Kilka miesięcy temu dostałem od przyjaciela na urodziny "Dzieje bez dziejów" Jana Stachniuka. Od dłuższego czasu nosiłem się z myślą o napisaniu recenzji tego dzieła historiozoficznego, zwłaszcza, że to książka dosyć mało znana, a dużo dająca do myślenia. Stachniuk zajął się w niej przyczynami upadku I RP i zrobił to w sposób mocno obrazoburczy. Miał to tego obrazoburstwa jednak pełne prawo. Był niekwestionowanym patriotą i nacjonalistą, który później stał się jednym z bohaterów wojennego podziemia, powstańcem warszawskim i więźniem UB. Był przy tym neopoganinem, czy raczej nitzscheanistą. Już sam jego wyjątkowy życiorys skłania do zapoznania się z jego twórczością.
Stachniuk w "Dziejach bez dziejów" zastanawiał się jak to się stało, że upadło takie wielkie państwo jak Rzeczpospolita, a sąsiednie Prusy stały się europejską potęgą. Warunki naturalne nie wróżyły przecież Prusom sukcesu. Gleby tam były liche, co w czasach przed rewolucją przemysłową było czynnikiem mocno negatywnie wpływającym na rozwój gospodarczy. Rzekoma wyższość rasowa Prusaków nie wchodziła też w grę, gdyż mieszkała tam cała masa Słowian i Bałtów - zarówno tych zgermanizowanych jak i tych, którzy na co dzień posługiwali się mową przodków. Zresztą sporą część mieszkańców Niemiec nawet dziś stanowią potomkowie zgermanizowanych Słowian (Angela Merkel - pierwszy przykład z brzegu). Współczesne badania genetyczne wskazywały, że słowiańskich przodków mogło mieć nawet 60 proc. Niemców. Czemu więc Prusy zaczęły w XVII wieku rosnąć na potęgę, a Rzeczpospolita weszła na drogę do upadku? Według Stachniuka kluczowa była mentalność elit i ludności. Zauważył on, że w XVII w. wyraźnie psuła się również kondycja Hiszpanii, Portugalii oraz państw włoskich. Co je łączyło z I RP? Wszystkie te kraje były, podobnie jak państwo polsko-litewskie, bastionami kontrreformacyjnego katolicyzmu. I we wszystkich w nich ukształtowała się typowa dla niego mentalność. Kształtował ją system edukacji znajdujący się w rękach takich zakonów jak jezuici, kształtowały ją kazania głoszone w kościołach i przykład idący z góry - od magnatów i szlachty. Stachniuk zauważał, że specyficzna sarmacka mentalność nie była w Polsce tylko domeną klas wyższych. Mocno przesiąknął nią również lud. Polski chłop, który na początku XX w. emigrował do Brazylii, zaczynał się na miejscu zachowywać w podobny sposób jak dawny szlachcic.
Co szkodliwego Stachniuk widział jednak w katolickim sarmatyzmie oraz kontrreformacji? Zwracał on uwagę na to, że po Soborze Trydenckim, Kościół bardzo mocno zaangażował się, by zwykli ludzie naprawdę przyjęli jego dogmaty wiary i filozofię życia. Jego doktryna zaczęła więc docierać do elit i ludu o wiele silniej niż w czasach średniowiecza czy renesansu. Co jednak było w tym złego? Stachniuk dostrzegał w doktrynie chrześcijańskiej silnie antyspołeczne elementy. Człowieka miał dążyć głównie do zbawienia po śmierci, ignorując rzeczy doczesne. Skrajne przykłady tej postawy były widoczne choćby w ostatnich dekadach istnienia Cesarstwa Rzymskiego, gdy społeczeństwo się rozpadało a tysiące pustelników udawało się na pustynię, by oddawać się modlitwie i pokucie. Ten pęd do życia "z dala od świata" był też widoczny w XVII i XVIII wiecznej I RP, gdy mieliśmy o wiele więcej mnichów niż żołnierzy. (Stachniuk wskazywał, że mitem było to, że szlachta nie była ofiarna. O jej ofiarności świadczyły choćby wystawiane przez nią klasztory i kościoły. Pieniędzy na "nie swoje wojny" jednak królom skąpiła.) W "Dziejach bez dziejów" przytoczono też cytaty ze św. Tomasza z Akwinu oraz nawet dwudziestowiecznych teologów mówiących, że mężczyzna powinien zarabiać jedynie tyle, by móc utrzymać rodzinę - wyższe dochody nie są mu potrzebne. Tego typu mentalność przekładała się z czasem na atrofię gospodarki oraz zacofanie technologiczne. Jednocześnie Kościół stał się sojusznikiem szlachty i magnaterii w utrzymywaniu "złotej wolności", a także przymykał oczy na osłabiającą gospodarkę szlachecką nadkonsumpcję, życie ponad stan oraz wyzysk warstw niższych. Apogeum tych patologii była epoka saska. (Symboliczny pod tym względem był rok 1717 - rok sejmu niemego i koronacji obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Podporządkowaniu kraju obcym potęgom towarzyszyła beztroska dewocja. ) Stachniuk nazywał więc recydywą saską często obecny w naszej historii nurt mentalny polegający na triumfie antypaństwowej prywaty.
Autor "Dziejów bez dziejów" dostrzegał też w naszych dziejach tzw. nurt reformatorski. Uaktywniał się on zwykle po tym, jak część elit była wytrącana z błogości przez zagrożenie zewnętrzne dla swojego stylu życia. Reformatorzy próbowali wzmocnić państwo przeprowadzając reformy gospodarcze i wojskowe, ale zwykle nie ruszając fundamentów, czyli fatalnej mentalności narodu. Widzieliśmy ten schemat działania zarówno w czasach stanisławowskich, w czasach Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego, czy w działaniach pozytywistów. Przykładem owego nurtu reformatorskiego była również sanacja - desperacko próbująca umocnić państwo w obliczu zagrożenia z Zachodu i ze Wschodu. Działania reformatorów były jednak skazane na porażkę, ze względu na mentalność zaszczepioną w narodzie. Cały czas dawała też o sobie znać recydywa saska. Nietrudno się domyśleć, że Stachniuk widział recydywę saską we współczesnej sobie warcholskiej endecji.
Dostrzegał on również tzw. cykl buntu pokoleń. Dawna, wojownicza, słowiańska mentalność Polaków, stłamszona przez chrześcijaństwo, od XVIII w. wystrzeliwała na powierzchnię co jedno pokolenie, buntując się przeciwko zastanej kryzysowej okoliczności. W 1768 r. takim "irracjonalnym" buntem była Konfederacja Barska, w 1794 r. Insurekcja Kościuszkowska a później Legiony Dąbrowskiego, w 1830 r. Powstanie Listopadowe, w 1863 r. Powstanie Styczniowe, w 1905 r. akcja bojowa PPS Piłudskiego, której przedłużeniem były Legiony i walka o niepodległość i granice. Kolejną erupcję tego napięcia społecznego Stachniuk spodziewał się na rok... 1945. Z perspektywy czasu można uznać, że wpisało się w ten cykl Powstanie Warszawskie i Powstanie Antykomunistyczne Żołnierzy Wyklętych/Niezłomnych.
Tyle tez Stachniuka. Polemizować z nimi próbowali turbokatoliccy endecy - z żałosnym skutkiem. Nawet intelektualiście takiej klasy jak o. Bocheński nie udało się ich obalić. To jednak nie oznacza, że w narracji Stachniuka nie ma dziur. Są i to bardzo poważne.
