sobota, 28 września 2019

Mit wrześniowej ucieczki


Wydawałoby się, że 80 lat to czas, po którym na wydarzenia historyczne patrzy się już tylko i wyłącznie chłodnym okiem i bez emocji. Nic bardziej błędnego. Polacy w ocenie swojej historii kierują się emocjami dużo mocniej niż rozumem. Trudno ich zresztą winić za to, że rozumu nie używają, gdyż byli przez ostatnie kilkadziesiąt lat systematycznie ogłupiani - i są nadal. Przykładów na to nie muszę dużo przytaczać (wystarczy przypomnieć pewnego matoła, który wypisywał w komentarzach na tym blogu, że w II RP była większa nędza niż w stalinowskim ZSRR i że u Sowietów było więcej "wolnego rynku"). Ignorancja narodu jest zaś wykorzystywana do rozpowszechniania pewnej specyficznej propagandy. I tak np. możemy przeczytać w wydawałoby się poważnej gazecie, że Polska niepotrzebnie budowała COP, "bo lepiej było kupić nowoczesne uzbrojenie za granicą" a "z tych fabryk korzystali później Niemcy". Wielu "ekspertów" robi też analogie pomiędzy obecnym sojuszem z USA a dawnym sojuszem z Anglią i Francją (pomijają przy tym ważny szczegół: amerykańskie wojska już u nas są, a francuskich i brytyjskich w 1939 r. u nas nie było). Najgłupsze jest jednak to, że bawiąc się w Studnickiego i Cata-Mackiewicza stawiają znak równości pomiędzy III Rzeszą i współczesnymi Niemcami sugerując, że Niemcy są militarnym mocarstwem równym USA :) Oczywiście o słuszności naszych wyborów geopolitycznych w 1939 r. można dyskutować całymi dniami, ale nasi współcześnie domorośli "stratedzy" sprowadzają całą narrację o wrześniu 1939 r. do tezy "a głupia sanacja  dała się wciągnąć Anglikom do wojny, Niemców sprowokowała a potem uciekła do Rumunii przez Zaleszczyki". O tym kto kogo wciągnął do wojny rozpisywałem się już na tym blogu w serii Wrześniowa Mgła (linki macie poniżej). Teraz więc pora na rozprawienie się z mitem "szosy zaleszczyckiej".

Flashback: Wrześniowa burza (tutaj macie linki do prawie wszystkich wpisów poświęconych wrześniowi 1939 r.)

Flashback: Wrześniowy biały dym (ważny wpis uzupełniający)

Na początku wyjaśnijmy jedną drobną rzecz - Zaleszczyki nie były miejscem przekroczenia granicy przez polskie władze. Przez Zaleszczyki na Węgry zmierzali głównie cywilni uchodźcy. Pojęcie "szosa zaleszczycka" sformułował Stanisław Stroński - mason Wielkiego Wzwodu Wschodu pochodzenia żydowskiego, poseł Stronnictwa Narodowego, główny organizator hejtu na prezydenta Narutowicza i bliski współpracownik gen. Sikorskiego. Stroński był jednym z uczestników profrancuskiego zamachu stanu z jesieni 1939 r. Pisał o "szosie zaleszczyckiej", bo sam nią uciekał z Polski.

Naczelny Wódz, prezydent i rząd przekraczali granicę w Kutach  w nocy z 17 na 18 września 1939 r., czyli już po sowieckiej inwazji. Historiografia PRL oczywiście podawała, że nasze władze opuściły kraj tak bez powodu, w czasie gdy w centrum Polski nadal trwały walki. Współcześnie wątek sowieckiej inwazji jest uwzględniany w narracji (w "Bitwach polskiego września" Apolloniusza Zawilskiego znalazł się nawet w przypisie - autorowi nie chciało się za bardzo korygować tego, co pisał w czasach PRL), ale podkreśla się, że "ucieczka Rydza-Śmigłego stanowiła hańbę i zaprzeczenie tysiącletniej polskiej tradycji".


Jak więc z tą tradycją było? Tak się akurat składa, że w naszej historii władcy i wodzowie wielokrotnie opuszczali kraj, by po przegranych kampaniach walczyć dalej. Zrobili tak: Mieszko II, Władysław Łokietek i Jan Kazimierz (nie wspomnę już o Auguście II). Kazimierz Pułaski i władze Konfederacji Barskiej też jakoś nie chciały "polec z honorem", tylko udały się na emigrację szukając tam możliwości godzenia w Rosję. Podobnie jak książę Józef Poniatowski, wraz z armią Księstwa Warszawskiego w 1812 r. I jak rząd polski po klęsce Powstania Listopadowego. I jak gen. Marian Langiewicz. I jak Józef Piłsudski po klęsce rewolucji z lat 1904-1908. W sierpniu 1920 r. Roman Dmowski na wszelki wypadek wyjechał do Poznania, by w razie zajęcia Warszawy przez bolszewików tworzyć tam nowy rząd.



Zresztą trochę żałosne było, że  środowisko gen. Sikorskiego tak gotowało się z oburzenia na "dezercję Naczelnego Wodza", a gen. Sikorski sam przecież zrobił to samo w 1940 r. podczas kampanii francuskiej. Oj, przepraszam... Nie powinienem pisać, że "zrobił to samo", bo w odróżnieniu od Śmigłego-Rydza kompletnie wówczas zaniedbał ewakuację wojska i polskiego złota... I w odróżnieniu od Śmigłego-Rydza w pewnym momencie podczas ewakuacji zrzucił mundur i przebrał się w ubrania cywilne.


Zarzutów o "dezercję Naczelnego Wodza" nie powinni wysuwać też fani gen. Sosnkowskiego. Oburzają się oni na to, że np. gen. Dąb-Biernacki, dowódca Frontu Północnego, pod bitwie pod Tomaszowem Lubelskim odmówił kapitulowania przed Niemcami, rozwiązał Front i kazał oddziałom na własną rękę przebijać się do granicy w rozproszonych grupkach. Dąb-Biernacki był "dezerterem" bo zrzucił mundur i w cywilnym ubraniu przedarł się przez granicę. Zdaniem wielu historyków to hańba niesłychana i dezercja. Jak więc ocenić gen. Sosnkowskiego, który porzucił wojska Frontu Południowego, zrzucił mundur i w cywilnym ubraniu przedarł się przez granicę?

Zarzut o "porzuceniu kraju" jest o tyle absurdalny, że wielu generałów Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie przedostało się do Francji przez Rumunię lub Węgry, czyli opuszczając kraj wraz ze swoimi wojskami - wypełniając rozkazy Naczelnego Wodza. Maczek, Kopański, Duch... Kopański nawet opuszczał Polskę wraz z marszałkiem Śmigłym-Rydzem. Nikt go jednak jakoś nie oskarża o dezercję.




Spójrzmy też jak kwestia ewakuacji władz wyglądała w innych krajach. W Belgii bohaterem narodowym stał się premier Hubert Pierlot, który opuścił kraj i udał się do Londynu, by stamtąd kontynuować opór. Król Leopold III był zaś powszechnie potępiany, bo został w okupowanej Belgii. W Holandii za bohaterkę wojny jest uznawana królowa Wilhelmina, która "zdezerterowała" do Wielkiej Brytanii już w pierwszym dniu niemieckiej inwazji i z Londyniu kierowała oporem narodu. Z Luksemburga "uciekła" cała rodzina wielkoksiążęca - a wróciła wraz z alianckimi wojskami. Z Norwegii "zdezerterował" król Haakon VII. Z Jugosławii "uciekł" młody król Piotr II.  Z Grecji ewakuował się król Jerzy II. Pozostawił jednak na miejscu dowódcę armii, który skapitulował przed Niemcami i wszedł do rządu kolaboracyjnego.


Ewakuować się z Filipin musiał też gen. Douglas MacArthur, dowódca sił amerykańskich na Filipinach i zarazem marszałek armii filipińskiej. MacArthur nie chciał początkowo płynąć do Australii, ale prezydent Roosevelt wydał mu rozkaz ewakuacji. Zabrano wówczas do Australii również prezydenta Filipin Manuela Quezona. Była to decyzja słuszna. Po kapitulacji Corregidoru Japończycy wymusili na wziętym do niewoli gen. Wainwrightcie kapitulację całych Filipin. MacArthur i Quezon są dzisiaj uznawani za bohaterów.

Tylko my Polacy jojczymy, że nasz Naczelny Wódz "zdezerterował"...

Zacytujmy więc prof. Wieczorkiewicza:

"Trzeba być człowiekiem zupełnie nieznającym historii Polski, aby widzieć w niej coś złego. To samo zrobił w 1809 i później w 1813 książę Józef Poniatowski, a w 1831 naczelny wódz powstania listopadowego. Gdy walka militarna nie ma szans, trzeba opuścić kraj i próbować kontynuować ją gdzie indziej. Warto zwrócić uwagę, że w PRL kłamliwie nie łączono wyjścia naczelnego wodza z atakiem sowieckim. Przedstawiano to jako ucieczkę, a nie tak, jak było w rzeczywistości, reakcję na 17 września. Stalin marzył o złapaniu Mościckiego, Rydza czy Becka i należało zrobić wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Mam tylko jedno zastrzeżenie do naczelnego wodza, który się wahał, co ma robić. Wracać do okupowanej Warszawy i walczyć do końca czy też, na co namawiali go wszyscy, wyjechać. Chociaż opuścił kraj później niż Mościcki i rząd, to powinien był to zrobić jeszcze później. Proponowano mu, i to było genialne, żeby przekroczył granicę z karabinem w ręku, ostrzeliwując się symbolicznie nadciągającym oddziałom sowieckim. Byłby to piękny czyn i myślę, że wtedy nikt nie mógłby mieć do niego nawet cienia pretensji".

Oddajmy też głos gen. Sosnkowskiemu:

"W ówczesnych warunkach przekroczenie granicy było smutną koniecznością podyktowaną przez interes Państwa, który wymagał aby została zachowana legalna ciągłość jego najwyższej instytucji, a także utrzymana była ciągłość polskiego wysiłku zbrojnego przez odtworzenie armii na obczyźnie dla kontynuowania walki razem z Francją i Wielką Brytanią. Nikt nie mógł wówczas przewidzieć, że Rząd Rumuński ... złamie przyrzeczenie, złożone przed niespełna dziesięciu dniami w sprawie wolnego przejazdu dla państwowych władz polskich oraz przekraczających granicę resztek Wojska Polskiego.."

Kiedy jednak została podjęta decyzja o ewakuacji i jakie były jej okoliczności?



Dariusz Baliszewski w bardzo ciekawym artykule "Wrzesień wstydu" w numerze "Uważam Rze. Historia" z września 2019 r. wskazuje, że plan ten istniał najprawdopodobniej jeszcze przed wojną. W lipcu 1939 r. Józef Ołpiński, dyrektor z Prezydium Rady Ministrów, wizytował miejscowości na Kresach, do których przewidziano ewakuację urzędów centralnych. 30 sierpnia prywatny majątek marszałka Śmigłego-Rydza zostaje wywieziony z Warszawy pod Nowy Sącz a w pierwszych dniach września do Rumunii. (To prawdopodobnie skutek zapobiegliwości jego żony - Marty Rydz). To, że był plan ewakuacji nie powinniśmy się dziwić - mieliśmy też pewnie plan okupacji Niemiec. Wdrożenie poszczególnych planów było zależne od okoliczności. 6 września, w związku z dobiegającymi do nas informacjami wywiadowczymi o zbliżającej się sowieckiej inwazji, marszałek Śmigły-Rydz naradza się m.in. z gen. Sosnkowskim. Sosnkowski proponuje ewakuację. 9 września ambasador francuski Leon Noel proponuje polskim władzom pobyt na terytorium Francji.

Po inwazji sowieckiej zostaje wydana Ogólna Dyrektywa nakazująca wojsku zmierzać w stronę granic z Rumunią i Węgrami i walczyć z Sowietami jedynie w razie konieczności. Jednocześnie zostają wydane do poszczególnych oddziałów szczegółowe rozkazy dotyczące obrony przed Sowietami m.in. Przedmościa Rumuńskiego, tak by umożliwić ewakuację jak największej ilości polskich wojsk i uchodźców cywilnych. Opór Wojska Polskiego i nieudolność sowieckich dowódców powodują, że Armia Czerwona wkracza do Kut dopiero 21 września. Czemu więc władze przekroczyły granicę już w nocy z 17 na 18 września? 17 września o 16 podjęto decyzję,że Naczelny Wódz przekroczy granicę dopiero wówczas, gdy bolszewicy będą już w Kutach. Później pojawiła się jednak fałszywa informacja, że są już w Śniatyniu, czyli kilka kilometrów dalej.



Jak pisze Bogdan Konstantynowicz:

"Po godz. 12.00 w kwaterze Marszałka w Kolomyi odbylo sie drugie juz spotkanie generala Stachiewicza z Marszałkiem Rydzem Śmigłym, podczas którego Naczelny Wódz powiedział, że
"postanowiono zwolnić rząd rumuński z sojuszniczego obowiązku wypowiedzenia wojny Sowietom, natomiast żądać od niego przepuszczenia rządu i wojska przez teren Rumunii, aby umożliwić nam dostanie się do Francji". (...)

"Według O. Terleckiego kolumna Naczelnego Wodza ruszyła ku przejściu granicznemu o godz. 22.30 po otrzymaniu informacji o zajęciu Śniatynia. Zmianę decyzji Marszałka opisują Moczulski, Terlecki, T. Jurga i płk. Jaklicz oraz Pobóg - Malinowski, który nadmienia o wątpliwościach, co do tego, jak zachowają się Rumuni, a to wobec postanowień konwencji haskiej ograniczonej do Prezydenta i rządu. "Wódz Naczelny, marszałek Rydz Śmigły przeszedł ... granice po hamletowskich wahaniach i kilkakrotnej zmianie decyzji. Kilkakrotnie chciał wracać, zakończyć walkę i życie w kraju, wybrał nawet 50 ochotników z towarzyszących mu oficerów i pobrał dla siebie i nich broń długą. Ostatecznie dał się przekonać, że będzie bardziej potrzebny na emigracji i musi kierować tam dalszą walką. To był oczywiście najbardziej tragiczny błąd jego życia. Dyplomaci i prawnicy rządowi wmówili mu, że ponieważ to on podpisywał umowy sztabowe, stanowiące załączniki traktatów, jest nieodzowne, żeby wystąpił osobiście przed rządem francuskim jako sojusznik i strona. Może w ten sposób osiągnąć szybsze odtworzenie polskiej armii i polepszyć jej status, a także los żołnierzy i oficerów, którzy też opuszczają kraj, aby kontynuować walkę. ..."

Oddajmy głos płkowi Józefowi Jakliczowi:

"Można z całą pewnością przyjąć, ze Marszałek był nieustraszonym żołnierzem. Dał tego dowody w okresie Legionów, następnie w czasie wojny polsko-sowieckiej 1919-1920 r. Dnia 8 września, w czasie bombardowania Brześcia, z trudem udało mi się go nakłonić, aby schronił się do wykopu, ubezpieczającego od odłamków. Ustąpił pod naciskiem argumentu- kto pokieruje losami wojny, gdy jego braknie. Niezależnie od osobistej odwagi, cechowało go w najwyższym stopniu, poczucie odpowiedzialności za włożony na niego obowiązek.
W czasie ofensywy Budiennego i mającego się rozpocząć odwrotu w 1920 r., towarzyszyłem gen. Romerowi, dcy świeżo stworzonej Grupy Operacyjnej, udającemu się po instrukcje do Dcy Frontu Południowego , gen. Listowskiego. W rozdrażnieniu informował gen. Listowski mego dcę , o dwukrotnym wysłaniu rozkazu gen. Rydz-Smigłernu odwrotu z Kijowa, a Śmigły dwukrotnie odpowiedział, że opuści Kijów tylko na pisemny rozkaz Piłsudskiego. Dlaczego Śmigły nie wykonał rozkazu Dcy Frontu Płd ., któremu podlegał? Albowiem jeszcze przed stworzeniem Frontu Południowego, otrzymał decyzję Piłsudskiego: Kijów wolno opuścić tylko na jego pisemny rozkaz. I opuścił Kijów dopiero wtedy, gdy lotnik zrzucił mu rozkaz podpisany przez Naczelnego Wodza.
Marszałek powziął decyzję wykonawczą przejścia do Rumunii w Kołomyi przedpołudniem. Potwierdził mi ją osobiście w Kosowie. Następnie, a może już uprzednio, toczył w swoim wnętrzu niedostrzegalną dla otoczenia walkę. Nie mógł się pogodzić z błyskawicznym rozwojem wypadków tego dnia, z wynikającymi z niego konsekwencjami , nie nadążał za nimi psychicznie. Pragnął ten rozwój zahamować, powstrzymać lub przynajmniej opóźnić. Zapadały się w jego urmyśle i w jego duszy elementy, które przygotował, przemyślał , zdecydował, a które w wykonaniu nie przyjęły formy, jaką im nakazał. Toczył walkę między powziętą i wydaną już decyzją a osobistym jej wykonaniem.
Dowódcą kierowało szlachetne uczucie dzielenia losu walczącego
jeszcze żołnierza. Żołnierza, artystę , pociągała romantyczna śmierć na polu chwały. Lecz ta śmierć zwalniała go równocześnie ze straszliwej odpowiedzialności, jaką przyjął na siebie wobec Państwa , wobec Narodu, wobec Żołnierza.
Pod Kijowem, żołnierskie poczucie spełnienia włożonego na niego obowiązku, nakazało mu odmówić wykonania rozkazu Dcy Frontu.
W Kosowie, tęsknotę za romantyczną śmiercią na polu chwały , pokonało poczucie odpowiedzialności Nacz. Wodza, którego rola nie kończyła się na tragicznym zakończeniu Kampanii Wrześniowej w Polsce."

I znów Bogdan Konstantynowicz:

"Dopiero równą dobę po agresji sowieckiej, tj.  ok. godziny 00.30 dnia 18 września 1939 roku
zgodnie z umowami sojuszniczymi z Rumunią i Francją, granice Rumunii w Kutach przejechali prezydent Ignacy Mościcki w towarzystwie Józefa Becka, premier Felicjan Sławoj Składkowski i Rada Ministrów - setki samochodów ok. 1 godziny przekraczały most na Czeremoszu.
Przed Naczelnym Wodzem jechała ogromna liczba ciężarówek. Według autorów PSZ w tomie I, marszałek Edward Rydz Śmigły przekroczył już granice okolo 23.00, a przez następne kilka godzin przebywał na granicy, m.in. w budynku urzędu celnego w Wyznicy, gdzie działała rumuńska centrala telefoniczna - według premiera Składkowskiego. Oczywiście nie jest to prawda, ponieważ marszałek Edward Rydz Śmigły był wówczas w Kosowie. Tego typu fałszywe informacje miały na celu podkreślenie, ze ewakuacja władz polskich nastąpiła 17 września, a nie dnia 18 września 1939 roku. Marszałek Śmigły Rydz podjechał do granicy rumuńskiej o godzinie 01.30 w nocy 17 na 18 września 1939 roku i pozostawał po polskiej stronie tej granicy do godziny 04.00 / 04.30 dnia 18 września. Następnie od godziny 04.30 dnia 18 września 1939 roku przebywał w Wyznicy, m.in. w rumuńskiej komorze celnej korzystając z jej środków łączności. Był - jak i premier Felicjan Sławoj Składkowski - w kontakcie z ministrem Józefem Beckiemmw Czerniowcach. Wahano się, czy nie powrócić na stronę polska do Kut. Po godzinie 06.00 rano dnia 18 września 1939 roku nawiązano łączność z generałem Stachiewiczem, który przybył z Kołomyi - poprzez Kosowo - do przygranicznych Kut. Premier Sławoj Składkowski wraz z marszałkiem Edwardem Rydzem Śmigłym opuścili Wyznice po godzinie 10.00, aby o godzinie 12.00 dnia 18 września w Czerniowcach uczestniczyć w naradzie z Mościckim i Beckiem. Przez cały dzień 18 września w Kutach stal drugi rzut Sztabu Naczelnego Wodza, mając kontakt z calom byłym Przedmościem Rumuńskim i organizując skuteczna obronę przed Armia Czerwona, mimo utraty Kołomyi o godzinie 16.00 dnia 18 wrześnią 1939 roku. Utrzymaliśmy dnia 18 wrześnią łączność z Wilnem, Grodnem, Piaskiem, Warszawą i pośrednio z Modlinem, także z Frontem Północnym generała Dębą Biernackiego, a radiodepesza Stachiewicza dotarła do generała Piskora oraz rozkazy do walki z sowietami - nawet do placówki w litewskim Kownie. Tym samym przeciwdziałano zgubnym skutkom wysłanej z Kut o godzinie 21.30 dnia 17 września 1939 roku "okrojonej" Dyrektywy Naczelnego Wodza. Odzyskaliśmy Sniatyn i Horodenke - były w polskich rekach przed południem 18 września 1939 roku. Zorganizowano obronę wschodniego przedpola Stanisławowa, tak aby w dniu 19 września przed południem mogły tamtędy wycofywać się polskie oddziały na Węgry."

Sztab Naczelnego Wodza działał więc nadal - z terytorium Rumunii!

I znów Józef Jaklicz o wydarzeniach z 18 września 1939 r.:

"Marszałek zmęczony, odpoczywał w samochodzie. Miał prosić, aby go nie niepokoić. Po przejeździe przez most stwierdził, że warty rumuńskie rozbrajają naszych wojskowych. Interweniował gwałtownie, zaprzestano rozbrajania. Ruszyliśmy na Starożyniec, do którego przybyliśmy w godzinach przedpołudniowych. Na rynku zastaliśmy stłoczone dziesiątki samochodów, których pasażerowie nie orientowali się dokąd się kierować. W porozumieniu z miejscowymi władzami i przybyłym wkrótce z Bukaresztu, niezwykle nam życzliwym senatorem, który potwierdził mi znane już instrukcje kierowania wozów, rozładowywaliśmy Starożyniec. Mniej więcej do godz. 14 wszystko szło składnie i spokojnie.
Lecz popołudniu zjawił się oddział żandarmerii z oficerem rumuńskim. Otrzymaliśmy polecenie składania na miejscu sprzętu wojskowego. Żandarmeria zaczęła rozbrajać oficerów i żołnierzy. Gdy szukaliśmy senatora, okazało się, że nagle gdzieś znikł. Dzięki naszej interwencji, uzyskaliśmy pozostawienie oficerom broni bocznej, żołnierzom pasów. Cały sprzęt składany był początkowo w najbliższych domach, następnie, gdy brakło tam miejsca, wprost na rynku. Odbierano kompaniom telegraficznym aparaty telefoniczne, juzy, aparaty radiowe. Zdejmowano z wozów motocykle, nawet rowery. Nie odbywało się to jednak spokojnie. Żołnierze z wściekłością rozbijali sprzęt. Wobec stałego, licznego napływu wozów, rozbrajanie początkowo dokładne, stawało się coraz więcej powierzchowne i większość sprzętu jechała dalej. Około godz. 17 znudziło się żandarmerii szczegółowe sprawdzanie samochodów, operacja stawała się formalnością.
W ciągu dnia 18-go napływały do Starożyńca, liczne, sprzeczne wiadomości:
- król rumuński wysłał do Czerniowiec swego delegata do Marszałka, oddając do jego dyspozycji specjalny pociąg i zapraszając go do swej rezydencji, do Sinaja.
- Marszałek po przybyciu do Czerniowiec, skierowany został do pałacu biskupiego, gdzie miał oczekiwać na dalsze decyzje. Wiadomość ta była komentowana jako jego bliskie internowanie,
- Marszałek ma się udać do Constanzy, skąd drogą morską uda się do Francji,
- członkowie Rządu, w miarę przybywania do Czerniowiec zostają internowani i oczekują na pociąg, który ma ich odwieść wieczorem w niewiadomym kierunku,
- odnośnie osoby Prezydenta potwierdzały się pogłoski, że jest już w drodze do Bukaresztu,
- wreszcie, że Niemcy wywierają nacisk na rząd rumuński, żądając rozbrajania i internowania wojska polskiego."

Wyraźnie więc liczono, że Marszałek Śmigły-Rydz uda się przez Rumunię do Francji - dopilnować sojuszu. Uruchomiony został jednak francuski spisek wykonany rękami środowiska gen. Sikorskiego i części piłsudczyków mający na celu internowanie władz polskich w Rumunii. Jak pisze Konstantynowicz:

"Obecność Marszałka Rydza Śmigłego, gdyby go faktycznie nie zatrzymano popołudniem dnia 18 września w Czerniowcach na wniosek Sikorskiego i Francuzów, miała doprowadzić do zwolnienia z internowania polskich żołnierzy (już rano 18 września Marszałek interweniował przeciwko rozbrajaniu polskich żołnierzy) i natychmiastowego unormowania sprawy zaopatrzenia w bron z portów Gałacz i Konstanca dla wojska w Rumunii i na Przedmościu Czeremosz. Wydarzenia z dnia 18 września 1939 roku popołudniem w Czerniowcach udowadniają, ze dopiero wówczas "zakończył się sojusz wojskowy polsko - francuski w tym swoim charakterze, w jakim był zawarty: treścią sojuszu i konwencji wojskowej z 1921 roku i 1939 ... było udzielenie sobie wzajemnej pomocy na wypadek wojny z Niemcami". "Plk. dypl. Jaklicz po przyjeździe do Francji wręczył tekst tajnej umowy wojskowej francusko - polskiej z maja 1939 roku osobiście generałowi Sikorskiemu w październiku lub listopadzie 1939 roku. ... o istnieniu tej umowy nikt nie wiedział (poza Sikorskim)... w Ministerstwie Obrony Narodowej oświadczono ..., ze takiego dokumentu nie ma...". 
Gdy okazało się, ze strona rumuńska w dniach 17 i 18 września 1939 roku nie dotrzymała - pod naciskiem politycznym Niemiec hitlerowskich i pod groźbą interwencji Związku Sowieckiego - przyrzeczenia danego Beckowi, co do zapewnienia ze strony króla Karola, ze "oddziały Wojska Polskiego, którym uda się przekroczyć granice przejdą z bronią do Konstancy, gdzie będą załadowane na statki", doszło wg Wedziakolskiego do kłótni Becka z Rydzem Śmigłym dnia 18 września 1939 roku wieczorem.

Jeszcze dnia 17 września 1939 roku gen. Faury byl "dobrej myśli", wg Józefa Jaklicza, co do rozwiązania trudności w sprawie przejazdu przez Rumunie w dniu następnym. W 1964 roku gen. Stachiewicz napisał: "Nie ma danych na to, żeby Francuzi z własnej inicjatywy sprzeciwiali sie ich przyjazdowi do Francji. Gen. Faury, w swym liście do mnie, pisanym w Kutach w nocy z 17 na 18 wrześnią, uważał za zupełnie oczywisty nasz przejazd do Francji, skąd marszałek Śmigły będzie prowadzi dalsza walkę z Niemcami".

Dnia 18 wrzesnia 1939 roku posel Hoare przekazal rządowi Rumunii note o umozliwienie kontynuowania podrózy naszym wladzom na Zachód, a Daladier napisal do Thierrego, ambasadora Francji w Rumunii dnia 19 wrzesnia o godz. 01.30 w nocy: "Prosze uprzedzic rząd rumunski, ze uwzglednienie ządan niemieckich odnosnie internowania rządu polskiego byloby sprzeczne tak ze zobowiązaniami zawartymi w przymierzu oraz wiezami przyjazni, które lączą go z Polska, jak i z zasadami prawa azylu...". Dlatego tez dnia 20 wrzesnia 1939 Thierry interweniuje u Calinescu."



21 września 1939 r. rumuński premier Armand Calinescu, człowiek sprzyjający Polsce (pozwolił na tranzyt naszego złota), ginie w zamachu przeprowadzonym przez niemieckie marionetki z rumuńskiej Żelaznej Gwardii (której dawny liderem Corneliu Cudreanu niestety pałuje się spora część naszej prawicy narodowej...) Ostatnia szansa na uwolnienie Śmigłego-Rydza z internowania upada. Marszałek wydaje ostatnie rozkazy 26 września. Dwa dni później rumuńskie tajne służby zaczynają go ściśle izolować.



27 września do oblężonej Warszawy przybywa wysłannik Naczelnego Wodza mjr Edmund Galinat z rozkazami dotyczącymi utworzenia organizacji konspiracyjnej na terenie obu okupacji. Nowa konspiracja opiera się w dużym stopniu na kadrach przygotowanych przed wojną w ramach Dywersji Pozafrontowej. Tak często jojczymy z powodu "dezercji" marszałka Śmigłego-Rydza a pomijamy to, że to on zainicjował utworzenie Polskiego Państwa Podziemnego. I że w 1941 r. udał się do okupowanej Warszawy, by stoczyć tam swoją ostatnią bitwę.



***

O Bidenie, Ukrainie, Trumpie i impeachmencie już niedługo.

Za jakiś czas też pojawi się nowa seria - Matrioszka. Michał Bąkowski dostanie rozwolnienia :)

sobota, 21 września 2019

Dla kogo pracuje ajatollah Chamenei?



Wrzesień chyba sprzyja spektakularnym zamachom, bo 14 września mieliśmy saudyjską wersję "9/11" czyli atak na rafinerię Abqaiq i pobliskie pole naftowe, w wyniku którego czasowo wyeliminowano 5 proc. globalnej produkcji ropy naftowej czyli 5,7 mln baryłek dziennie. Po krótkim szoku, rynek naftowy szybko się otrząsnął - przecież sytuacja jest zupełnie inna niż w 2008 r. i głównym problemem jest obecnie słabnący popyt na ropę, a nie jej podaż. Atak nie zaowocował też wojną. Wygląda na to, że Trump autentycznie nie chce się w ten konflikt angażować. Odwet ograniczył się więc jak na razie do sankcji nałożonych na irański bank centralny oraz wspólnym izraelsko-saudyjskim nalotem na bazę Sił Al-Kuds, czyli irańskiej jednostki specjalnej, w Syrii. Oczywiście wciąż trwają domysły, co się właściwie wydarzyło 14 września. Można wyróżnić cztery wersje:

1. Rebelianci Huti z Jemenu, w odwecie za kampanię saudyjskich bombardowań, wysłali przeciwko rafinerii 10 dronów, które tak sobie przeleciały 1,5 tys. - 2 tys. km i zaatakowały refinerię. To wersja Hutich oraz Iranu. Obciąża jednak ona Iran pośrednio, gdyż wszyscy wiedzą, że to Irańczycy dostarczają Hutim broni (drony, które się rozbiły w Arabii Saudyjskiej, były zaawansowane i wyprodukowano je w Iranie w 2019 r.) Poza tym trudno się spodziewać, by Huti zrobili coś takiego bez zgody Iranu.

2. Amerykańskie i saudyjskie tajne służby są ponoć przekonane, że atak na instalacje naftowe dokonano z dwóch kierunków. Rakiety cruise zostały wystrzelone z Chuzestanu, czylipołudniowo-zachodniej irańskiej prowincji a uzbrojone drony wystartowały z bazy w zachodnim Iraku. Baza ta jest zajmowana przez iracką szyicką milicję kontrolowaną przez irański Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej. 12 pocisków rakietowych miało trafić w cele a pięć dronów chybiło. (Możliwe, że później znaleziono szczątki innych pocisków i dronów, więc ostatecznie Saudyjczycy doliczyli się do 25.) Za przeprowadzenie operacji byłodpowiedzialny gen. Qassem Soleimani, dowódca Sił Al-Kuds, czyli jednostki specjalnej wewnątrz Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej podległej bezpośrednio najwyższemu irańskiemu przywódcy ajatollahowi Alemu Chamenei. Chameneizatwierdził atak, ale pod warunkiem, że zostanie przeprowadzony tak, że nie będzie można go bezpośrednio powiązać z Iranem.



3. To był false flag! Iran nie miał żadnego interesu w przeprowadzeniu tego ataku, bo przecież kilka dni wcześniej Trump zakończył współpracę z Johnem Boltonem, swoim doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego i zaczął mówić o możliwym spotkaniu z irańskim prezydentem Rouhanim. Wysyłał też sygnały o możliwym złagodzeniu sankcji nałożonych na Iran, a sankcje jak wiadomo bardzo mocno dotknęły irańską gospodarkę. Poza tym to dziwne, że saudyjska obrona przeciwlotnicza przepuściła te wszystkie pociski i drony. Saudyjczycy 88 wyrzutni rakiet przeciwlotniczychPatriot (w tym 53 w najnowszej wersji PAC-3). Dodatkowo po Zatoce Perskiej pływają amerykańskie niszczyciele z systemem Aegis a amerykańskie satelity dostarczają Saudyjczykom danych zwiadowczych. Mike Pompeo twierdzi, że nawet najlepszym systemom obrony powietrznej nie udaje się wszystkiego wychwycić. (Widać to w Syrii, gdzie rosyjskie S-300 jakoś jeszcze nic nie zestrzeliły a lotnictwo Izraela i wszystkich innych krajów tam zaangażowanych swobodnie sobie bombarduje, co chce.) Być może zawiódł czynnik ludzki - dowodzenie i wyszkolenie saudyjskich żołnierzy. Być może brakuje w nim ogniwa pozwalającego na niszczenie nisko lecących celów. Być może ich obrona przeciwlotnicza za bardzo skoncentrowała się na zagrożeniach z Jemenu, a te idące z północy zlekceważono. Na konferencji prasowej sprzed kilku dni rzecznik saudyjskiego MON mówił jednak, że "ostatnio” system ten przechwycił 282 pociski balistyczne i 258 dronów.

4. Atak został przeprowadzony tak jak we wersji nr. 2, ale był "ustawką". Irańczycy wpisali się w scenariusz, którym im wyznaczono. Czasem można się spotkać z opinią, że to gen. Soleimani sprzeciwia się wznowieniu negocjacji z Amerykanami, więc dlatego przeprowadził ten atak. Soleimani sam jednak nie mógłby czegoś takiego zrobić. On jest lojalistą ajatollaha Chamenei. To Chamenei ma swoje zawołanie państwo w państwie jakim jest Korpus Strażników Rewolucji. Dysponuje też aktywami, które kilka lat temu szacowano na 96 mld USD. To czyni go jednym z najbogatszych przywódców świata. Naród klepie biedę z powodu sankcji i głupiej polityki a jego przywódca robi wszystko, by nie dopuścić do reform.


I tutaj dochodzimy do pytania: dla kogo pracuje Chamenei? Ten nie-Irańczyk (jego rodzina miała pochodzenie azerskie) był bliskim współpracownikiem ajatollaha Chomeiniego. Chomeini pracował zaś kilku zagranicznych tajnych służb (Stasi, ale też miał wsparcie zachodnich. Propaganda szacha nazywała go "nie-Irańczykiem, brytyjskim agentem i homoseksualistą" - za pewne słusznie.) Przeprowadzona przez niego rewolucji islamska miała jeden cel wyznaczony przez globalistów: udupić szybko rozwijające się i dynamicznie modernizujące, nacjonalistyczne państwo jakim był Iran za czasów Szacha i zamienić go w trzecioświatowy shithole. Chomeini zrealizował tę misję koncertowo. A Chamenei ją kontynuuje.


Oczywiście wielu różnych dupoprawicowców i dupolewicowców oburzy się teraz, że "no jak to, przecież Iran pod rządami Chameneiego dzielnie postawił się amerykańsko-syjonistycznym imperialistom" i zaczną zaraz wychwalać siłę irańskiego riala, osiągnięcia gospodarcze, przewagi wojskowe i stroje irańskich kobiet. A ja im odpowiem: z Szachem u władzy Iran miałby bombę atomową już 30 lat temu i byłby państwem odwołującym się do dumy z aryjskiej przeszłości a nie kultywującym semickie, pustynne przesądy.

Przypomnijmy, co pisałem już na ten temat na tym blogu o Chomeinim



" Na wygnaniu w Paryżu otoczał go zawsze wianuszek agentów tajnych służb: KGB, Stasi, CIA, MI6, DGSE. Enderdowscy bezpieczniacy, w zaciszu jego wilii nagrywali na magnetofonach kasetowych przesłania ajatollaha, które przerzucali później do Iranu. Chomeini rozpoczął zresztą karierę u boku walczącego z reformą rolną ajatollaha pracującego dla Stasi. Płk Michał Goleniewski, dezerter z wywiadu wojskowego PRL, który zdemaskował wielu sowieckich agentów na Zachodzie i w Izraelu (m.in. George'a Blake'a), twierdził, że "Chomeini jest wśród pięciu źródeł wywiadowczych, które służby Bloku Wschodniego, posiadają wśród wyższego irańskiego kleru"."



Sporo o tym pisze również były agent WSI Krzysztof Mroziewicz (o dziwo!):

"Były rektor Uniwersytetu Teherańskiego prof. Houchang Nahavandi[1], uznawany przez Pierre Salingera za lojalnego opozycjonistę szacha, był on bowiem przewodniczącym grupy studyjnej, która zajmowała się nierozwiązanymi przez cesarza problemami Iranu, w książce „Upadek i śmierć szacha Iranu. Relacje i dokumenty”[2] ujawnia poza tą informacją wiele szokujących szczegółów na temat ajatollaha Chomeiniego, m.in. i tę, że najmłodszy premier w historii Iranu, 26 letni Amir Asadollah Amin aresztował w 1962 nikomu nieznanego mułłę Ruhollaha Chomeiniego, który przy poparciu komunistów i Egiptu Nasera podżegał do buntu przeciwko białej rewolucji szacha i narodu, zwłaszcza zaś przeciwko reformie rolnej i nadaniu praw kobietom. Sprzeciw partii Tudeh można zrozumieć – bo to nie jej pomysłu były reformy, skądinąd godne poparcia. Ale alians mułły i komunistów – tego zrozumieć nie podobna. Dopóki się nie wie, że Tudeh otrzymała instrukcję z ambasady ZSRR, albowiem Chomeini… był, mówiliśmy już, agentem Stasi. Dlaczego KGB i Stasi mąciły w Iranie na początku lat 60? Przypomnijmy – było to czas apogeum zimnej wojny po kryzysie rakietowym na Kubie. Gdzie mieli szukać lepszego miejsca na „zadymę” antyamerykańską w kraju sojuszniczym USA u granic ZSRR? Przecież nie w Turcji, bo tam znajdowały się już rakiety, które Chruszczow chciał zneutralizować, rozmieszczając swoje własne na Kubie. Lepszego miejsca na awantury uliczne od sąsiada Turcji nie było. Od początku lat 70 specjalistyczne publikacje na Zachodzie informują o powiązaniach Chomeiniego z NRD. Ale rewelacje te były znane Amerykanom – i tylko im - już od 1961 r. Pułkownik Michał Goleniowski, osoba druga co do rangi w kontrwywiadzie podówczas niemal wspólnym, polsko-radzieckim, zdezerterował w grudniu 1960. Przekazał CIA zaraz potem, że Chomeini był jednym z pięciu informatorów Moskwy donoszącym z samego centrum hierarchii szyickiej. CIA nigdy nie udostępniły tej informacji Iranowi. Ujawniono ją dopiero w 2000r.




A więc dowody na jego agenturalną przeszłość znane były już na początku lat 60., kiedy organizował rozruchy w świętym mieście Kom i w Teheranie. Skoro Amerykanie mieli twarde dowody od Goleniowskiego, to znaczy, że musieli natychmiast otoczyć Chomeiniego „specjalna troską”. Francuski biuletyn Europejskiego Ośrodka Informacji (CEI) czyli „pozarządowej” grupy studyjnej powiązanej z wywiadami wszelkiej maści z siedzibą w stolicy wolności, równości i braterstwa (albo śmierci), Paryżu, podał w 10 lat po rozruchach (dla wywiadu nigdy nie jest za późno), że oficerem prowadzącym mułłę był Amerykanin pochodzenia irańskiego, Ibrahim Jazdi. Po triumfie rewolucji islamskiej został u swego podopiecznego wicepremierem, szefem dyplomacji i prezesem Trybunału Rewolucyjnego, który posłał na drugi świat większość generałów armii szacha. Doradców Stasi, jak widać, nie zatrudnił, zresztą w stosunku do KGB pełniliby oni rolę służebną.

Przed powrotem do Iranu Chomeini mieszkał najpierw w Iraku, gdzie mógł się zetknąć bez trudu z Rosjanami czy też specjalistami z NRD, a nawet z PRL. Ale w Iranie był jeszcze nikim. Z Iraku pojechał, a raczej został przeniesiony przez dyskretnych manipulatorów z Waszyngtonu, Londynu i Paryża, którzy chcieli się pozbyć szacha, do Francji, gdzie urządzono mu rezydencję w Neauphle-de-Châteaux. Dookoła jego siedziby rozmieścili swoje „bezpieczne pudełka” czyli „kawalerki” obserwatorzy na usługach CIA, KGB, Savak i Stasi. Francuzi nie musieli mieć tam „kawalerki”, bo go nie spuszczali z oka, gdziekolwiek był, a był u nich.

Żona Chomeiniego – przypomina b.rektor Nahavandi - była uliczną tancerką. On sam okazał się nieukiem. Już jako ajatollah wydał rozkaz irańskim siłom powietrznym, aby zniszczyły amerykańskie satelity. I polecił zalać irańską pszenicą rynek USA, aby pogrążyć gospodarkę „Wielkiego Szatana”. W prasie francuskiej okrzyknięto go błyskotliwym filozofem. Uważał tak nawet Jean Paul Sartre. (...) Ten „błyskotliwy filozof i teolog” pisał także o właściwych sposobach oddawania moczu oraz defekacji, a także o należnym postępowaniu kobiet w czasie okresu. W jego osiągnięciach myśliciela znajdziemy setki takich mądrości.

Amerykanie – przypuszcza rektor Nahavandi – manipulowali Chomeinim w roku rewolucji 1978 mając na niego strasznego haka. Tę właśnie agenturalność na rzecz Stasi i Moskwy."


A teraz cytacik ze spiskowego bloga (link już niestety nie działa):


"Szach powiedział kiedyś: “Jeśli podniesiesz brodę Khomeiniego, zobaczysz na jego podbródku pieczątkę Made In England .”
Powiedział też Davidowi Frostowi: “Czy myślisz że pan Khomeini, człowiek bez wykształcenia… mógł to wszystko zaplanować, obmyślić spisek, stworzyć wszystkie te organizacje…”

“Wiem że wydano na to ogromne pieniądze…”

Wiem że czołowi eksperci od propagandy mieli przedstawić nas jako tyranów i potwory, a stronę przeciwną jako demokratycznych, liberalnych rewolucjonistów chcących ratować swój kraj.”

“Wiem jak podłe było wobec nas BBC… Wyglądało to na naprawdę dobrze zorganizowany spisek.”

Według dr. Ronena Bergmana, izraelskiego dziennikarza śledczego, to BBC wypromowało Khomeiniego. Napisał o tym w swojej książce ‘The Secret War with Iran’ z 2008.

Narzędziem propagandy Khomeiniego były programy w języku perskim transmitowane przez BBC.”

“BBC udostępniała Khomeiniemu darmowe godziny nadawania z Paryża.”
"
(koniec cytatu)


A teraz pomyślmy: Chamenei był jego najbliższym współpracownikiem. I pewnie ma podobną misję. Możliwe, że jego misja obejmuje też wciągnięcie USA w wojnę przeciwko Iranowi. W każdym bądź razie los Iranu go nie martwi...


sobota, 14 września 2019

Co dalej z Trumpem?




Ilustracja muzyczna: Donald Trump - Senorita



Jedyną osobą, z którą "Bóg Imperator" Donald Trump może przegrać jest on sam. Powiedział to chyba Steve Bannon i miał absolutną rację.

Na pierwszy rzut oka można odnieść wrażenie, że prezydent Trump nie jest już tą samą osobą, która w 2016 r. w błyskotliwy sposób wygrała wybory prezydenckie. Czy w trakcie kampanii w 2020 r. będzie tak samo błyskotliwy, sypiący ciętymi ripostami i pełen energii co w 2016 r.? Raczej nie. Jego współpracownicy z Białego Domu są coraz bardziej zaniepokojeni jego dziwnym, niezwykle nerwowym zachowaniem i częstymi zmianami nastrojów.  Widzieliśmy to ostatnio przy okazji odwołania wizyty w Danii (a przy okazji w Polsce) czy dziwacznym epizodzie z poprawianiem przez niego mapy pogodowej huraganu Dorian.   Doszło do tego, że Antony Scaramucci (obecnie niestety zbliżony do demokratów) porównuje stan mentalny Trumpa do katastrofy w Czernobylu i sugeruje, że Partia Republikańska wystawi w 2020 r. innego kandydata (moim zdaniem prawdopodobne tylko jeśli Trump zostanie zabity w zamachu). Ile prawdy może być jednak w spekulacjach o stanie zdrowia prezydenta USA?



No cóż, Trump objął władzę mając 70 lat. Wcześniej najstarszą osobą, która zaczynała kadencję prezydencką był Ronald Reagan (69 lat). Reagan rządził przez dwie kadencje z wielkimi sukcesami, choć oczywiście na jego politykę zaczęła coraz mocniej wpływać choroba Alzheimera. (Gdy Reagan zeznawał w sprawie Iran-Contra i mówił, że "nie pamięta" danej rozmowy czy dokumentu, to rzeczywiście ich nie pamiętał.) Ze starymi ludźmi tak już niestety jest, że mogą bardzo długo sprawiać wrażenie zdrowych, pełnych sił i błyskotliwych, a w pewnym momencie ich stan zaczyna się skokowo pogarszać.


Trump mimo wszystko jednak trzyma się o wiele lepiej od Hillary Clinton, która zaczęła się "rozpadać" akurat podczas kampanii wyborczej z 2016 r. - co cały świat zobaczył akurat w 15-tą rocznicę zamachów z 11 września.  Hillary jest zaś oczywiście trochę młodsza od Trumpa - jest rocznikiem 1947. Poważne problemy zdrowotne ma również Joe Biden - rocznik 1942. Podczas jednego z ostatnich wystąpień oko nabiegło mu krwią. Ostatnio podczas demokratycznej debaty jden z kandydatów zarzucił mu demencję. 



Zadziwiająco dobrze trzyma się natomiast Bernie "Ra's al Ghul" Sanders - rocznik 1941. Gdyby Bernie jakimś cudem jednak wygrał, to na koniec ewentualnej drugiej kadencji miałby 86 lat. Fidel Castro w chwili śmierci miał 90 lat a Robert "Jestem już na to za stary" Mugabe 85 lat. Demokraci mogliby wybrać stosunkowo młodego i dynamicznego kandydata takiego jak Andy Yang (44 lata) lub Tulsi Gabbard (37 lat), ale nie wolą Bidena czy Berniego. Socjalistyczni millenialsi wybierają gerontokrację...



Czy Trump ma jednak szansę na wygranie wyborów? Sondaże są jak na razie dla niego kiepskie. Ale ma szansę pod kilkoma warunkami. Musi albo "tymczasowo" dogadać się z Chinami, ale klepnąć wielki pakiet pomocowy dla farmerów odczuwających skutki wojny handlowej. Musi przeszkodzić Fedowi we wciągnięciu USA w recesję. (Dwie trzecie amerykańskich CFO sądzi, że to mu się uda i Trump wygra wybory.) Musi zbudować chociaż mały odcinek muru granicznego. I demokraci muszą wystawić przeciwko niemu słabego kandydata/kandydatkę.


Ostatni punkt jest akurat najłatwiejszy do spełnienia. Demokratyczne debaty przypominają bowiem jak na razie obwoźny cyrk. Najsensowniejsi kandydaci: Yang i Gabbard są spychani na margines. Chodzą słuchy, że Hillary chce wrócić do gry - jako kandydatka na wiceprezydenta! Demokraci mogą więc udupić Bidena ("równiachę" lubianego przez biały robotniczy elektorat) i wstawić jakiegoś słabego kandydata na prezydenta. Taką demokratyczną wersję Marca Rubio i postawić przy nim Hillary. Oczywiście Hillary będzie sprawowała realną władzę w Białym Domu. Na miejscu kandydata, do którego się ona podczepi pisałbym testament - znajomym Clintonów zdarzają się wszak dziwne wypadki i samobójstwa.

Czy Trump jednak zasługuje na to, by zdobyć drugą kadencję?



Jeszcze zanim został zaprzysiężony na prezydenta dokonał dwóch wspaniałych rzeczy: udupił szansę Jeba Busha na republikańską nominację i zmiażdżył Hillary Clinton w wyborach :)

Rządząc napotykał się cały czas na ogromny "opór materii". Już na samym początku odstrzelono mu  pod wydumanymi zarzutami najbardziej doświadczonego współpracownika - gen. Michael Flynna. Bez niego trudno mu było nawigować w labiryncie Głębokiego Państwa. Dochodzenie prokuratora Muellera nieustannie biło w jego ludzi. Trump nie mógł być przy tym nigdy pewny lojalności osób, które tworzyły jego administrację. Żaden inny prezydent chyba nie działał w tak wrogim otoczeniu. Niestety Trump często pogarszał sprawę faworyzując swoją córkę Ivankę oraz jej męża Jareda Kushnera, co prowadziło do głupich decyzji takich jak np. zwolnienie szefa FBI Jamesa Comeya.



Z punktu widzenia polskich interesów Trump okazał sie dobrym prezydentem. Jego rządy to zwiększenie amerykańskiej obecności wojskowej w Polsce i w całym naszym regionie. Oczywiście środowiska związane z Konfederacją i endokomuną kreśliły cały czas wizję Trumpa sprzedającego nas Żydom w ramach Ustawy 447.  Przekonywali nas nawet, że Polska zapłaci odszkodowania Żydom płacąc za myśliwce F-35 :) Zagrożenie związane z roszczeniami jest wciąż oczywiście na horyzoncie, ale jak dotąd się nie zmaterializowało. (Ciekawe, że po przerżniętych przez Konfederację wyborach do Parlamentu Europejskiego temat Ustawy 447 jakoś umarł śmiercią naturalną...) Można zaryzykować twierdzenie, że gdyby na miejscu Trumpa był np. turbogej Rubio czy Hillary, sprawa ta byłaby postawiona o wiele ostrzej, podobnie jak naciski związane z obroną nadzwyczajnej kasty i esbecko-wsiowego "Głębokiego Państwa z Tektury".

Trump jest dla nas też o tyle dobry, że nie realizuje żadnego resetu z Rosją - wbrew jojczeniu z prawa i lewa, że "lada chwila dogada się z Putinem". Nie dogadał się rosyjskim przywódcą-karzełkiem, co więcej zaostrzył sankcję uderzające w Rosję, zwiększył pomoc wojskową dla Ukrainy, przesunął więcej wojsk i sprzętu do naszego regionu, wypowiedział układ INF i przystąpił do nowego wyścigu zbrojeń. Nie bez znaczenia jest również to, że jego przyjazna dla sektora naftowego polityka uderza w interesy Gazpromu i Rosnieftu. Świadczą o tym choćby dostawy amerykańskiego LNG do terminalu w Świnoujściu. (Oczywiście niektórzy duponarodowcy i zwolennicy Michalkowera twierdzą, że kupując amerykański gaz płacimy Żydom roszczenia :)



Rządy Trumpa mogą nas również o tyle cieszyć, że były jedną nieustanną zjebką pod adresem Niemiec. Już dawno Niemcy nie były tak publicznie rugane, nie grożono im wojną handlową i sankcjami. To wymusiło na rządzie Merkel m.in. widoczne ostatnio ocieplenie relacji z Polską.



Najważniejszym kierunkiem w polityce zagranicznej Trumpa są oczywiście Chiny. Trump jest pierwszym prezydentem, który ośmielił się im postawić i poważnie zagrozić. Oczywiście wojna handlowa zaczyna przynosić już straty amerykańskiej gospodarce, ale Chiny odczuwają ją jeszcze mocniej. A perspektywa rozszerzenia wojny technologicznej (której pierwszymi celami stały się koncerny Huawei i ZTE) naprawdę niepokoi Pekin. To zresztą ostatni moment, by USA przyblokowały Chińczyków na drodze do supremacji technologicznej. W Chinach część decydentów nie chce kończyć obecnej wojny handlowej i liczy na to, że niezadowolenie farmerów przyczyni się do przegranej Trumpa w wyborach. Liczą na to, że wygra Biden. Może być jednak tak, że demokraci również będą kontynuowali antychińską politykę. Pewne sprawy poszły już przecież zbyt daleko, a nieśmiałe przesunięcia w stronę Pacyfiku zaczęły się już za kadencji Obamy. Nawet Soros chwali Trumpa za jego politykę wobec Chin i Huawei. 

W przypadku Korei Północnej, Trump dokonał kilku spektakularnych gestów. Był pierwszym amerykańskim prezydentem, który wszedł na jej terytorium i spotkał się z północnokoreańskim dyktatorem. Korea Płn. nadal kontynuuje jednak swój program rakietowy. Kim nie chce rezygnować z broni nuklearnej bo mu ona zapewnia bezpieczeństwo. Nie przed USA czy Japonią, ale przed Chinami. Tylko bowiem z "nuklearnym straszakiem" wpisuje się on w chińską strategię psucia szyków USA. Gdyby zrezygnował z Bomby, zostałby szybko obalony przez Chińczyków. Trumpowi mimo wszystko udało się wygasić front północnokoreański. A sama idea resetu z Pyongyangiem była raczej ideą Seulu i południowokoreańskiego wielkiego biznesu niż ideą Waszyngtonu.

Trump nie odniósł sukcesów w polityce bliskowschodniej. Głównie ze względu na swoich sojuszników. Plan pokojowy dla Izraela/Palestyny nie mógł zadowolić nikogo. Netanjahu jest gotów podpalić świat byle tylko uniknąć przegranej wyborach i więzienia. Mohamed bin Salman to koleś, który ma jazdy pod wpływem kokainy. Z Turcją sytuacja jest trudna. Syria rozgrzebana. Iran dostał po kieszeni, ale to wytrzyma i się odgryza. Rozmowy z talibami się załamały a USA nadal grzęzną w Afganistanie bez żadnej strategii wyjścia. Gdyby Donald nie słuchał Jareda i Bibiego, poszłoby mu znacznie lepiej. A tak musi narzekać, na to, że amerykańscy Żydzi "są nielojalni". 

Fiaskiem okazała się też próba obalenia reżimu w Wenezueli. Ale głównie ze względu na słabość tamtejszej opozycji oraz totalnie popieprzoną sytuację w tym kraju. Z Meksykiem poszło mu jednak zadziwiająco sprawnie. No cóż, Meksyk korzysta z wojny handlowej i też nie lubi imigrantów z południa...

Podsumowując: Trump oczywiście robi błędy i coraz częściej głupio się zachowuje, ale jego dotychczasowy bilans wypada o wiele lepiej  dla USA i świata niż dokonania Obamy czy Busha Jra.

Ale pamiętajmy o tym, że Trump nie jest znienawidzony przez establiszment za swoją politykę zagraniczną. Ta polityka jest bowiem racjonalna z punktu widzenia części establiszmentu. Polityka zagraniczna nie odgrywa tu roli dominującej. To jego polityka wewnętrzna budzi przerażenie elit ze Wschodniego i Zachodniego Wybrzeża.


Geopolityka jest iluzją. To nie państwa są głównymi graczami, tylko organizacje subpaństwowe. Państwa dla nich są narzędziami. Opisywałem ten mechanizm w swoich seriach blogowych takich jak: Wrześniowa Mgła, Archanioł, Prometeusz, Dies Irae czy Hydra. W seriach Pontifex, Demiurg i Shamballah pokazałem, że te organizacje potrafią być czasem "starożytne". I wygląda na to, że Trump jest dla nich (a przynajmniej dla sporej większości z nich) człowiekiem z zewnątrz. On w jakiś sposób opóźnia ich plany: dotyczące np. budowy "totalitarnej" oligarchii technologicznej, nowego globalnego podziału pracy, wymiany demograficznej i redukcji ludzkiej populacji. Cztery lata to dla nich irytujące opóźnienie. Osiem lat, czyli dwie kadencje, to już fatalne opóźnienie. To k...sko zabawne oglądać irytację tych dupków :)

sobota, 7 września 2019

Hydra: Fundacja


Ilustracja muzyczna: Hiroyuki Sawano - Eren the Coordinate

To miał być wpis o Edwardzie Heathie, brytyjskim premierze, który wciągnął swój kraj do Zjednoczonej Europy (co obecnie Brytyjczycy desperacko próbują skorygować). Heath jest bez wątpienia ciekawą postacią. W 1937 r. jako działacz konserwatywny z Oksfordu odwiedził Parteitag w Norymberdze i spotkał się  na przyjęciu z Himmlerem, Goergingiem i Goebbelsem. W 1938 r. odwiedził pogrążoną w wojnie domową Hiszpanię (a dokładniej komuszo-anarchistyczno-separatystyczną Barcelonę) a latem 1939 r. wraz ze swoim kumplem Madronem Seligmanem wybrał się do Polski i Wolnego Miasta Gdańska, przyglądając się niemieckim przygotowaniom do ataku. Christopher Story, były doradca Thatcher (który nieco ześwirował pod koniec życia) twierdził, że Heath pracował dla Abwehry, ale bardziej prawdopodobne jest że w tym czasie realizował zadania dla brytyjskich tajnych służb. Służby mogły wykorzystywać materiały kompromitujące do kontrolowania homoseksualisty Heatha. Ów premier kumplował się przecież z pedofilem-satanistą Jimmym Savillem i podejrzanie często odwiedzał wyspę Jersey, na której przez wiele lat dochodziło na ogromną skalę do molestowania seksualnego chłopców w lokalnym sierocińcu i prawdopodobnie również do morderstw dzieci.  Jeśli jesteście zainteresowani dziwnymi powiązaniami Edwarda Heatha, to odsyłam Was do tego wpisu Spiskologa.  Jak już bowiem zaznaczyłem, ten wpis nie będzie o premierze, który wciągnął Wielką Brytanię do EWG.

A o czym będzie i czemu wspominam o Heathie? Bo przy badaniu jego życiorysu natrafiłem na o wiele ciekawszego człowieka do opisania...


W styczniu 1972 r. premier Heath podpisał traktat o przystąpieniu Wielkiej Brytanii do EWG. Rok później został za to nagrodzony Europejską Nagrodą dla Mężów Stanu przyznawaną przez Fundację Alfreda Toepfera. Do nagrody dołączony był czek na 200 tys. marek zachodnioniemieckich. Heath odwdzięczył się czyniąc fundatora nagrody Alfreda Toepfera kawalerem Orderu Imperium Brytyjskiego. W 1993 r. ów brytyjski premier przemawiał na pogrzebie tego niemieckiego "filantropa". Toepfer został zapamiętany głównie jako mecenas sztuki i wielki promotor idei Zjednoczonej Europy. Był "modelowym Europejczykiem". A kim był naprawdę?



Był synem kupca z Hamburga, który przed pierwszą wojną światową zaangażował się w Wandervogel  - młodzieżowy ruch o zabarwieniu nacjonalistyczno-ekologiczno-gejowskim.W czasie pierwszej wojny światowej służył w armii Kajzera i walczył pod Ypres i nad Sommą. A po wojnie zaciągnął się do mocno gejowskiego Freikorpsu.  W odróżnieniu od wielu swoich towarzyszy nie przeszedł jednak później do Reichswehry ani do nacjonalistycznych bojówek takich jak SA. Kontynuował tradycję rodzinną i skupił się na handlu zbożem na skalę międzynarodową. Wersja oficjalna jego życiorysu nic nie mówi o jego ówczesnej pracy dla tajnych służb, ale jego spółka była podejrzanie "resortowa". Robił on interesy m.in. w ZSRR, USA i Kanadzie. Pod koniec lat 20. zaczął kupować na dużą skalę nieruchomości na obszarach wiejskich Niemiec i krajów sąsiednich. W zakupionych przez niego posiadłościach organizowano kursy dla kadr SS i NSDAP. Toepfer gościł u siebie m.in. Rudolfa Hessa czy prominentnych członków nazistowskiego podziemia z Austrii, np. Odilo Globocnika, jednego z architektów holokaustu.



Powyżej: Rudolf Hess z Toepferem (po prawej).







W 1931 r. Toepfer zakłada swoją fundację - a w zasadzie plątaninę fundacji przypominającą Open Society Foundations George'a Sorosa. Nie bardzo wiadomo skąd ma pieniądze na "filantropię". Jest przecież Wielki Kryzys, ceny surowców rolnych się załamały a przedsiębiorcy nimi handlujący masowo plajtują. Toepfer jednak na brak funduszów nie narzeka. Funduje m.in. Stypendia Hanzeatyckie dla wybijających się studentów z Oksfordu i Cambridge. Władze tych uniwersytetów patrzą bardzo podejrzliwie na jego fundacje. Widzą w nim element budowania wpływów przez Niemcy wśród brytyjskich elit. Fundacjom Toepfera przyglądają się też uważnie francuskie i szwajcarskie tajne służby. We władzach tych "instytucji charytatywnych" zasiadają m.in.: Konrad Hanlein - przywódca partii Niemców Sudeckich, Friedrich Rainer - późniejszy gauleiter Salzburga i generał SS czy Hermann Bickler - przywódca partii autonomistów alzackich a w czasie wojny jeden z szefów SD w Paryżu.




Alfred Toepfer miał brata Ernesta, który prowadził biznes w USA. Ernest Toepfer był w latach 20-tych sekretarzem działającej w Nowym Jorku organizacji o bardzo stereotypowej nazwie - Wehrwolf. A w latach 30. był ochroniarzem Seppa Schustera, lidera nowojorskich nazistów grupujących się głównie ze środowisk niemieckich imigrantów. Później Ernest przeniesie się do Szwajcarii, gdzie trzyma z tamtejszymi nazistami. W 1938 r. szwajcarskie władze zabierają mu jednak paszport i blokują konto. Jest podejrzany o przygotowywanie dywersji na rzecz III Rzeszy.






Po wybuchu wojny Alfred Toepfer, przestaje udawać wielkiego filantropa i zakłada mundur oficera Abwehry. Stacjonuje w Paryżu, gdzie zajmuje się m.in. czarnym rynkiem, sprowadzaniem strategicznych surowców z krajów neutralnych i ruchami separatystycznymi działającymi na terenie Francji. W 1941 r. pisze raport wskazujący na konieczność budowy Zjednoczonej Europy pod kontrolą Niemiec, ale przy współpracy Francji. Jednocześnie nadal udziela się w biznesie. Jego firma ma filie m.in. w Poznaniu, Krakowie i Lwowie. Handluje m.in. z łódzkim gettem.



W kwietniu 1945 r. Toepfer zrzuca mundur i zaszywa się w Hamburgu. Brytyjscy śledczy szybko go jednak aresztują i trzymają w areszcie przez dwa lata. Toepfer narzeka, że jest przesłuchiwany przez "żydowskiego oficera". Brytyjczycy po pewnym czasie orientują się jednak, że potrzebują dobrego eksperta od dostaw żywności a wiele osób wstawia się za Toflerem i zeznaje, że nigdy, przenigdy nie był on nazistą. Wśród składających te zeznania jest znany pisarz Ernst Juenger - którego wcześniej sponsorował nasz "filantrop". Zeznaje on, że Toepfer ryzykował swoje życie angażując się w spisek z 20 lipca (!), bronił żydowskich kupców zbożowych w Hamburgu i odmówił przystąpienia do NSDAP. O opozycyjnej działalności Toepfera ma świadczyć to, że na przełomie 1937 i 1938 r. przez kilka miesięcy siedział w więzieniu. Mniejsza o to, że siedział za przestępstwa dewizowe i wyszedł z aresztu m.in. po wstawiennictwie Goeringa. Brytyjscy okupanci kupili tę wersję i wypuścili "wielkiego filantropa" na wolność. Jego fundacje znów zaczęły przyznawać nagrody.



Toepfer zaczął się prezentować jako wielki zwolennik demokracji oraz integracji europejskiej. Nadal jednak blisko trzymał się środowisk nazistowskich. W swoich firmach i fundacjach zatrudniał m.in.: generała SS Hansa-Joachima Riecke, odpowiedzialnego za plany zagłodzenia sporej części populacji Europy Wschodniej, generała SS Edmunda Veesenmayera, jednego ze współpracowników Eichmanna i Kurta Hallera, oficera Abwehry odpowiedzialnego m.in. za kontakty z węgierskimi Strzałokrzyżowcami. Pomógł w ucieczce do Argentyny gen. SS, gauleiterowi Hartmannowi Lauterbacherowi . Zrzucił się też na prawników dla gen. SS Wernera Lorenza, w czasie wojny odpowiedzialnego m.in. za przesiedlenia volksdeutschów na polskie tereny i germanizację dzieci oraz dla gen. SS Wernera Besta, jednego z organizatorów Einsatzgruppen i zarazem nazistowskiego namiestnika Danii. Sponsoruje również Thiesa Christophersona, byłego strażnika z obozu koncentracyjnego, który napisał książkę "Kłamstwo Auschwitz". Dla Toepfera wszyscy ciągani po sądach naziści to niewinne ofiary alianckiej zemsty. W 1953 r. organizuje on "ekologiczne" protesty przeciwko brytyjskim okupantom.


Powyżej: Niemiecki kanclerz Helmuth Kohl otrzymuje Europejską Nagrodę dla Mężów Stanu. Toepfer stoi pierwszy po prawej.

To nie przeszkadza mu jednak brylować na salonach jako "wielki Europejczyk". Przyznaje swoje nagrody tabunom polityków, społeczników i artystów z całej Europy. Przyjaźni się ze znaną nam polityczną parówą - Robertem Schumanem i w 1966 r. ustanawia nagrodę imienia tej marionetki. Do nagród przyznawanych przez jego fundację zaliczają się też m.in.: Nagroda Alberta Scheitzera za Humanitaryzm (dostali ją m.in. bp Tutu i Jimmy Carter, ale głównie szła do wojskowych amerykańskich lekarzy zajmujących się dziećmi), Nagroda Szekspira (szła głównie do wybitnych brytyjskich aktorów, ale dostał też ją guru gimboateistów Richard Dawkins), Nagroda KAIROS i Nagroda Herdera, której laureatami byli m.in. Stanisław Lorentz, Zbigniew Herbert, Władysław Bartoszewski i Bronisław Geremek. Toepfer miał specyficzne poczucie humoru bo przyznawał ją wielu ofiarom swoich kumpli.

W kilka lat po śmierci Alfreda Toepfera zebrała się specjalna komisja historyków pod przewodnictwem Hansa Mommsena. Przygotowała ona blisko 500-stronicowy raport, w którym "wykazała", że Toepfer nigdy, przenigdy nie był żadnym nazistą. No cóż, skoro tylu wpływowych ludzi polityki i kultury przyjmowało od niego nagrody, to trudno by się było spodziewać innego werdyktu...

***






W zeszły weekend byłem w Holandii na wyprawie szlakiem żołnierzy gen. Maczka i Sosabowskiego zorganizowaną przez holenderską fundację Liberation Tour. Zwiedziłem m.in. Muzeum Wyzwolenia Zelandii, okolice Axel (m.in. Most Gdynia), Bredę i okolicę (w tym pole bitwy pod Kapelsche Veer), Oosterbeek, Driel, Emmen i miejsce dawnego kobiecego obozu jenieckiego w niemieckiej miejscowości Oberlangen. Po polach Bitwy pod Bredą oprowadzał nas emerytowany ppłk armii holenderskiej - syn jednego z polskich wyzwolicieli tego miasta. W Terneuzen oglądałem zaś obchody 75-lecia początku wyzwalania Holandii, w których uczestniczył król Holandii Willem Alexander. Uhonorowano na nich m.in. dwóch polskich weteranów. Wyjazd baaaaardzo intensywny i baaaardzo udany.





A i nie oburzajcie się, że wokół grobu gen. Maczka nie ma trawy. Nie ma, bo cmentarz przechodzi renowację a przy nim budowane jest Muzeum gen. Maczka. Holendrzy pamiętają o naszym udziale w wyzwoleniu ich kraju i są naprawdę wdzięczni. Pamiętają też Brytyjczycy. Weterani 1 Dywizji Powietrznodesantowej postawili w 2006 r. w Driel pomnik gen. Sosabowskiego. A przy nim umieścili tablicę w trzech językach o tym, jak został on niesprawiedliwie potraktowany przez brytyjskie dowództwo.



Sporo się też dowiedziałem o Holandii w trakcie wojny. Polecam szczególnie Muzeum Wyzwolenia Zelandii i prowadzone przez prywatnego kolekcjonera małe muzeum "Gdzieś w Holandii" w Emmen. 


***

A to już (chyba) ostatni odcinek serii Hydra. Mam nadzieję, że się Wam podobało!