sobota, 9 września 2023

Ormiańscy separatyści z Karabachu zostaną zmiażdżeni?

 



Nie ulega żadnej wątpliwości, że Górski Karabach jest terenem należącym de iure do Azerbejdżanu. Za azerskie terytorium uznają go wszystkie państwa świata - włącznie z Armenią. Po przegranej wojnie z 2020 r. ormiański premier Nikol Paszynian wielokrotnie przyznał, że to terytorium podlegające jurysdykcji Azerbejdżanu. Nie ulega wątpliwości, że traktuje on kwestię Karabachu jako ogromne obciążenie dla Armenii. Ale...

Mimo to Armenia finansuje budżet separatystycznej Republiki Arcachu i utrzymuje z nią głębokie związki wojskowe. (Azerowie mówią nawet o stacjonowaniu w resztówce Arcachu 10 tys. ormiańskich żołnierzy, co jednak trudno zweryfikować.) Opinia publiczna nie pozwala bowiem Paszynianowi odcinać wsparcia dla tego mafijno-pasożytniczego tworu.

Nie ulega wątpliwości, że władze Arcachu są wrogie wobec rządu w Baku. Nie ulega też wątpliwości, że żadne państwo nie mogłoby tolerować istnienia podobnego tworu na swoim terytorium. To trochę tak jakby Niemcy na Opolszczyźnie utrzymywali swoje quasipaństewko po przeprowadzeniu czystek etnicznych na Polakach (a jakiś zachodni Repetowicz broniłby ich twierdząc, że "Opolszczyzna to starożytna niemiecka kraina, na której Niemcy bronią się przed polskimi ludobójcami"). Republika Arccachu niewiele różni się od Osetii Płd., Abchazji, Naddniestrza oraz Donieckiej i Ługańskiej Republik Ch*jowych. Też powstała dzięki wsparciu militarnemu Moskwy i też jest traktowana przez Rosję jako protektorat. Rosja rozdawała tam swoje paszporty i próbowała w zeszłym roku zrobić premierem Arcachu swojego oligarchę Rubena Wardaniana. (Co jednak Azerbejdżan skutecznie zablokował.)



W grudniu Azerowie rozpoczęli blokadę korytarza laczyńskiego, czyli jedynej drogi zaopatrzeniowej łączącej Armenię z Karabachem. Na początku w formie hybrydowej, posługując się "działaczami ekologicznymi". W czerwcu blokadę przejęło azerskie wojsko. Chodziło zarówno o przerwanie nielegalnych dostaw broni do Karabachu jak i o zmuszenie go do kapitulacji metodami ekonomicznymi. Zablokowano m.in. dostawy żywności. Jednocześnie jednak zaproponowano Ormianom z Arcachu, że cywilne dostawy będą szły tam poprzez Azerbejdżan, drogą prowadzącą z miasta Agdam. Separatyści z Karabachu odmówili. Dali do zrozumienia, że mogą zagłodzić swoją populację, ale władzy Baku nie uznają. Azerowie skręcili natomiast z drona bojowego ciekawy film pokazujący jak arcachskie "elity" hucznie imprezują w rezydencji jednego z lokalnych kacyków. Jak widać rządząca tam mafia radzi sobie podczas blokady. 

W ostatnich dniach w stronę Karabachu zmierzało wiele konwojów wojskowych. W Azerbejdżanie trwają manewry na dużą skalę. Przy linii rozejmowej z Karabachem pojawił się ciężki sprzęt, w tym wyrzutnie TOS-1. Zaobserwowano na pojazdach znaki taktyczne w postaci odwróconej litery "A". Ormianie zaczęli natomiast ściągać wojska nad granicę z Azerbejdżanem, w tym z enklawą Nachiczewań. Wojsko przy granicy zaczął też gromadzić Iran - bliski sojusznik Armenii oraz Rosji. Paszynian co prawda dystansuje się od wieloletniego sojuszu ormiańsko-rosyjskiego. Sprytnie zaprosił do Armenii wojska amerykańskie na ćwiczenia. 

Nie sądzę, by do wojny doszło przed zakończeniem amerykańsko-ormiańskich manewrów. Możliwe jednak, że po nich Armenia może przedwcześnie uznać, że ma "pełne wsparcie" USA. Wejście przez nią do nowej wojny przeciwko Azerbejdżanowi byłoby jednak skrajną głupotą. Poprzednią wojnę przegrała na całej linii - i tylko interwencja dyplomatyczna Rosji ocaliła ją przed totalną klęską. W przypadku wojny bardzo prawdopodobnym scenariuszem jest powtórka z chorwackiej operacji "Burza", czyli odbicia terenów separatystycznej Krajiny. Wówczas Serbowie masowo uciekali ze swojego separatystycznego quasi-państewka. Wkrótce mogą to robić Ormianie z Karabachu - choć w ich przypadku będzie to trudniejsze, gdyż Karabach jest otoczony terenami kontrolowanymi przez wojska azerskie. Przywódcy mafijnej Republiki Arcachu już więc zapobiegliwie wysłali swoje rodziny do Armenii. Repetowicz już wiele miesięcy temu pisał na łamach "Od Rzeczy", że moglibyśmy przyjąć do siebie ormiańską populację Karabachu - ich gangsterzy ich alfonsi mocno wzbogaciłaby nas kulturowo... Podejrzewam, że Warzecha by nie protestował. 

Moim zdaniem pełnoskalowy konflikt zbrojny nie jest jednak jeszcze w 100 proc. przesądzony. Można problem rozwiązać bez rozpoczynania nowej wojny. Skoro Azerom udaje się sfilmować z Bayraktara imprezę z udziałem przywódców karabaskich separatystów, to równie dobrze mogą posłać w nich salwę z rakiet. Potraktować ich tak jak na to zasługują, czyli jak terrorystów. I narzucić Arcachowi rozwiązanie pokojowe - przejście pod faktyczną jurysdykcję Baku z zachowaniem autonomii. Oczywiście Ormianie będą rozkręcać histeryczną propagandę, że "to nowy rok 1915 r.". W rzeczywistości sami są jednak bardzo nietolerancyjni wobec wszelkich mniejszości etnicznych. W Azerbejdżanie mniejszości narodowe stanowią około 9 proc. populacji. Mniejszości - w tym Ormianie - stanowią też sporą część populacji Gruzji. Tymczasem w Armenii stanowią znikomy procent, który szybko topniał przez ostatnie 30 lat. Z Armenii uciekła m.in. mniejszość azerska, stanowiąca wcześniej 2,5 proc. populacji kraju. To tyle jeśli chodzi o prawa człowieka... 

Takie pokojowe rozwiązanie będzie również w pełni w interesie Armenii. Nie może ona się bowiem rozwijać z mafijno-sowieckim pasożytem w postaci Republiki Arcachu. Sam premier Paszynian stwierdził, że trwały pokój w regionie nie będzie możliwy bez poszanowania integralności terytorialnej zarówno Armenii jak i Azerbejdżanu. Trudno odmówić mu racji.

***

W podręczniku do historii najnowszej Rosji, autorstwa Władimira Miedińskiego (doradcy Putina), oprócz typowego sowieciarskiego bóldupienia na "pańską Polskę" i wychwalania paktu Hitler-Stalin, znalazła się też wzmianka, że tłumienie Powstania Węgierskiego z 1956 r. było "walką z faszystami". Kolejny wielki sukces orbanowskiej polityki wielowektorowego dawania dupy! Orbanowi nie pomogło to, że w centrum Budapesztu - blisko Parlamentu i obok pomnika Reagana - utrzymuje pomniczek upamiętniający sowieckich sołdatów, którzy w latach 1944-1945 pustoszyli węgierską stolicę i masowo gwałcili Węgierki. W oczach kremlowskich propagandystów, węgierscy patrioci to wciąż "faszyści".