Przede wszystkim teza o straszliwej szlachecko-magnackiej nadkonsumpcji oraz o jej tolerowaniu przez Kościół. Nie da się zaprzeczyć, że owa szalona konsumpcja istniała. Nie da się zaprzeczyć, że była czynnikiem szkodliwym dla gospodarki, gdyż psuła nam bilans handlowy. Stachniuk przeciwstawiał jej ascetyczną protestancką etykę pracy. Jakoś jednak nie zauważał, że owa nadkonsumpcja wśród elit była również silnie obecna w krajach protestanckich - choćby w Anglii, gdzie całe rody arystokratyczne zadłużały się z tego powodu na olbrzymie sumy, czy w Niderlandach, gdzie w pewnym momencie byli ludzie gotowi płacić za cebulkę tulipana tyle, co za mały pałacyk. Owa elitarna nadkonsumpcja jakoś nie wykończyła ani Anglii, ani Niderlandów, ani (katolickiej, choć gallikańskiej) Francji. Przyczyniała się natomiast do bogacenia się tamtejszego mieszczaństwa. (Problemem I RP była więc raczej to, że szlachta kupowała importowane dobra luksusowe, zamiast budować ich manufaktury w kraju. To był skutek "wolnorynkowej" polityki celnej.) Z urzędowymi ograniczeniami konsumpcji mieliśmy wówczas chyba do czynienia jedynie w zmilitaryzowanych Prusach. Fryderyk Wielki Pedał potrafił zerwać na ulicy suknię z kobiety, jeśli dostrzegł, że nosiła ona suknię z importowanej tkaniny. (Pruskie sukno było bardzo łatwo rozpoznać, bo było tak ch...wej jakości.) Słabością teorii Stachniuka jest również to, że nie tłumaczy on oczywistej sprzeczności. Jak to było, że jednocześnie Kościół wpajał wszystkim do głów, by nie gonić za dobrami materialnymi i tolerował szaloną nadkonsumpcję?
Stachniuk twierdzi, że polski lud był przez szlachtę wyjątkowo mocno wyzyskiwany. Dlaczego jednak w XVIII w. na tereny polskiej I RP uciekali chłopi pańszczyźniani z Prus? Czyżby uznawali, że lepiej będzie się im u nas żyło? Współcześnie mamy na rynku zalew książek o strasznym losie chłopów w Rzeczpospolitej szlacheckiej. Czytamy ile to dni w tygodniu musieli za darmo pracować na pańskim polu. Autorzy owych publikacji zwykle zapominają wspomnieć, że ilość dni do obrobienia była przydzielana nie na poszczególną osobę, ale na całe gospodarstwo domowe. Chłop wysyłał więc zwykle do roboty na pańskim jednego z dziewięciu swoich synów czy parobka, którego wynajmował. Było to często dla niego wygodniejsze niż płacenie czynszu twardą walutą, gdyż podaż pieniądza kruszcowego była słaba. (Zauważmy, że czynsze były popularne choćby w okolicach Gdańska, czyli tam, gdzie twarda moneta dopływała szerokim strumieniem.) Nie przesadzajmy więc z tym wyzyskiem - w innych krajach Europy - zarówno katolickich, jak i protestanckich - również wyzyskiwano, i to często na większą skalę niż w I RP. Wystarczy przypomnieć fale głodu, które brytyjska szlachta regularnie fundowała Irlandii.
Sytuacja z klasztorami też była bardziej złożona, niż sugeruje Stachniuk. Owszem, patologią było to, że mieliśmy więcej mnichów niż żołnierzy. Ale wśród mnichów było wielu dawnych żołnierzy. Możemy więc znaleźć relacje z XVII w. o tym, że np. jeden z zakonników ustrzelił Tatara na wieży, bo był najlepszym strzelcem w klasztorze. Ówczesne ośrodki życia monastycznego były po prostu często przytułkami dla weteranów i ośrodkami pomocy społecznej. Były też często ośrodkami życia gospodarczego. Oczywiście ich rosnąca rola była syndromem upadku ekonomicznego miast. Syndromem, a nie przyczyną.
Dziurę można znaleźć również w narracji Stachniuka dotyczącej sojuszu szlachty i Kościoła w obronie złotej wolności. Owszem ten sojusz funkcjonował przez wiele dekad. Jednak jeszcze za czasów ks. Skargi mieliśmy sojusz między monarchą a Kościołem. Rokosz Zebrzydowskiego był przecież również buntem przeciwko jezuickim wpływom na dworze królewskim. Być może gdyby Kościół konsekwentnie stał później po stronie monarchów przeciwko magnacko-szlacheckim warchołom, to nasze państwo stałoby się silniejsze. Niestety, kadry decydują o wszystkim - hierarchia kościelna była wówczas też magnacko-szlachecka.
Stachniuk pisał swoją książkę około 90 lat temu, więc nie mógł znać wyników nowszych badań dotyczących I RP i jej gospodarki. Nie pisał więc o wpływie na degradację gospodarki I RP zmian klimatycznych oraz serii pandemii. XVII wieku to akurat Mała Epoka Lodowca. To czasy, w których zamarzał Bosfor (!) i zdarzało się, że w sierpniowe (!) noce ludzie umierali z zimna. Bardzo dobrze skutki tej Małej Epoki Lodowcowej dla ludzkości - w tym dla Polski - opisuje Geoffrey Parker, w książce "Globalny kryzys". Owa globalne oziębienie bardzo mocno uderzyło w nasze rolnictwo, czyli w podstawę gospodarki. Na to nałożyły się potopy szwedzki i moskiewski, bunt Chmielnickiego, oraz seria pandemii, która spustoszyła miasta. Te serie nieszczęść nie dawały nam przez kilka dekad chwili oddechu. Sąsiednie Prusy oraz Austria nie zostały wówczas tak ciężko doświadczone, więc Austriacy zyskali szansę na pożywienie się kosztem osłabionej Turcji, a Prusacy mogli spokojnie budować swoją nadbałtycką wersję Korei Północnej.
Oczywiście każda niewykorzystana szansa geopolityczna mocno się później mści. Ogromnym nieszczęściem Polski i Litwy był więc wybór na nasz tron totalnego zjeba Augusta II, który wplątał nas w II wojnę północną, akurat w momencie, gdy gospodarka kraju dynamicznie podnosiła się po straconych dekadach. (Zwracał na to uwagę choćby Jasienica, wskazujący na rządy Sobieskiego jako na czas tej błogosławionej chwili oddechu.) Oczywiście po wojnie przyszły czasy odbudowy dobrobytu. Polska nie była wówczas bynajmniej krajem ubogim. Świadczy o tym choćby powiedzenie "Za króla Sasa, jedz, pij i popuszczaj pasa", czy piękne budowle pozostawione przez Sasów w Warszawie. Problemem było to, że królowała wówczas niepodzielnie filozofia, w której każdy miał w d... swój kraj i jego bezpieczeństwo, a jednocześnie był małym Januszem biznesu, płaszczącym się przed możnymi a gnębiącym słabych. Ta fatalna filozofia jest oczywiście wciąż silnie obecna w umysłach wielu mieszkańców Polski. Jej wykorzenienie powinno być absolutnym priorytetem na najbliższe dekady.
A więc Stachniuk miał rację mówiąc, że to mentalność wtłaczana do umysłów szlachty i ludu doprowadziła Rzeczpospolitą do zguby? Miał rację częściowo. Warchołami i szkodnikami byli bowiem wówczas nie tylko katoliccy panowie, ale również protestanccy i prawosławni. Antyspołeczna mentalność była wówczas wręcz ekumeniczna. Faktem jest jednak, że Kościół nie stanął wówczas na wysokości zadania. Kontrolując system edukacji mógł wpajać szlachcie odpowiednie wartości i pracować nad wykorzenianiem postaw antypaństwowych. Mógł choćby propagować to, co mówił ks. Skarga. Kluczowym pytaniem jest więc to: dlaczego tego nie robił, a jeśli robił, to czemu tak nieskutecznie?
Analizując problem można łatwo dostrzec, że XVII i XVIII w. były regresem świata katolickiego. Przegrywa on konkurencję ze światem protestanckim. Widać również, że potrydenccy papieże są tacy jacyś nijacy. XVI wiek wyniósł na tron piotrowy prawdziwych mężów stanu i mecenasów kultury - ludzi takich jak Juliusz II. Wśród XVII i XVIII-wiecznych pontifeksów trudno natomiast znaleźć kogoś wybitnego. Antyprzykładem był choćby Klemens XI, który totalnie zaprzepaścił sprawę chrystianizacji Chin, zakazując miejscowym katolikom oddawania czci przodkom. Ta idiotyczna decyzja doprowadziła do zniszczenia Kościoła w Chinach. Ówcześni papieże zajmowali się często pierdołami - takimi jak zakazywanie corridy w Hiszpanii, czy walka z kobiecymi dekoltami - zaniedbując sprawy kluczowe. Dopiero w połowie XIX wieku w Rzymie znów pojawiają się papieże będący wojownikami tajnych wojen.
Czyżby więc przedtrydencki katolicyzm był lepszy, bardziej żywotny od potrydenckiego? Przypominam, że Nietzsche uznał rebelię Lutra za wielkie nieszczęście dla świata. Wpędziła bowiem ona Europę w religijny fanatyzm, akurat w momencie, gdy świat chrześcijański szeroko czerpał z dorobku starożytnej Grecji. Bez Lutra, Kalwina i podobnych mu fanatyków, katolicyzm mógłby przejść ciekawą ewolucję.
Jednym z paradoksów książki Stachniuka było to, że dostrzegał on mimo wszystko w katolicyzmie, elementy aktywne, niejako przeczące jego narracji. Przewidywał bowiem, że władza z rąk sanacji zostanie przekazana "aktywnym katolikom" reprezentującym młodsze pokolenie. Zapewne takim jak Bolesław Piasecki. Gdyby zachodnie mocarstwa posłuchały Piłsudskiego i Becka, i wcześniej zdołały zgnieść hitlerowskie Niemcy, zapewne tak historia by się potoczyła.
Pytanie po czyjej stronie byłby dzisiaj Stachniuk? Czy dostrzegał by recydywę saską w proniemieckiej opozycji, a nurt reformatorski w obecnej władzy, czy odwrotnie? Na pewno widziałby w Gerszomie Braunie typowego przedstawiciela wspak-kultury. Co jednak myślałby o obecnych środowiskach narodowych? Czy możnaby go spotkać na wykładach w Niklocie?
***
Jezuicki papież Franciszek zszokował ostatnio wielu ludzi swoją wypowiedzią na temat carskiej Rosji:
"Nigdy nie zapominajcie o swoim dziedzictwie. Jesteście spadkobiercami wielkiej Rosji: wielkiej Rosji świętych, władców, wielkiej Rosji Piotra I, Katarzyny II, tego imperium – wielkiego, oświeconego, wielkiej kultury i wielkiego człowieczeństwa. Nigdy nie rezygnujcie z tego dziedzictwa, jesteście spadkobiercami wielkiej Matki Rosji, kontynuujcie to".
Można zauważyć, że ów latynoski jezuita "mówi Wolterem", wychwalając "oświeconą" Katarzynę Tłustą Lochę. To wielki paradoks historii. Nie zawieszony jednak w próżni.
Wacław Zbyszewski w "Niemcewiczu od przodu i tyłu" tak opisał bowiem jeden z epizodów życia swojego bohatera tytułowego:
"Do spowiedzi wielkanocnej wyszukał sobie księdza Polaka, ex-jezuitę. Słuchał on ziewając o drobnych szkalowaniach, cudzołóstwach - podskoczył za to z oburzenia gdy mu Niemcewicz z lubością szeptał, że przeklinał najgorszymi słowy Katarzynę i wyręczając Pana Boga skazywał ją na ogień piekielny.
- Jak można, syczał kapłan, czcigodna carowa przecie utrzymała zakon jezuicki w swym państwie, przywróci go na pewno w zabranych ziemiach... Opatrznościowa to zatem monarchini; ciężki grzech popełniłeś, synu!
Ledwo się powstrzymał Niemcewicz by nie kopnąć konfesjonału, pokuty nie odprawił. Przy całej swej pobożności raczej przeszedłby na mahometanizm niż modlił się za Katanalię."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz