząc się z uwarunkowaniami strategicznymi. Bardzo mu zależało na tym, by warszawski zryw wybuchł 1 sierpnia. Dlaczego akurat tego dnia? Rzepecki wygadał się w tej sprawie we wrześniu 1944 r., wskazując, że powstanie miało być „argumentem dla naszych negocjatorów w Moskwie”. Rzepecki był politycznie mocno związany z ludowcami, a akurat premier ludowiec Stanisław Mikołajczyk przyleciał 30 lipca do Moskwy, by rozmawiać ze Stalinem o naprawie relacji między Polską a ZSRR.

Ciekawie w tym kontekście brzmi relacja Juliusza Wilczura-Garzteckiego, oficera kontrwywiadu AK, związanego także z Polską Armią Ludową, a po wojnie z komunistyczną bezpieką. Opisał on, że Tadeusz Szeląg, p.o. dowódca okręgu Warszawa-Województwo Batalionów Chłopskich (i zarazem dowódca oddziałów specjalnych BCh) na przełomie 1943 i 1944 r., wyjawił mu, że Mikołajczyk będzie tworzył rząd w Warszawie i skompletował już jego skład. „Koncepcja była taka, że gdy w Warszawie wybuchnie powstanie i zostanie oczyszczone lotnisko, wyląduje Mikołajczyk, ujawni Rząd Narodowy, zdezawuuje Londyn i będzie pertraktował ze Stalinem, już z pozycji premiera Rządu Narodowego mieszczącego się w Warszawie, na suwerennym terenie oczyszczonym z Niemców” – pisał Wilczur-Garztecki." (koniec cytatu)



Powstanie Warszawskie mogło się udać, mimo intrygi Rzepeckiego i Chruściela. Walki mogły trwać podobnie długo jak w lipcu we Lwowie i przynieść najwyżej kilkaset ofiar. Niestety, realizację tego scenariusza uniemożliwiła ekstremalna głupota premiera Mikołajczyka.

"31 lipca o godz. 21 premier Stanisław Mikołajczyk został przyjęty na Kremlu przez Wiaczesława Mołotowa, szefa sowieckiej dyplomacji. Mołotow bezczelnie spytał, po co polski premier właściwie przyjechał do Moskwy i czy nie potrzebuje samolotu powrotnego. Mikołajczyk zaczął wyjaśniać, że zależy mu na porozumieniu i spotkaniu ze Stalinem. Przy okazji wypaplał, że „w ciągu kilku dni, a być może nawet dziś” wybuchnie powstanie w Warszawie. Przerażony Mołotow przerwał rozmowę i pobiegł do Stalina podzielić się z nim tą rewelacją. Już o godz. 23 marszałek Rokossowski dostał z sowieckiego Naczelnego Dowództwa depeszę nakazującą mu przejść do obrony w rejonie Warszawy. 1 sierpnia o 4.20 do jego sztabu dotarły szczegółowe wytyczne, na jakiej linii ma się zatrzymać. Front zatrzymał się na linii przebiegającej m.in. w pobliżu „czerwonego” kościoła w Miedzeszynie, czyli na terenach oddalonych o niecałe pół godziny drogi od centrum Warszawy."

Obecnie niektórzy zawodowi historycy tłumaczą to „rozciągnięciem linii komunikacyjnych” i „zmęczeniem wojsk Rokossowskiego”. „To wszystko prawda. Jednak, przypomnijmy, że zaledwie na trzy dni przed rozpoczęciem powstania Stawka planowała przeprowadzenie głębokiej operacji na terenie Polski z wyjściem na linię Toruń, Łódź, Częstochowa, Kraków – 150 km na zachód od Warszawy, że zlecono marszałkowi Żukowowi bezpośrednie dowodzenie natychmiast trzema frontami, zaś odpowiednie polecenia otrzymali Rokossowski, Zacharow i Koniew. Żaden z tych marszałków nie skarżył się na »przemęczenie wojsk«” – polemizuje z tą wyświechtaną propagandą białoruski historyk Władimir Bieszanow.

„Nasz plan operacyjny zmienił się nagle i oddziały musiały dokonać ostrego zwrotu w kierunku północnym, aby ominąć Warszawę. Warszawa została skreślona z planu ze specjalnych względów o charakterze politycznym” – zeznawał w sierpniu 1944 r., w niemieckiej niewoli, kapitan Surkow ze sztabu sowieckiej 47. Armii." (koniec cytatu)

Wszystkim zawodowym historykom wojskowości, volksdeutschom i onucowcom, którzy będą jojczyć, że Sowieci "nie byli w stanie" zająć Warszawy w pierwszych dniach sierpnia 1944 r., prewencyjnie zwrócę uwagę na dwie kwestie:

1. Zapomnijcie na chwilę o "wielkiej bitwie pancernej" pod Radzyminem. Spójrzcie na przyczółek warecko-magnuszewski. 8 Armia Uderzeniowa gen. Czujkowa była tam już od wczesnych godzin rannych 1 sierpnia. Niemcy przeoczyli ten przyczółek i dopiero 9 sierpnia rzucili przeciwko niemu swoje pospiesznie zebrane siły. Czemu więc armia Czujkowa stała tam bezczynnie przez 9 dni?

2. Czemu w sierpniu 1944 r. doszło do zamrożenia działalności sowieckiego lotnictwa bojowego nad warszawskim odcinkiem frontu? Przecież masakrowanie sztukasów nad Warszawą i polowanie na niemieckie baterie artylerii byłoby gratką dla sowieckich lotników.

Tylko więc skończony idiota, akademicka menda, volksdeutsch lub onucowiec może dzisiaj zaprzeczać temu, że decyzja Stalina o wstrzymaniu działań frontowych pod Warszawą była motywowana wyłącznie politycznie. Stalin nie dbał o sowieckie straty w ludziach i w sprzęcie. Gdyby mu zależało wówczas na Warszawie, rzucał by kolejną armię za armią, by ją zdobyć. 

Płk Iranek-Osmecki wskazywał, że Stalin mógł jeszcze ruszyć front w pierwszych dwóch tygodniach sierpnia. Sowiecki dyktator był zaskoczony Powstaniem i wyczekiwał na rozwój sytuacji politycznej. W pierwszych dniach sierpnia przebywający w Warszawie kapitan Konstanty Kaługin z NKWD usilnie namawiał dowództwo AK, by wysłało wiernopoddańczą depeszę do Stalina. Gdyby sowiecki dyktator ją otrzymał, mógłby zarządzić wznowienie ofensywy na Warszawę. Zamiast tego, Kaługin wysłał jednak depeszę z prośbą o pomoc dla Powstania. Wobec tego, 13 sierpnia agencja TASS wydała komunikat, w którym rząd sowiecki odcinał się od "warszawskiej awantury".

Tutaj dochodzimy do kwestii tego, co by się stało gdyby Mikołajczyk niepotrzebnie nie mielił jęzorem u Mołotowa, a Armia Czerwona weszła do Warszawy w pierwszych dniach sierpnia 1944 r. 

Jak już wspomniałem: walki o Warszawę trwałyby najwyżej kilka dni i przyniosłyby po stronie AK najwyżej kilkuset zabitych. Doszłoby pewnie do niemieckich zbrodni wojennych, ale nie byłoby rzezi na taką skalę jak na Woli. Ocalałaby Starówka i spora część miejskiej substancji mieszkaniowej. Co jednak byłoby z ujawnioną polską administracją oraz z oddziałami AK?

Dowódcy AK wcale nie byli naiwni w tej kwestii. Gen. Okulicki mówił, że nasze oddziały we Lwowie oraz Wilnie zostały "zduszone" przez Sowietów w całkowitej ciszy, z dala od zainteresowania reszty świata. Liczono się więc z tym, że KG AK zostanie aresztowana w Warszawie przez Sowietów.

I stąd nagła decyzja o zmianie siedziby KG AK tuż przed Powstaniem. Ku wściekłości pułkownika Kazimierza Pluty-Czachowskiego, szefa łączności AK, pod koniec lipca zdecydowano o przeniesieniu kwatery głównej z Mokotowa do Fabryki Kamlera na Woli. Trzeba było szybko przenieść tam radiostację pozwalającą na kontakt z Londynem i na miejscu okazało się, że ona nie działa, bo w fabryce jest zbyt dużo zakłóceń. Na Mokotowie były natomiast przygotowane cztery radiostacje, których działanie tam sprawdzono. Mokotowska kwatera miała być strzeżona przez pułk "Baszta". Kwatera główna na Woli znalazła się już natomiast w ogniu walk jeszcze przed godziną W. Dlaczego więc podjęto taką absurdalną decyzję? Bo kwatera na Mokotowie była położona w willi, a na Woli w masywnej i łatwej do obrony fabryce. Fabrykę Kamlera wybrano z myślą o tym, by KG AK broniła się tam przed Sowietami i wysyłała w świat dramatyczne apele.

Członkowie KG AK byli świadomi tego, że zostaną aresztowani przez NKWD lub Smiersz. Byli jednak gotowi na tę ofiarę, by zademonstrować światu, że Polacy nie oddadzą bez walki suwerenności swojego kraju. 

Zupełnie inną sprawą jest jednak jakość dowodzenia Powstaniem. Tutaj wiele obciąża konto gen. Chruściela. To, że przedwcześnie ogłosił on alarm bojowy i przeforsował przeprowadzenie godziny W o 17 wywołało spory chaos. Nie zdążono powiadomić na czas wszystkich dowódców i oddziałów - informacji o terminie godziny W nie dostali nawet niektórzy członkowie KG AK. Nie zdążono na czas wydobyć i oczyścić broni. Wiele oddziałów przygotowywało się wcześniej do nocnych ataków na niemieckie cele. Teraz kazano im atakować w świetle dnia. Chruściel uparł się przy tym, by przeprowadzać je według zdezaktualizowanego planu sprzed dwóch lat i by rozproszyć siły powstańców atakując mnóstwo mniej ważnych celów. Nie skoncentrowano więc odpowiednio dużych i odpowiednio uzbrojonych sił, by zaatakować cele najważniejsze takie jak przyczółki mostowe.

Przyjrzyjmy się zgubnemu planowi "Montera" na przykładzie Mokotowa. Batalion Karpaty wykrwawił się tam w ataku na koszary kawalerii SS na torze wyścigowym na Służewcu, a Batalion Olza atakując przez otwartą przestrzeń, pod górkę, Fort Mokotowski. Oba wrogie cele odegrały później marginalną rolę w Powstaniu, a ich atakowanie można było sobie odpuścić. Tymczasem atak na kluczowe cele na linii ulicy Rakowieckiej przeprowadzały dużo słabsze siły. Przeciwko całej dzielnicy policyjnej rzucono słaby Dywizjon "Jeleń", którego żołnierzom mimo to udało się wedrzeć do budynku kasyna oficerskiego. Większy sens miało więc rzucenie batalionów Karpaty i Olza przeciwko dzielnicy policyjnej. Lub przeciwko dawnym koszarom 1 pułku szwoleżerów, co by wywalczyło połączenie Mokotowa z Czerniakowem. 

Na Żoliborzu była poważna szansa na zdobycie lotniska Bemowo. Było ono atakowane dwukrotnie przez oddziały AK z Puszczy Kampinoskiej. Niewiele brakowało, a by padło. Niemcy zdecydowali się po tym je porzucić i zaorać. A gdyby równocześnie z oddziałami z Kampinosu uderzały na nie zgrupowania z Żoliborza? Zabrakło koordynacji. 

Z absurdalną sytuacją mieliśmy do czynienia na Ochocie. Po załamaniu się szturmu na koszary Schupo przy placu Narutowicza, dowódca obwodu, Grzymała-Siedlecki, zdecydował o wyjściu oddziałów AK do podwarszawskich lasów. Rozkaz ten nie dotarł do części sił akowskich. Te oddziały, które pozostały, zajęły Redutę Kaliską i Redutę Wawelską, które przez kilka dni skutecznie blokowały jedną z głównych tras komunikacyjnych - ulicę Grójecką i ratowały w ten sposób Powstanie w Śródmieściu. Gdyby reszta sił z Ochoty pozostała na miejscu, trasa ta blokowana byłaby dłużej, a miejscowa ludność miałaby obrońców przed podludźmi z RONA.



Ogólnie więc, generał Chruściel był fatalnym planistą i nie popisał się jako dowódca Powstania. Na szczęście mieliśmy wielu dobrych dowódców niższych szczebli - takich jak Karol Ziemski "Wachnowski", Mieczysław Niedzielski "Żywiciel" czy Józef Rokicki "Karol", którzy odpowiednio prowadzili walkę w swoich sektorach. Godni pamięci są też dowódcy poszczególnych odcinków, tacy jak Wacław Stykowski "Hal" czy Wacław Zagórski "Lech Grzybowski", którzy trzymali "żelazny front" w śródmiejskiej dzielnicy przemysłowej.

Zupełnie wyjątkowym przykładem dowódcy był pchor/ppor Ignacy Szczeniowski "Paprzyca". Ów młody hrabia przez tydzień przed Powstaniem pił i nie trzeźwiał. 2 sierpnia, do mieszkania w którym przebywał, wpadł na zupę jeden z jego znajomych. "Paprzyca" miał wówczas ostrego kaca, więc kumpel zaproponował mu, że go zabierze na spacer. Spacerując trafili na dowódcę odcinka, z którym zaczęli rozmawiać. Szczeniowski przyznał, że przed wojną miał stopień podchorążego. Został więc mianowany zastępcą dowódcy kluczowej placówki przy Królewskiej 16. Po pewnym czasie został jej dowódcą i prawdziwą legendą. Wielokrotnie odpierał niemieckie szturmy, zadając wrogowi duże straty. Imponował wszystkim mistrzowskimi umiejętnościami strzeleckimi, znakomitym dowodzeniem i dbałością o swoich ludzi. Gdy przyszedł rozkaz rozpoznania niemieckich stanowisk ckm-ów w Ogrodzie Saskim, powiedział swoim żołnierzom, że nie będzie ich narażał i sam wykona ten głupi rozkaz, osobiście dokonując rozpoznania. Gdy więc przyszła wiadomość o kapitulacji Powstania, żołnierze z placówki przy Królewskiej 16 się buntowali. Chcieli walczyć dalej.

Podobne przejawy buntów były na Żoliborzu i w Śródmieściu, czyli w dzielnicach, w których walki miały zupełnie inny charakter niż na Woli, Mokotowie, Starówce czy Czerniakowie. Żołnierze nie wierzyli Niemcom i chcieli się bić dalej.

Ciekawie opisuje to Wacław Zagórski w swoich wspomnieniach. Jego ludzie protestowali przeciwko kapitulacji argumentując, że mają broni i amunicji tak dużo jak nigdy wcześniej. - Bolszewicy nie nacierają?! I co z tego! Nie spieszy się nam na Syberię! - padł też taki argument.

Gdy już czyniono przygotowania do kapitulacji, do Wacława Zagórskiego podeszła jedna z sanitariuszek i spytała się: - Czy mogę wziąć ze sobą mojego Bimbusia?

- A kto to jest Bimbuś?

- Mój kot syberyjski.

- Nie wiem! Umowa kapitulacyjna tego nie przewiduje.

***

Mit Powstania Warszawskiego przechodził różne koleje losu. Próba zastąpienia go zychowiczowską narracją o "bezsensownym polskim buncie przeciwko Wielkiej Rzeszy Niemieckiej broniącej Europy przed wschodnimi hordami" raczej się nie udała. Wobec tego stworzono mit mówiący, że Powstanie było walką nie tyle o suwerenność narodu, co o demokrację liberalną w obecnym "uśmiechniętym" modelu.  Narracja ta jest oczywiście bzdurą, bo w Powstaniu walczyło przecież sporo ludzi o poglądach nie mających nic wspólnego z dupokracją liberalną - ot, choćby żołnierze Konfederacji Narodu, NSZ, NOW, piłsudczycy z OPW i KON czy  komuniści. Ludzie sprzed 80 lat naprawdę mieli poglądy na państwo, społeczeństwo i gospodarkę mocno odbiegające od obecnej liberalno-tęczowej sztancy i nie powinno się im pośmiertnie przypisywać wiary we współczesne mody ideologiczne. Mimo to ten mit jest forsowany, a za parę lat dowiemy się, że Powstanie wywołała Traczyk-Stawska przeciwko "faszystom" Bąkiewicza i nie dość, że dowodziła Powstaniem, to jeszcze samodzielnie zdobyła PASTĘ i Gęsiówkę. Czekam, aż wydadzą o tym komiksy.

***

Wybieram się na parę dni na urlop. Nie na Bliski Wschód, ale niedaleko od niego. Klątwa się po 2020 r. nieco rozregulowała, tak że znani ludzie giną teraz na kilka dni przed moimi wyjazdami.

Przypominam też o książce Waszego Ulubionego Autora. Już w przedsprzedaży.