Zadziwiające jest też to, że Rusaki nadal stosują wyświechtane klisze propagandowe sprzed kilku dekad. W "Efekcie domina" Zyzak opisał m.in. demonstrację wymierzoną w Solidarność przeprowadzoną w latach 80-tych w USA przez wynajętych lewaków. Nosili oni transparenty takie jak "Precz z piłsudczykowskim antysemityzmem!" :)  Odgrzali więc idiotyczne hasła Billa Geberta i Oskara Lange z lat 40-tych.

Na wiele lat przed wojną na Ukrainie Moskwa zaczęła bombardowanie tematem banderowców. Do worka z napisem "banderowcy" wrzucała oczywiście też rosyjskojęzycznych Ukraińców, Żydów, Tatarów, Ormian a nawet Polaków. Możesz być Polakiem uważającym akcję Wisła za w 100 proc. słuszną, ale jeśli nie kibicujesz Moskwie w wojnie przeciwko Ukrainie to już jesteś "banderowcem". Przy okazji obrodziło nam różnymi przebierańcami, którzy zawsze "pamiętają o Wołyniu", a jakoś nie chcą zabierać głosu w kwestii operacji antypolskiej NKWD z 1937 r. czy Obławy Augustowskiej. Coś też zwykle konta tych "polskich patriotów" milczą w okolicach 15 sierpnia - no chyba, że pierdolą o tym, że "zdrajca Piłsudski zabił generała Rozwadowskiego".

Oczywiście, gdyby Moskwie ślizgnęło się w 2022 r. na Ukrainie, to kraje bałtyckie i Polska byłyby następne w kolejności i ruszyłaby też antypolska machina propagandowa. Tak jak dzisiaj Panasiuk powtarza sowieckie komunikaty o "faszystach z AK" a Łukaszenka niszczy cmentarze naszych bohaterów, tak w takim scenariuszu mielibyśmy antypolskie wzmożenie podobne jak w 1939 r. Kubły kremlowskich pomyj wylewane byłyby nie tylko na AK, ale również na II RP i na całą polską tradycję. Balony próbne już mieliśmy. W narracji różnych zjebów nagle pojawił się wątek, że jesteśmy rządzeni przez "neosanację" i że "sytuacja jest podobna jak w 1939 r.". Tuż przed pełnoskalową inwazją na Ukrainę, cwelotrolle z triumfalnym tonem pytały w komentarzach na moim blogu, czy już przygotowałem sobie trasę ucieczki do Rumunii. Jakoś im umknęło, że Polska już z Rumunią nie graniczy. Tak mocno trzymają się wyświechtanych klisz propagandowych sprzed 80 lat!

***

 


Dobrze, że Agnieszka Holland nie nakręciła "Ataku na Tytana". Zamiast epickiej, rymkiewiczowskiej opowieści, mielibyśmy gniota o biednych tytanach gnębionych przez Oddział Zwiadowczy. Maja Ostaszewska zapewne ze Szczerbą i Jońskim pojechałaby zawieść pizzę tytanom, a osłanka Hartwig pisałaby "Wpuście tych tytanów! Później się ustali, kim oni są!". 

Holland jest - obok Smarzowskiego - bezapelacyjnie jednym z największych beztalenci polskiego kina. Muszę jednak przyznać, że poniższa scena z komedii "Zielona granica" świetnie jej wyszła.

 




No cóż, to że Holland wpisuje się w kremlowski przekaz propagandowy, wcale mnie nie dziwi. Jej ojciec pełnił bowiem podobną funkcję jak dziadek Prigożyna. Był politrukiem. 


Ów jeszcze przedwojenny zdrajca, był m.in. jednym z organizatorów kampanii nienawiści wobec profesora Tatarkiewicza. Mimo wiernej służbie komunie, stał się jej ofiarą. A raczej ofiarą swojego zbyt długiego jęzora, którym bezmyślnie mielił w obecności zagranicznych korespondentów prasowych. Gdy więc w 1961 r. SB zrobiła mu rewizję w mieszkaniu, ze strachu popełnił samobójstwo - wyskoczył z okna i rozpaćkał się na ulicy. Niedaleko pada jabłko od jabłoni...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz