Gdybym był Amerykaninem, to na pewno głosowałbym na Donalda Trumpa. Jako Polak mam co prawda zastrzeżenia do jego koncepcji polityki zagranicznej USA, ale też dużo sympatii za to jak uderza w polityczną poprawność w USA. Jego zwycięstwo będzie ciosem dla liberalnego establiszmentu ze Wschodniego Wybrzeża i Kalifornii - a to w długim terminie oznacza silną i bardziej aktywną Amerykę. Amerykę zwycięską.
Trump przypomina mi gubernatora Hueya Longa, o którym pisałem w serii Steamroller. Mam nadzieję, że go nie zastrzelą przed wyborami. Bo odstrzelić go medialnie po prostu się nie da. Jego słowa o czasowym zakazie wpuszczania muzułmanów do USA zaszkodziły mu w minimalnym stopniu. Wśród wielu wyborców zostały nawet przyjęte z entuzjazmem.
Brytyjski establiszment dokonał więc wrzutki: przypomniał, że w 1995 r. Trump był gwiazdą zbiórki datków na irlandzkich republikanów zorganizowanej w Nowym Jorku przez organizację Przyjaciele Sinn Fein. Trump spotkał się z przywódcą Sinn Fein Gerrym Adamsem, który określił Trumpa jako "kartę atutową" (Trump card) jego partii. Kilka miesięcy później Provisional IRA dokonała krwawego zamachu bombowego w finansowej dzielnicy Londynu Canary Wharf.
Głównym źródłem wsparcia finansowego dla Sinn Fein jest amerykański biznes i diaspora irlandzka w USA. FBI nie robi nic by zatrzymać ten napływ kapitału. I dobrze. USA prowadzą w ten sposób swoją tajną wojnę ze swoimi dawnymi kolonizatorami. A irlandzka konspiracja jest w tej wojnie sojusznikiem Waszyngtonu, tak jak polska konspiracja była sojusznikiem USA na początku XX w. w spisku mającym zniszczenie trzech zaborczych monarchii. Trump wspierając finansowo Sinn Fein (samo wejście na kolację z Adamsem łączyło się z datkiem na rzecz partii) jedynie zapunktował w moich oczach.
***
Zachęcam do czytania mojej powieści "Vril. Pułkownik Dowbor". Może być ona dobrym prezentem świątecznym!
A w przygotowaniu oczywiście następne części serii Hyperborea.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz