Nie, ten wpis nie jest powrotem do arcypopularnej serii Phobos :) Nie jest on poświęcony Reptilianom ani innym obcym, lecz pewnej niemieckiej tradycji politycznej.
Reptilienfonds - czyli "Gadzie Fundusze" - były funduszami za pomocą których kanclerz Bismarck opłacał prasę, by prowadziła podyktowaną przez niego narrację. Sprawa istnienia owej "czarnej kasy" wyciekła jednak i wywołała wówczas małą aferę. "Gadzie fundusze" przeniknęły też do języka polskiego. To od nich pochodzi nazwa prasy gadzinowej, czyli wydawanej podczas II wojny światowej przez Niemców dla Polaków. (I nie tylko dla Polaków. Prasę gadzinową wydawano bowiem też w gettach żydowskich. W getcie warszawskim takim dziennikiem była "Gazeta Żydowska", w której pracował niejaki Reich-Ranicki, który później werbował Cata-Mackiewicza dla bezpieki PRL, a potem stał się "papieżem krytyki literackiej" w Niemczech.) Jeśli kupowaliście kiedyś serię "Gazety Wojenne", to pewnie mieliście okazję zapoznać się z ówczesną prasą gadzinową.
Po klęsce Rzeszy, zachodnie mocarstwa okupacyjne zreformowały niemiecką prasę. Jej nawyki kulturowe są jednak w Niemczech silniejsze od ciasnych ram instytucjonalnych narzuconych przez okupantów. Prasa niemiecka wyróżnia się więc na tle innych krajów Europy swoim mocno zunifikowanym przekazem i tym, że jest śmiertelnie nudna. Czytasz jedną gazetę i wiesz, co piszą wszystkie inne. W USA mamy i CNN i Fox News i różnych Alexów Jonesów. W Wielkiej Brytanii możemy sobie porównywać narracje "Guardiana" i "The Telegraph", "Spectatora" i "The New Statesmana", BBC i Sky News. We Włoszech - żądna sensacji, żywa prasa do wyboru, do koloru. W Polsce - to, o czym nie napiszę "Wyborcza", napisze "Gazeta Polska" i vice versa. W Niemczech - nudna papka serwowana przez wszystkie media, poza biuletynami AfD.
Orban, wykonawca wielowektorowego dawania d... Niemcom, Rosji, Chinom oraz Izraelowi, bywa (słusznie) krytykowany za zglajszachtowanie węgierskiego rynku medialnego. To samo zrobił jednak dużo wcześniej rząd RFN. I zrobił to w bardziej subtelny, ale też bardziej staroświecki sposób. Zastosował bowiem "Gadzinowe Fundusze". Niedawno wyszło na jaw, że z rządowej kasy było opłacanych 200 dziennikarzy z wiodących mediów prywatnych i publicznych. Nie chodziło tu o regularną pensję, ale o pieniądze na lukratywne zlecenia. Po wyjściu na jaw tej afery, zaznaczano, że lista opłacanych dziennikarzy nie obejmowała tych, którzy pobierali wynagrodzenia od BND, czyli od niemieckiego wywiadu cywilnego.
A my się jeszcze dziwimy, że Merkel, niczym Putin czy Erdogan, rządziła przez całe pokolenie...
Swego czasu mały skandal wywołała w Polsce osławiona instrukcja Marka Dekana, szefa koncernu Axel Springer, mówiącego polskim dziennikarzom jaką mają prowadzić narrację. Nie da się ukryć, że co najmniej niektóre polskojęzyczne media należące do kapitału niemieckiego stosują niemiecką narrację. Z tą narracją był bardzo zbieżny choćby wielokrotnie obśmiewany artykuł Marcina Wyrwała z maja 2022 r. o tym, że Ukraina "przegrywa wojnę" , czy też seria tekstów o karabinie Grot. Ingerencje w narrację mediów szły jednak jeszcze dalej.
W kwietniu 2016 r. Angela "Stasia" Merkel osobiście instruowała niemieckich dziennikarzy, że mają pisać o "dzikim Wschodzie" i "putinowskiej Polsce". Ta instrukcja stała się też obowiązująca w polskiej libkowskiej narracji. O ile w poprzednich latach PiS, Kaczyński i Macierewicz byli przedstawiani jako "szaleńcy, których chcą wojny z Rosją" i którzy "chcą nas ośmieszyć przed głównym europejskim nurtem chcącym dobrych relacji z Kremlem", tak teraz stali się "stronnikami Putina".
Kilka tygodni po tych instrukcjach Merkel, Tomasz Piątek zaczął serię swoich artykułów o "rosyjskim agencie" Macierewiczu. Robił to tuż przed szczytem NATO w Warszawie, na którym miała się rozstrzygnąć sprawa wzmocnienia wojskowego wschodniej flanki. Piątek zaczął od argumentu o tym, że Macierewicz musiał być rosyjskim agentem, bo znał trzeciorzędnego agenta SB Roberta Luśnię. Argument był o tyle absurdalny, że "Wyborcza" wcześniej przez ponad dwie dekady przekonywała, że nie powinno się szukać dawnych agentów bezpieki, bo wielu z nich było właściwie dobrymi lecz nieco zagubionymi ludźmi. Poza tym w polskiej polityce roiło się od dawnych agentów bezpieki (można było wypomnieć Macierewiczowi kontakty z o wiele groźniejszymi agentami niż Luśnia - np. "Bolkiem" Wałęsą i "Spółdzielcą" Chrzanowskim :) i stawianie tezy, że znajomość z agentem równa się pracy agenturalnej dla Rosji, oznaczałaby też, że agentem był Adam Michnik (bo znał nie tylko Maleszkę, ale i Kiszczaka). No, ale cóż, logika to słaba strona "Wyborczej"...
Później ten były (?) narkoman się rozkręcił i w swojej książce napisał m.in., że pewien amerykański kongresmen blisko związany z kompleksem wojskowo-przemysłowo-wywiadowczym USA jest "człowiekiem Rosji", bo wziął na kampanię kredyt w dużym nowojorskim banku, w którym prała pieniądze rosyjska mafia. Piątek napisał też, że koncern Boeing "jest związany z Rosją". I że amerykańscy republikanie wspólnie z sowieckimi służbami spiskowali, by zakończyć detente i doprowadzić do konfrontacji supermocarstw.
Baj de łej: słyszałem z dobrze poinformowanego źródła, że sporą część swojej narracji dotyczącej pewnego biznesmena mającego być bossem rosyjskiej mafii w Polsce Piątek wziął od celebrytki-narkomanki, która siedziała z nim na odwyku. Celebrytka rozwodziła się od 10 lat (wolne sądy!) ze wspólnikiem tego biznesmena. I opowiadała Piątkowi jak to ów biznesmen chodził po centrum Warszawy z wyrzutnią rakiet przeciwlotniczych i jak w wieku dwudziestuparu lat był całowany w Marriocie po rękach przez wszystkich bossów polskiej mafii. Insane in da mambrane, insane in da brain! :)
No, ale cóż. Ludzie zwykle nie zgłębiają się tak mocno w narrację Piątka. Ograniczają się do czytania nagłówków artykułów. Tych, którzy szczerze wierzą w jego teorie po przeczytaniu jego książek, można natomiast śmiało uznać za upośledzonych umysłowo.
Wojna na Ukrainie sprawiła oczywiście, że ta narracja zaczęła się rypać. No bo jak tu mówić o 'putinowskiej Polsce", skoro "rosyjska agentura rządząca Polską" wysłała na Ukrainę 300 czołgów, myśliwce i kupę innego sprzętu oraz udzieliła Ukrainie wielkiego wsparcia dyplomatycznego, przy okazji organizując koalicję jebania Niemców za ich niechęć do zbrojenia Ukraińców? Jak tu oskarżać Polskę o proputinizm, w sytuacji, gdy szybko pozbyła się zależności od rosyjskich surowców energetycznych, a Niemcy zostali z wysadzonym Nord Stream 2? Niektóre co bardziej upośledzone umysłowo feministki zaczęły twierdzić, że Polska nie pomaga Ukrainie, bo nie zapewnia Ukrainkom aborcji, w odróżnieniu od "szlachetnych" Niemiec. Ch... z czołgami i myśliwcami, ch... ze wsparciem dyplomatycznym, ważne że Niemcy dbają o zmniejszenie przyrostu naturalnego Ukraińców! Zapachniało trochę Generalplan Ost...
Operację intoksykacyjną zaczęto więc też prowadzić w mediach "prawicowych" i endeckich. Pojawiające się w nich częste wezwania, by wzorem Orbana prowadzić politykę wielowektorowego dawania dupy, by nie wspierać Ukrainy, że Ukraina powinna szybko zawrzeć pokój z Rosją i zaakceptować utratę terytoriów, są dokładną kalką niemieckiej propagandy. Warzecha, Wojciech "Mielonka" Golonka, Wieromiejczuk, Dzierżawski, Rola etc. grają więc w niemieckiej orkiestrze - rozpisanej na zarówno na libkowskie jak i "narodowe" głosy. Endecja stronnictwem niemieckim. Dmowski by każdemu z tych duponarodowców wymierzył solidnego kopa w jaja.
Wspomniany Mariusz Dzierżawski stanowi przypadek szczególnie ciekawy. To były prezes Stronnictwa Polityki Realnej, które oderwało się z UPR ze względu na spór o lustrację. SPR oczywiście była wrogo nastawiona do rozliczania komunistycznej bezpieki. (Działał w nim m.in. Ireneusz "Odbyteusz" Jabłoński, szkolony wcześniej na nielegała Departamentu I.) W ostatnich latach Dzierżawski zajmował się głównie jojczeniem, że PiS nie chce wprowadzić całkowitego zakazu aborcji. Oczywiście spełnienie tego postulatu oznaczałoby, że PiS przerżnąłby kolejne wybory parlamentarne, a władzę zdobyłyby libki sterowane z Berlina, które mocno poluzowałyby prawo aborcyjne. No, ale może Dzierżawskiemu o nienarodzone kaleki wcale nie chodzi. Po pełnoskalowej rosyjskiej inwazji na Ukrainę Dzierżawski zaczął bowiem przekonywać, że Ukraina powinna szybko zawrzeć rozejm. Nagle przekwalifikował się na eksperta od wojskowości! Jojczył też, że to "strasznie niemoralne", że jesteśmy w sytuacji, w której Ukraińcy giną w obronie naszego bezpieczeństwa. Dzierżawski pewnie wolałby, żeby wojna toczyła się na naszym terytorium. No, ale przynajmniej aborcja byłaby całkowicie zakazana. Za to rosyjskie rakiety spadające na szpitale położnicze byłyby takie pro-life...
***
Zapewne nie tylko ja jestem rozczarowany tempem ukraińskiej "ofensywy". Bo nie tylko ja zapomniałem, że Rusaki miały kilka miesięcy na przygotowanie fortyfikacji na odcinku południowym i że ściągnęli tam duże rezerwy. I trochę się też nauczyli. Ukraińcom udało się jak na razie przełamać "wstępną" linię fortyfikacji w jednym miejscu. Coś się też dzieje w rejonie Nowej Kachowki. Ukraińcy twierdzą, że wyzwolili łącznie około 100 km kw terenu. Na mapie deepstate można się jednak doliczyć tylko około 40 km kw. Być może więc część zysków terenowych jest tajna, a część została celowo nagłośniona, by skierowały się tam rosyjskie rezerwy.
Ukraińcy jak dotąd wykorzystali w walce 3 z 12 brygad przeznaczonych do ofensywę. To więc na razie natarcie na ćwierć gwizdka. Czeski prezydent, gen. Pavel, twierdzi, że to dopiero "ataki formujące".
Tym atakom formującym towarzyszy młócenie rosyjskiego zaplecza przez artylerię. Pociski spadają tez na rosyjskie sztaby. Co ciekawe, osoba wyglądająca jak Putin, stwierdziła, że podczas tygodnia ukraińskich ataków, wojska rosyjskie straciły 54 czołgi.
Rosja snuje obecnie analogie pomiędzy ukraińską "ofensywą" a nieudanym niemieckim natarciem na sowieckie fortyfikacje polowe pod Kurskiem. Wiadomo, Bachmut miał być wcześniej Stalingradem. Tyle, że pod Bachmutem sowieciarzom nie udało się zamknąć w kotle ukraińskiej armii. A jeśli ukraiński atak zakończy się fiaskiem, to Rusnia nie będzie miała sił, by przeprowadzić własną kontrofensywę. Jak na razie większe szanse są na to, że to Ukraińcy skopiują pod Bachmutem Operację Uran, czyli stalingradzkie okrążenie.
***
Zmarłego Silvio Berlusconiego możemy oceniać na różnych poziomach.
Na najbardziej powierzchownym był on współczesną wersją renesansowego, włoskiego księcia. Był tym, kim każdy z nas chciał się stać na starość. Był człowiekiem czerpiącym z życia pełnymi garściami. Był kimś, kto wzbudzał sympatię do swoich słabostek. Był kimś, z kim świetnie by się imprezowało. Był wymarzonym organizatorem wieczoru kawalerskiego.
Na głębszym poziomie był człowiekiem wykreowanym przez służbową lożę Propaganda Due. Tworem włoskiego Głębokiego Państwa. Struktury zbudowanej w czasach Zimnej Wojny, ale mającej korzenie jeszcze w XIX wieku. Twórcą projektu politycznego mającego wypełnić miejsce po antykorupcyjnym pogromie chadecji.
Był też człowiekiem, który stał się w pewnym momencie niewygodny dla europejskich globalistów. Człowiekiem, który rozważał przyszłość Włoch poza strefą euro. I dlatego został w 2011 r. obalony de facto przez Europejski Bank Centralny. Był człowiekiem, który nie pasował do libkowskiej współczesności.
Paradoksalnie jednak był też najbardziej prokobiecym europejskim politykiem. Zaświadczą o tym dziesiątki kobiet, którym pomógł rozpocząć karierę polityczną. I setki, jeśli nie tysiące, z którymi bawił się na swoich słynnych imprezach. Żadna z nich na niego nie narzekała.
Pożegnajmy więc "Boskiego Silvio" fragmentem poświęconego mu filmo "Loro" Paolo Sorrentino. W tej scenie dziewczyny przygotowują się na przyjęcie u Berlusconiego i śpiewają jego autentyczną piosenkę wyborczą. Jej refren mówi "Dzięki Bogu jest z nami Silvio!".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz