Nalot na Essen przeprowadzony w nocy z 25 na 26 marca 1942 r. był częścią "rozgrzewki" przed wielką kampanią bombardowań Zagłębia Ruhry zaplanowaną przez marszałka Arthura Harrisa. Brali w nim udział również lotnicy z polskiego 301 Dywizjonu Bombowego "Ziemi Pomorskiej". Ta operacja sama w sobie niczym szczególnym by się nie wyróżniała, gdyby nie incydent, do którego doszło w trakcie powrotu alianckich maszyn do Anglii. Nad holenderskim jeziorem IJsselmeer, załoga Liberatora pilotowanego przez por. pil. Romana Sobińskiego zauważyła, że leci za nią "świetlisty dysk w kolorze pomarańczowym". Manewry mające na celu zgubienie go nie odniosły skutku. Wobec tego Sobiński rozkazał otworzyć ogień do dysku. Załodze wydawało się, że wiele pocisków trafiło w dziwny obiekt, ale nie uzyskano zestrzelenia. Dysk oddalił się przyspieszając do "niewiarygodnej prędkości". (Warto podkreślić, że porucznik Sobiński był wiarygodnym świadkiem, pilotem odznaczonym Virtuti Militari V kl.) To pierwszy oficjalnie odnotowany przypadek walki Polskich Sił Powietrznych z UFO. O ilu takich incydentach z czasów wojny nie wiemy?
W drugim odcinku serii Phobos przytoczyłem m.in. przypadki obserwacji UFO przez pilotów polskich sił powietrznych w czasach PRL - na podstawie relacji płka Ryszarda Grundmana, byłego dowódcy 1 Pułku Lotnictwa Myśliwskiego "Warszawa". W tym odcinku zajmiemy się obserwacjami z czasów drugiej wojny światowej.
Robert Leśniakiewicz, polski ufolog i zarazem kapitan Straży Granicznej w stanie spoczynku, wspomniał mimochodem w swojej książce "Wunderland", że "wiele obserwacji zarejestrowali Polacy w czasie kampanii wrześniowej w 1939 r.". Niestety nie przytoczył listy tych obserwacji. Szukając doniesień o tych incydentach, natrafiłem jednak na opis ciekawego zdarzenia, do którego doszło w czasie bitwy nad Bzurą. Jak czytamy:
"Serię polskich drugowojennych spotkań z UFO rozpoczął dość nietypowy incydent z 17 września 1939 r., którego świadkiem był Z. Gibasiewicz, mieszkaniec Kórnika. Do wydarzenia doszło w pobliżu Miedniewic (mazowieckie), między Sochaczewem a Żyrardowem, gdzie postanowili schronić się uciekinierzy z ziem zajętych przez Niemców. Wśród świadków znajdowało się ponadto dwóch wykładowców akademickich, lekarz oraz dwie nauczycielki. Wspomnianego dnia ok. 17:00, wszyscy z nich mieli możliwość zaobserwowania dziwnego zjawiska, które porównane zostało do widoku nieruchomych i „zawieszonych na niebie bombowców”. Jak pisał Gibasiewicz, „po upływie kilku sekund kontury maszyn zaczęły się zacierać, w ciągu około pół minuty zamieniły się w kuliste obłoczki burego dymu i powoli zaczęły z wiatrem płynąć w kierunku wschodnim, aż się zupełnie rozpłynęły w powietrzu.” Świadek, który rozmawiał następnie z mieszkańcami Woli Szydłowieckiej (u których wcześniej się ukrywał) dowiedział się, że i oni obserwowali jak eskadra kilku niemieckich bombowców została „spalona” przez przelatujący powyżej obiekt."
Dziwne obiekty na niebie widziano również też przed wybuchem wojny. 30 sierpnia 1939 r. nad Sokalem pojawił się "ognisty krzyż". Podobne zjawisko pojawiło się nad Zamojszczyzną w maju 1939 r. (W XIX w. świetlisty krzyż na niebie zaobserwował również Konstanty Ciołkowski - uczony polskiego pochodzenia, jeden z pionierów kosmonautyki. Ta obserwacja skłoniła go do wiary w kosmizm - czyli filozofię mówiącą, że ludzkość wróci kiedyś tam skąd przybyła - w Kosmos.)
UFO obserwowano również nad okupowaną Polską. Kazimierz Bzowski, jeden z weteranów polskiej ufologii, zainteresował się dziwnymi obiektami na niebie już w 1943 r., gdy służył w AK. 9 kwietnia 1943 r., około godziny 17:00, obserwując niemieckie stanowiska przy północnym murze pacyfikowanego getta warszawskiego. Opisywał to później tak:
"Była to kula o ostrych konturach, wewnątrz której widać było wyraźnie mieszające się ze sobą i przeplatające się palczasto-zaokrąglone pasy dwóch ostro widocznych barw: malinowej i ciemno – zielono - niebieskiej, tak zwanej ‘pawiej’. Kula poruszała się ruchem falistym, podwyższając lekko i obniżając swój lot. Mając już wyrobione, rutynowe nawyki obserwacyjne określiliśmy obaj jej prędkość na porównywalną z niemieckim samolotem zwiadowczym typu Fieseler Storch, to jest około 80 do 100 km w powolnym locie nisko nad ziemią. Przez lornetkę widać było pojedyncze okna górnych pięter płonących domów. Kula miała średnicę ‘czterech okien w starym budownictwie’, zaś wysokość lotu kuli nad domami określiliśmy jako ‘trzy kamienice nad kamienicą’. Przeciętna wysokość tych starych domów to cztery piętra plus parter, daje to około 20 m., a zatem kula była nie wyżej niż 60 m.w nad domami i miała około 8 m. średnicy. Tu przydała się podziałka kątowa w wypożyczonej niemieckiej lornetce; biorąc pod uwagę te parametry lotu, nieco później obliczyliśmy, iż ‘obiekt’ był od nas oddalony w poziomie o około tysiąc sześćset metrów. Niemcy i szaulisi strzelający ku oknom budynków, w których czasami się ktoś pojawiał, przeważnie nie żaden obrońca a tylko ktoś usiłujący się ratować z ognia, prawie jednocześnie na chwilę przerwali ogień – gdy kula wynurzyła się zza ściany dymów i nadleciała nad ich stanowiska u wylotu ul. Bonifraterskiej, w pobliże dolnej południowej części wiaduktu nad torami kolejowymi, nad miejsce dobrze widziane zarówno przez nas jak i przez tych przygodnych widzów z ‘rasy panów’, którzy zresztą w tym momencie przypomnieli sobie o lornetce i zabrali ją ‘Brunowi’. Ale my już zdążyliśmy za pomocą tego niemieckiego sprzętu wykonać pracę zwiadowczą przeciwko im samym.
Przez kilka minut ze wszystkich luf broni ręcznej i maszynowej strugi pocisków świecących kolorowymi punktami leciały w stronę nadlatującej kuli. Widać było, że przechodzą one całymi wiązkami na wylot przez nią, a ona jakby sobie nic z tego nie robiła... leciała całkiem wolno nad nimi, później w stronę Starego Miasta. Tam na sekundę zatrzymała się nieruchomo, po czym wzbiła się prawie pionowo wzwyż, niknąc na wysokościach z niewiarygodną prędkością. Tu nasze wprawione do obserwacji oczy zauważyły szczegół tego lotu, który przez dziesiątki lat nie miał nie tylko żadnego znaczenia ale i był niewyjaśniony... pozornie nawet nielogiczny. Otóż kula nadleciała od zachodu ale po sekundowym zatrzymaniu się, ulatując wzwyż odchyliła tor swojego lotu o kilka- kilkanaście stopni kątowych ku zachodowi, jakby z powrotem w stronę skąd przybyła..."
(Bzowski służył walczył później w Powstaniu Warszawskim w pułku AK "Baszta".)
(Widziałem kiedyś zdjęcia krzyża postawionego w jednej z wiosek w Świętokrzyskim, upamiętniającego przelot świetlistej kuli na niebie w 1943 r. Próbowałem je odnaleźć w necie, ale niestety mi się nie udało. Może któryś z Czytelników je przypadkiem znajdzie?)
UFO zaobserwowano również nad Warszawę w sierpniu 1944 r. Świadek Zenon Sergisz obserwował ten obiekt z ulicy Kruczej: " patrząc na przelatujący po bezchmurnym niebie niemiecki bombowiec, ujrzał na niebie trzy bardzo jasne punkty. Znajdowały się one dość wysoko i tkwiły w powietrzu nieruchomo, aby po kilku sekundach szybko opaść w dół. Znalazły się na tyle nisko, iż według świadka, schowały się za pobliskimi domami. Po chwili obiekty wzniosły się ukośnie do góry, przez co mężczyzna dostrzegł ich kulisty kształt. Leciały w odwróconym szyku (dwa z przodu, jeden z tyłu), przelatując jakieś 50 m. pod wspomnianym bombowcem. Jak mówił świadek: „Były silnie spłaszczone, coś pośredniego między soczewką a monetą, znacznie mniejsze od samolotu. I jeszcze jedno: leciały prostopadle do ziemi, to znaczy posuwając się swoją największą powierzchnią." Leśniakiewicz podaje, że do tej obserwacji doszło tuż przed Powstaniem - 1 sierpnia 1944 r. około godziny 11.
Zapewne wiele obserwacji UFO było klasyfikowanych przez świadków jako nowe niemieckie czy alianckie samoloty. Dochodziło jednak też bliższych obserwacji. Ich przykładem była ta dokonana w 1944 r. w okolicach Dusseldorfu przez polską robotnicę przymusową, panią Z.S. Latający dysk o średnicy 3 m wylądował na chwilę na polu. Gdy ponownie wzbił się w powietrze, na wysokości 20 m został niecelnie ostrzelany przez obsługę niemieckiego działa przeciwlotniczego. Szybko po tym odleciał na zachód i "rozpłynął się w powietrzu". Po incydencie na miejscu pojawiała się grupa niemieckich oficerów, którym towarzyszyli jacyś cywile. Jeden z nich, nazywany przez innych "profesorem" przesłuchiwał świadków. Zadawał pani Z.S. podobne pytania jak w latach 90. polski ufolog Bronisław Rzepecki. Ciekawe czy później ten "profesor" trafił do Nowego Meksyku?
Ciekawej obserwacji dokonał też 18 lipca 1943 r. w okolicach Gdyni francuski jeniec posługujący się pseudonimem "Theau". Jego relację zamieścił w latach 80. francuski ufolog Jean Sider. Zauważył on wbity w wydmę dziwny płaski obiekt, który wydawał mu się zrobiony z aluminium. Pomyślał, że to jakiś niemiecki samolot, który miał problemy techniczne. Jakiś człowiek usuwał piach z boku tego obiektu. Po chwili ta postać się odwróciła do Francuza, a on przeżył szok. Widział przed sobą kobietę ubraną w ściśle przylegający do ciała kombinezon. Była ona blondynką, wysoką na jakieś 175 cm, mającą jasną cerę i lekko skośne oczy. (Znowu Obcy wyglądający jak ludzie!) Odezwała się do niego w nieznanym języku a potem gestem poprosiła go o pomoc w odkopywaniu obiektu. Gdy go odkopali, przybyszka kazała mu się oddalić, po czym weszła do środka pojazdu. Dysk o średnicy 6 m wzbił się w powietrze wydając wibrujący dźwięk i bardzo szybko się oddalił. Ta relacja jest uznawana za "ufologiczny folklor", ze względu na "ziemski" wygląd pilotki UFO i na to, że była ona atrakcyjną kobietą. W serii Phobos wielokrotnie pojawiał się jednak wątek "Obcych wyglądających jak my" - w tym mających wygląd ładnych blondwłosych kobiet.
"Theau" sam nie był przekonany o tym, że spotkał przedstawicielkę obcej cywilizacji. Podejrzewał raczej, że była niemiecką pilotką-oblatywaczką w stylu Hanny Reitsch czy Melity von Stauffenberg. Reitsch i Stauffenberg były jednak jedynymi niemieckimi oblatywaczkami. I bynajmniej nie wyglądały tak jak urodziwa pilotka UFO z okolic Gdyni (której lekko skośne oczy w połączeniu z blond włosami sugerowałyby bardziej rosyjskie pochodzenie - ale jak wiemy Sowieci nie dysponowali wówczas taką zaawansowaną technologią). Ciekawe czy pojawienie się tej istoty w okolicach Gdyni miało jakiś związek z tym, że w Babich Dołach znajdował się wówczas ośrodek badawczy Luftwaffe? Babie Doły były nazywane przez Niemców "Hexengrund" czyli "Ziemią Czarownic". Czyżby te "czarownice" latające na dziwnych pojazdach pojawiały się tam od wieków? Gdynia to również miejsce rzekomej katastrofy UFO z 21 stycznia 1959 r. - obiekt widziany przez wielu świadków miał wówczas spaść do basenu portowego. Ale to już historia być może na jeden z kolejnych odcinków serii Phobos...
***
Serię Phobos na pewien czas wstrzymam. Mam nadzieję, że bonusowe odcinki się Wam podobały. Dla przypomnienia - oraz uniknięcia pytań od mniej zorientowanych - podaje linki do poprzednich odcinków serii. Możecie ocenić na ile spójna i wiarygodna jest to narracja. Szczególnie o "obcych wyglądających ja my".
20 lutego 1954 r., podczas urlopu w Palm Springs w Californii, prezydent Eisenhower zniknął na kilkanaście godzin. Pojawiały się plotki, że zachorował lub nawet umarł. Później tłumaczono, że musiał nagle udać się do dentysty, bo plomba wypadła mu, gdy jadł pieczonego kurczaka. Świadkowie widzieli jednak tego dnia Eisenhowera w zupełnie innym miejscu - bynajmniej nie w gabinecie dentystycznym. Bill Kirklin, lekarz Sił Powietrznych, opowiadał, że tego dnia wezwano go wraz z ambulansem do bazy lotniczej Norton. Widział jak personel bazy witał prezydenta na pasie startowym. Eisenhower przesiadł się tam w C-45 i odleciał w stronę bazy lotniczej Muroc/Edwards. Baza była wówczas z jakiegoś powodu zamknięta na trzy dni - co potwierdził na podstawie wielu relacji ppłk Wendelle Stevens. Co się wówczas wydarzyło w tej bazie i co ściągnęło tam prezydenta?
Henry McElroy, republikański stanowy kongresmen z New Hampshire, ujawnił w 2012 r., że podczas pracy w Komisji ds. Weteranów, dostarczono mu dziwny dokument - memorandum do prezydenta Eisenhowera, w którym była mowa o obcych istotach obecnych na terenie USA (czyżby te obce istoty wyglądały jak ludzie?) i że można zaaranżować spotkanie z nimi. Charles Suggs Jr, sierżant marines twierdził, że jego ojciec, komandor US Navy Charles Suggs Sr był jedną z osób towarzyszących prezydentowi podczas spotkania z "nordyckimi" obcymi 20 lutego 1954 r. w bazie Edwards. Widział tam dwóch wysokich obcych, mających białe włosy, jasnoniebieskie oczy i "pozbawione koloru" usta. "Rzecznik obcych" stał kilka metrów od Eisenhowera a drugi obcy na rampie, która wysunęła się z latającego dysku. Dopytywali się oni prezydenta m.in. o amerykańskie próby jądrowe. Na 1 marca 1954 r. był zaplanowany na atolu Bikini test bomby wodorowej "Castle Bravo" o mocy 15 Mt. Anonimowy pułkownik Sił Powietrznych, będący w latach 50. pilotem oblatywaczem, opowiedział Lordowi Clancarty, o tym że widział w bazie Edwards w 1954 r. lądowanie pięciu obcych pojazdów - dwóch cygarokształtnych i trzech dysków. Obcy mieli wyglądać "jak ludzie, ale nie do końca jak ludzie". Spotkali się z prezydentem i poinformowali go, że chcą rozpocząć na Ziemi "program edukacyjny". Inny anonimowy oficer Sił Powietrznych powiedział pilotowi RAF Desmondowi Leslie, że w bazie Edwards wylądował dysk o średnicy 100 stóp, który Eisenhower obejrzał w hangarze 27. Wdowa po oficerze żandarmerii z bazy Edwards opowiadała natomiast, że jej mąż widział prezydenta wchodzącego w 1954 r. do hangaru, by obejrzeć latający dysk. Brytyjski ufolog Timothy Good zebrał kolejne trzy relacje mówiące o lądowaniu latających dysków w bazie Edwards. Wszystkie one mówią o 20 lutego 1954 r. Jeden ze świadków brał udział w "omyłkowym" ostrzelaniu UFO z działa przeciwlotniczego. Don Philips, inżynier sił powietrznych, pracujący m.in. nad U-2 i SR-71 Blackbird, zeznał natomiast, że widział film ze spotkania Eisenhowera z obcymi w bazie Edwards nakręcony w 1954 r.
Mamy też dokument z epoki pośrednio potwierdzający, że 20 lutego 1954 r. doszło do czegoś w bazie Edwards. Nie jest to oficjalny dokument rządowy, ale prywatny list wysłany 16 kwietnia 1954 r. przez pisarza i badacza zjawisk paranormalnych Geralda Lighta do Meade'a Layne'a, dyrektora Stworzyszenia Granicznych Badań Naukowych. Light twierdził w tym liście, że znalazł się w grupie wyselekcjonowanych "reprezentantów społeczeństwa", którzy odwiedzili bazę Edwards wraz z prezydentem 20 lutego 1954 r. Byli grupą testową. Zaproszono ich, by zbadać ich reakcje na istnienie cywilizacji pozaziemskich. Light wspomniał o "pięciu różnych typach pojazdów powietrznych badanych przez oficjeli z Sił Powietrznych z pomocą i za zgodą Etherian". Ethernianami nazywał on "nordyckich" obcych, z którymi rzekomo miał kontakt już w latach 30. Zwróćmy uwagę, że Light podał taką samą datę i miejsce kontaktu jak inni świadkowie, pisał o takie samej rasie obcych, obecności prezydenta i o tym, że oficjele z Sił Powietrznych mieli okazję zbadać na miejscu pięć obcych statków. Light napisał również, że wraz z nim byli tam m.in.: "Franklin Allen z gazet Hearsta", Edwin Nourse z Brookings Institution (były doradca ekonomiczny Trumana) oraz... "biskup MacIntyre z L.A.". Nazwisko biskupa zapisał błędnie - prawidłowe to James Francis McIntyre.
Te same nazwiska - w tym biskupa McIntyre'a - jako uczestników spotkania w bazie Edwards w 1954 r. - podał kontrowersyjny ufolog Milton William Cooper, w latach 1970-1973 funkcjonariusz wywiadu marynarki wojennej (ONI) we flocie Pacyfiku. Cooper opisywał to spotkanie na podstawie dokumentów z jakimi się rzekomo zapoznał w ONI. (Cooper został zabity przez policję 5 listopada 2001 r. Wcześniej twierdził, że Clinton wydał na niego wyrok i ostrzegał przed terrorystycznym atakiem "false flag" na USA.)
W 2001 r. włoski ufolog Cristoforo Barbato, usłyszał od jezuity pracującego dla służb wywiadowczych Stolicy Apostolskiej, że w 1954 r. prezydent Eisenhower spotkał się z obcymi w bazie Muroc/Edwards. Spotkanie było filmowane przez amerykańskich wojskowych (kolejny zazębiający się element w relacjach.) W spotkaniu miał uczestniczyć arcybiskup Los Angeles James Francis McIntyre, który poleciał później do Rzymu i zbriefował na ten temat papieża Piusa XII. Papież nakazał watykańskim służbom zbierać informacje dotyczące obcych oraz ich kontaktów z rządem USA. Przypomnę, że Pius XII był papieżem wywodzącym się z tajnych służb - wykonywał misje we Francji i w Niemczech a w czasie II wojny światowej był w samym centrum tajnych rozgrywek wywiadowczych mających na celu likwidację Hitlera i zmianę wyniku wojny.
Kim był jednak wspomniany arcybiskup James McIntyre? Był jednym z najwybitniejszych amerykańskich biskupów katolickich. Zaczynał karierę jeszcze przed I wojną światową jako makler na Wall Street. Wybrał jednak stan duchowny. W 1936 r. został prałatem papieża Piusa XI. W latach 1940-1948 był biskupem pomocniczym Nowego Jorku - współpracownikiem antykomunistycznego arcybiskupa Francisa Spellmana, będącego biskupem polowym armii USA. (Można więc uznać, że siły zbrojne uznawały abpa McIntyre'a za "swojego człowieka".) W latach 1948-1970 był arcybiskupem Los Angeles a w 1953 r. został pierwszym kardynałem z Zachodu USA. Zapamiętany został jako wielki budowniczy parafii, kościołów i szkół. A także jako ostry antykomunista wojujący w latach 60-tych z liberalno-lewicowymi durniami w sutannach i innymi śmieciami. Namawiał księży, by chodzili na spotkania John Birch Society. Był też tradsem. Kontestował deformę liturgiczną soboru watykańskiego drugiego a na emeryturze odprawiał Mszę Trydencką w swojej prywatnej kaplicy. I ten właśnie altrightowy trads był depozytariuszem tajemnicy kontaktu z obcymi w bazie Muroc/Edwards...
Wspomniany w poprzednim odcinku serii Phobos "kontaktowiec" George Adamski twierdził, że spotkał się z papieżem Janem XXIII w Watykanie w 1963 r. Tak właściwie to Adamski się z tym specjalnie nie afiszował - to kilka lat później opowieści o tej wizycie rozpropagowali jego znajomi. Watykan oczywiście zaprzeczał, by do tej audiencji doszło. Menedżer hotelu, w którym Adamski zatrzymał się wówczas w Rzymie widział jednak jak jakiś "biskup" zostawił na recepcji przesyłkę do Adamskiego. W przesyłce tej był złoty medal pamiątkowy z Janem XXIII. Ponoć ten medal można było nabyć w sklepach z pamiątkami, ale jednak to dziwne, że jakiś purpurat sam się fatygował, by go dostarczyć... (Zauważmy, że Jan XXIII też był papieżem wywodzącym się z tajnych służb.) Kardynal Loris Capovilla, prywatny sekretarz Jana XXIII rzekomo opowiadał przed swoją śmiercią, że w 1961 r. wraz z Ojcem Świętym obserwował UFO nad Ogrodami Watykańskimi. Z UFO miał jakoby wyjść Obcy, który wyglądał ludzko poza tym, że otaczała go złocista poświata. Papież ponoć porozmawiał przez chwilę z Obcym na osobności. Potem powiedział swojemu sekretarzowi: "Synowie Boży są wszędzie. Czasem mamy trudności z rozpoznawaniem naszych braci". Synowie Boży tacy jak w Rozdziale 6 Księgi Rodzaju?
Jezuita z watykańskich tajnych służb, z którym rozmawiał Barbato, twierdził, że Jan Paweł II był zwolennikiem ujawnienia prawdy o obcych cywilizacjach. Stykał się jednak z oporem frakcji temu przeciwnych. Jan Paweł II mocno przyjaźnił się z prezydentem Ronaldem Reaganem, który był zafiksowany na punkcie istnienia obcych cywilizacji i zagrożenia jakie stanowią one dla Ziemi. Skoro Reagan rozmawiał o tym ze swoim przeciwnikiem - Gorbaczowem - i wspominał tę kwestię podczas wystąpienia na forum Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych, to czemu nie miałby poruszyć tego tematu w rozmowach ze swoim przyjacielem Karolem Wojtyłą?
Czy "miękkie ujawnienie" było jednak w jakiś sposób prowadzone przez Stolicę Apostolską? W 2000 r. doszło do niecodziennej debaty pomiędzy Zecharią Sitchinem - autorem bestsellerów o tematyce paleoastronautycznej (znawcą starożytnych języków bliskowschodnich piszącym o biblijnych "Nephilim"/ sumeryjskich Annunaki) a monsignore Corrado Balduccim - przyjacielem papieży i zarazem głównym egzorcystą Diecezji Rzymskiej. Balducci przyznał podczas tej debaty, że cywilizacje pozaziemskie mogą istnieć, mogą być bardziej od nas zaawansowane i mogły... nas stworzyć. W 1998 r. stwierdził, że UFO jest zjawiskiem realnym, które w znacznej większości przypadków nie ma charakteru demonicznego. Prałat Balducci to żaden modernista czy liberał. To konserwatysta, który ze swoją krytyką współczesnej antykultury mógłby dobrze odnajdywać się na antenie Radia Maryja. To też duchowny, który zaczynał swoją karierę za Piusa XII, w 1954 r. w służbie dyplomatycznej - czyli w tajnych służbach. Czyli akurat wtedy, gdy Pius XII nakazał tajnym służbom zbierać informacje o obcych.
Zaskakującym sygnałem dotyczącym tego, jak Stolica Apostolska postrzega fenomen UFO jest również to, że Watykan szeroko otworzył swoje archiwa dla ufologa Michaela Hesemanna. Hesemann napisał dzięki temu kilka dobrych książek historycznych - np. poświęconych Piusowi XII i dawnym relikwiom. Nie da się jednak zaprzeczyć, że jest on też czołowym niemieckim ufologiem, który kiedyś robił m.in. wywiady z kontaktowcem Billym Meierem. I ten czołowy niemiecki ufolog napisał wspólnie z Georgiem Ratzingerem książkę "Mój brat papież".
No cóż, Kościół Katolicki to organizacja badająca zjawiska paranormalne od 2 tysięcy lat. Dłużej niż ci wszyscy newage'owi pajace. Siłą rzeczy musiała zgromadzić na ich temat - w tym na temat UFO - ogromną wiedzę. A że się tą wiedzą nie dzieli, jest w pełni zrozumiałe. Zobaczcie choćby do jakiego chaosu doprowadziła swobodna interpretacja Biblii - do powstania setek popierdolonych sekt (takich jak skopcy), wojen religijnych i innych zbrodni. A co by było, gdyby ujawnić wiedzę o prawdziwych korzeniach ludzkości i o tym, że nie jesteśmy sami we Wszechświecie? Jakie chore ideologie i sekty powstałyby w wyniku tego ujawnienia?
***
Zakończmy akcentem humorystycznym. Na temat UFO wypowiadał się też niezastąpiony pastor Chojecki. Z jego audycji możemy dowiedzieć się, że ludzie przekonani o realności tego zjawiska to "wierzący w Putina". Czyli, że m.in. Ronald Reagan, gen. MacArthur, gen. Exxon, płk Corso i tabuny innych przedstawicieli amerykańskich resortów siłowych to komuniści i putiniści. Dalej jest coraz większa żenada. Pastor mówi, by olać "jakieś tabliczki wykopane na pustyni" i w temacie Sumerów i Annunaki wierzyć tylko Biblii (która została pewnie od razu objawiona w formie drukowanej :).
Ale dnem żenady jest to, gdy jakaś kobiecina "streszcza" sumeryjski Epos o Gilgameszu. Prawi kocopały, że Gilgamesz "wraz ze swoim przyjacielem Wężem" wybrał się, by zabić Boga, którego obwiniał o zesłanie Potopu. No cóż, Gilgamesz wybrał się w świat by zdobyć nieśmiertelność, nie chciał zabić żadnego z wielu bogów sumeryjskiego panteonu, a jego przyjacielem nie był wąż, tylko małpolud Enkidu. Pastor na podstawie kocopałów tej kobieciny buduje później swoją główną narrację dotyczącą UFO i przekonuje, że Watykan służy reptilom, bo chiński smok noszony w Pochodzie Trzech Króli to właśnie ten wąż, z którym kumplował się Gilgamesz. No cóż, ten Wąż mi się skojarzył z Jashin-chan czyli główną bohaterką komediowego anime "Dropkick" poświęconego demonom. Gorąco je polecam Pastorowi i jego "specjalistce od Sumeru". Ksiądz Natanek też poleca! (I tu mamy wyraźną wyższość ludowego katolicyzmu nad plastikowym "biblijnym krześcijaństwem" rodem z Las Vegas - ks. Natanek potrafił rzucić klątwę na TVN i wkrótce potem wybuchła sprawa z molestowaniem przez Durczoka.)
***
Być może (zależnie od obfitości materiałów) będą kolejne odcinki serii Phobos, która cieszy się ogromną popularnością. Ale poczekajmy jeszcze jaka będzie sytuacja po Nowym Roku. Dla każdego z nas 2020 r. był co najmniej dziwnym rokiem. Dla mnie też. Po raz pierwszy od 2005 r. nie pojechałem nigdzie za granicę. Zwiedzałem za to piękne i bogate w historyczne ślady tereny Polski - Warmię, Lubelszczyznę i Ponidzie. Spotykałem się ze znajomymi z różnych obszarów Polski. Czułem się jak w programach "Było nie minęło" czy "Polowanie na Hitlera". Były też przygody paranormalne. Ale o nich we właściwym czasie :) W Sylwestra wszyscy będą natomiast "nerdami". Miejmy nadzieję więc, że 2021 rok będzie jak "Zemsta Frajerów" :)
Dobrego 2021 roku! Niech yetisyny same się zresetują!
Belgijski jezuita Albert d'Orville był jednym z pierwszych zachodnich podróżników w Tybecie. W listopadzie 1661 r., podczas swojej podróży przez Tybet, zauważył on tam na niebie dziwny obiekt. Początkowo myślał, że to lokalny gatunek ptaka. Gdy obiekt się jednak przybliżył jezuita dostrzegł, że przypomina on "podwójny chiński kapelusz". Pojazd powoli leciał nad Lhasą, tak jakby chciał, by wszyscy go podziwiali. Ojciec d'Orvielle zaczął rozmawiać o tym zjawisku ze stojącym obok niego buddyjskim lamą. Lama odpowiedział mu: "Mój synu, to co widziałeś nie było magią, gdyż istoty z innych światów podróżują przez ocean Wszechświata i są tymi, którzy tchnęli ducha w pierwszych ludzi, którzy żyli na tym świecie. (...) Te istoty mają jasną skórę i są zawsze przez nas przyjaźnie przyjmowane. Często wpadają do naszych klasztorów. Nadal nas uczą, odkrywając prawdy, które zostały zagubione podczas stuleci kataklizmów, które zmieniły oblicze Ziemi".
Zauważmy, że istoty te miały według lamy białą skórę...
W latach 50-tych XX w. wielką popularność zdobył "kontaktowiec" George Adamski, twierdzący, że spotyka się obcymi istotami o "nordyckim" wyglądzie. Adamski niewątpliwie podkręcał historie dotyczące swoich kontaktów, ale miał też świadków i robił zdjęcia. Jak to ze zdjęciami bywa, są one podważane, choć np. pułkownik Sił Powietrznych USA Wendelle Stevens, posiadacz jednego z największych prywatnych archiwów dotyczących UFO, uważał, że Adamski rzeczywiście był w kontakcie z jakimiś obcymi. (Intrygujące jest choćby to, że UFO ze zdjęć Adamskiego wyglądały prawie tak jak rzekome nazistowskie latające dyski Haunebu II.) Kilku byłych pracowników Departamentu Obrony przyznało natomiast w 2009 r., że widzieli Adamskiego na terenie Pentagonu, gdzie był przesłuchiwany w sprawie swoich kontaktów z "Nordykami". Zresztą urodzony w Bydgoszczy Adamski miał wojskową przeszłość. Służył w armii USA podczas ekspedycji przeciwko Pancho Villi oraz w czasie I wojny światowej.
Rodzina Adamskiego przybyła w 1893 r. do USA z zaboru pruskiego. Zaprzyjaźnił się z nią tajemniczy "wujek Sid". Zdołał przekonać polskich imigrantów, by pozwolili zabrać ich 12-letniego syna z nim w podróż do Azji w latach 1904-1909. Mieli razem dotrzeć m.in.... do Tybetu. Dr Raymond Keller, lingwista i historyk, który wykładał przez pewien czas w Chinach, w swojej serii książek poświęconych "kontaktowcom" twierdził, że Adamski i tajemniczy "Wujek Sid" prawdopodobnie dotarli do słonego jeziora Nam Co (położonego na wysokości ponad 4 tys. m. n.p.m.), będącego jednym z centrów "zdarzeń paranormalnych" w Tybecie. W 1936 r. Adamski zakłada w Laguna Beach w Kalifornii Królewski Zakon Tybetański. Uczy buddyjskiej filozofii pomieszanej z teozofią oraz technik medytacyjnych. Pisze też książkę na temat "wiedzy Mędrców Wschodu". W późniejszym okresie używa zamiennie określenia Królewski Zakon Tybetu i "Kosmiczni Bracia". Sugeruje wyraźnie, że ci "nordycko" wyglądający obcy, z którymi się kontaktował mają związek z Tybetem.
W Tybecie, Mongolii oraz w innych krainach Azji Środkowej wciąż żywe są legendy o tajemniczym, podziemnym królestwie Szambali. Ma ono być zmilitaryzowaną buddyjską utopią, której mieszkańcy dysponują futurystyczną technologią oraz supermocami psychicznymi. Legendy te opisywał m.in. wybitny polski pisarz Ferdynand Antoni Ossendowski, który zetknął się z nimi w Mongolii, podczas ucieczki z ogarniętej rewolucyjną pożogą Rosji. Szambali szukały na poważnie tajne służby carskiej i bolszewickiej Rosji oraz III Rzeszy. Wątki te opisywałem już w serii blogowej Shamballah, do której możecie sięgnąć w celu odświeżenia wiedzy.
Ossendowski podczas rozmów z lamami z jednego z kluczowych mongolskich klasztorów usłyszał m.in., że niektórzy ludzie z Szambali "podróżują pomiędzy gwiazdami, obserwują tam wydarzenia, tamte nieznane ludy, ich życie i prawa". Również Nicholas Roerich zawarł wątek ufologiczny w swoich wspomnieniach z podróży po Tybecie i Mongolii. Widział on jak podczas ceremonii poświęconej Szambali na niebie pojawił się srebrzysty dysk.
Zauważmy, że w opowieściach o Szambali, mieszkańcy tego legendarnego podziemnego królestwa, wyglądają jak ludzie. Od tubylców czasem różnią się tylko białą skórą i jasnymi włosami. Wyglądają więc tak, jak jeden z lamów mówił jezuicie d'Orville'owi. I tak jak wyglądali rzekomi "Kosmiczni Braci", z którymi kontaktował się Adamski, nazywający ich również "Królewskim Zakonem Tybetu". I tak jak nordyccy obcy, których widziało wielu innych "kontaktowców".
Pamiętacie słowa byłego kanadyjskiego ministra obrony z lat 60-tych Paula Heyllera o czterech różnych rasach obcych odwiedzających Ziemię i o tym, że jedna z nich wygląda tak jak ludzie? A świadectwo sierżanta sztabowego Roberta Deana, który w latach 60-tych pracował w kwaterze głównej NATO w Brukseli i zapoznał się tam z dokumentem mówiącym o czterech różnych obcych rasach odwiedzających Ziemię, z czego jedna miała wyglądać jak ludzie? Pisałem o tym w jednym z poprzednich odcinków serii Phobos.
Okazuje się, że przekonanie o istnieniu Obcych wyglądających jak ludzie jest silne nie tylko u prominentów z Wolnego Świata. Dr Sun Shili, oficjalny chiński ufolog i zarazem były oficjel z MSZ, stwierdził w 2002 r., że "nie można wykluczyć, że Obcy żyją i pracują w chińskim społeczeństwie". Mówił też, że Chiny są "krajem bogów". To była wyraźna aluzja zarówno do legend o Szambali jak i o tych mówiących o siedzibach bogów w górach Kunlun oddzielających Tybet od Xinjangu. Na terenie Chin znajduje się bardzo wiele miejsc mogących kryć rewolucyjną wiedzę dotyczącą przeszłości Ziemi. I oczywiście dostęp do nich jest bardzo ograniczony i kontrolowany przez Partię, wojsko i bezpiekę. Tak jest np. ze świętą górą Kajlas - piramidalnym szczytem w Tybecie - który miał być siedzibą hinduskiego boga Shivy. (Jeśli nazwa wydaje się Wam być turbosłowiańska, to w regionie jest ich trochę - "Lech" czy góra "Stok". Wiele sanskryckich słów - w tym określenie "bóg" jest niezwykle podobnych do słów słowiańskich. W Lakdah, czyli indyjskiej części Tybetu mieszka ludność aryjska.) Chińczycy budują bazę rakietową u podnóża tego świętego miejsca. Ciekawe, czy szukają też czegoś we wnętrzu tej góry...
Starożytni Obcy wyglądający tak jak ludzie...
W 2013 r. Dalajlama XIV, w typowym dla siebie jajcarskim stylu poruszył kwestię istnienia obcych cywilizacji. "Jeżeli spotkamy się kiedyś z gościem z innej galaktyki, to spójrzcie na niego, to będzie ta sama istota ludzka. Może będziemy miała nieco inne kształty, ale ogólnie ta sama. Co więcej, to ta sama istota odczuwająca. Szanujcie ją. Patrzcie na nią. To ta sama istota czująca. Możemy natychmiast podać sobie ręce" - mówił podczas wykładu w Portland. Oczywiście to był tylko przekaz dla idiotów z Zachodu. Przekaz wewnętrzny był trochę bardziej poważny.
John E. Mack, psychiatra z Uniwersytetu Harvarda, zdobywca Pulitzera, były lekarz Sił Powietrznych i zarazem badacz fenomenu uprowadzeń ludzi przez Obcych, przeprowadził długą rozmowę z Dalajlamą na temat cywilizacji kosmicznych. Kilka jej szczegółów ujawnił w apologetycznym filmie dokumentalnym poświęconym Dalajlamie. Jego Świętobliwość miał stwierdzić, że oprócz istot posiadających ciała, są też takie, które mają formę ale nie mają ciała i takie pozbawione formy i ciał. Wspominał o istotach międzywymiarowych. Mack powiedział chyba nieco za wiele, bo w 2004 r. został rozjechany przez pijanego kierowcę. Karma.
***
W następnym odcinku serii Phobos będzie crossover z serią Pontifex. Cofniemy się do 1954 roku...
A tymczasem wiceprezydent Mike Pence (który w styczniu ma ponoć przylecieć do Polski) ogłosił, że żołnierze Sił Kosmicznych USA będą nazywani "Strażnikami". Historia zatoczyła koło. "Strażnikami" - "Netheru" nazywano bogów Egiptu. "Krajem Strażników" był też "Sumer".
No cóż, żyjemy w ciekawych czasach. W Neapolu nie powtórzył się cud św. Januarego. To zwykle zwiastowało wielkie katastrofy. A 21 grudnia mamy koniunkcję Jowisza i Saturna - pierwszą od blisko 800 lat. Podobną jak w czasie narodzin Chrystusa. (No wówczas jeszcze do koniunkcji dołączył się Mars...).
No cóż, Wesołych Świąt Bożego Narodzenia dla Szanownych Czytelników!
"W trakcie ostatnich miesięcy wojny załogi wielu B-29 nad Japonią widziały, coś co opisywały jako "kule ognia", które je śledziły, okazjonalnie się do nich zbliżały i niemal siedziały na ich ogonach, zmieniały kolory od pomarańczowego poprzez czerwony do białego i z powrotem, ale nigdy nie zbliżyły się, by zaatakować lub rozbić się w stylu samobójczym. Jeden B-29 wykonywał manewry uniku wewnątrz chmury, ale kiedy B-29 wyleciał z niej, kula ognia nadal go śledziła w relatywnie tej samej pozycji. Była 500 jardów za nim, miała trzy stopy średnicy oraz fosforyzującą, pomarańczową poświatę. Żadne skrzydła czy kadłub nie sugerowały, że to bomba lotnicza lub samolot. Kula ognia śledziła B-29 przez wiele mil a potem zniknęła tajemniczo, tak jak się pojawiła, w świetle brzasku nad Fujiyamą" - to fragment artykułu "Tajemnica Foo Fighters" opublikowanego w grudniu 1945 r. w "The American Legion Magazine". Autorem tego tekstu był ppłk Jo Chamberlin, doradca generała Henry'ego "Hapa" Arnolda, ówczesnego dowódcy lotnictwa armijnego USA. Chamberlin omawia w nim przypadki obserwacji zjawiska znanego jako "foo fighters" nad Japonią, Pacyfikiem i Europą. Wszystkie te obserwacje zostały dokonane przez amerykański personel lotniczy.
O fenomenie foo fighters wspominałem już w jednym z poprzednich odcinków serii Phobos. Przyjęło się, że do pierwszych ich obserwacji doszło latem 1944 r. nad Francją, a później te tajemnicze kule światła były często widywane przez załogi alianckich bombowców nad Niemcami. Kule zbliżały się do samolotów, ale utrzymywały zawsze pewną odległość. Czasem zakłócały działanie ich przyrządów pokładowych. I to wszystko. Amerykanie domyślali się, kto stoi za tą technologią. 14 grudnia 1944 r. SHAEF, czyli naczelne dowództwo wojsk alianckich w Europie wysłało do "New York Timesa" fotografię foo fightera z wyjaśnieniem, że to nowa niemiecka broń. Gdy zaczęła się amerykańska ofensywa bombowa nad Japonią, foo fighters znów towarzyszyły bombowcom. Jeden z raportów wywiadu armii mówił o 302 obserwacjach dokonanych przez 140 załóg. Podczas przygotowań do inwazji na Okinawę, gdy okręty posuwające się wzdłuż archipelagu Nansai Shoto, dostrzeżono na radarach grupę złożoną z 200-300 aparatów lotniczych poruszających się z prędkościami naddźwiękowymi. Przypominam, że Chuck Yeager przekroczył prędkość dźwięku samolotem Bell X-1 dopiero w 1947 r.
Igor Witkowski (który pisał ciekawe książki, zanim zabrnął na manowce "Instrukcji przebudzenia"), postawił hipotezę, że foo fighters były niedopracowaną niemiecką bronią - dronami z silnikami antygrawitacyjnymi. Silniki grawitacyjne rzekomych "nazistowskich UFO" wytwarzały promieniowanie, które było zabójcze dla załóg. Niemcy próbowali więc przetestować małe drony. Nie zdołali ich jednak uzbroić w nic sensownego ani opracować sensownej koncepcji wykorzystania tej broni. Co nie przeszkadzało im jednak posłać jej japońskiemu sojusznikowi. Niezaprzeczalnym faktem historycznym jest to, że w ostatnich latach wojny funkcjonował podwodny szlak transportowy do Japonii. Na ubootach dostarczano m.in. plany konstrukcyjne nowych broni, prototypowe odrzutowce czy radary a także materiały strategiczne (choć oczywiście nie mogli ich dostarczyć wiele). Jeden z okrętów uczestniczących w tej operacji - U-234 - wpłynął do portu Portsmuth i poddał się Amerykanom. Na jego pokładzie znaleziono 560 kg tlenku uranu (mainstreamowi historycy przekonują oczywiście, że Japonia nie miała swojego programu nuklearnego a Niemcy wysyłali jej uran chyba jedynie dla żartu) oraz... 24112 kg rtęci w butlach. Okazuje się, że rtęć stanowiła sporą część wielu innych podwodnych transportów. Po co ona jednak Japończykom? Do termometrów? Czy też może do stworzenia bomb atomowych opartych na legendarnej "czerwonej rtęci"? A może jest jakieś ziarno prawdy w rzekomej dokumentacji technicznej mówiącej, że niemieckie silniki antygrawitacyjne opierały się na wirującej plazmie rtęci? Zagadką są również transporty aluminium do Japonii. Na okrętach podwodnych wysłano tam pojedyncze skrzynie z tym metalem. Z jednej skrzyni nie dałoby się zbudować nawet połowy myśliwca. No chyba, że jako "aluminium" klasyfikowano w listach przewozowych coś innego... Co ciekawe jeden z amerykańskich raportów wywiadowczych mówi, że zaobserwowano jak dziwne metaliczne kule zostały wypuszczone spod skrzydeł japońskiego myśliwca. Wygląda więc na to, że Niemcy podzielili się z Japończykami tą awangardową technologią. A ona była tak nowoczesna, że nie było dobrego pomysłu, co z nią zrobić. Być może nawet to wunderwaffe odciągnęło trochę Japończyków od realnego łatania swojego systemu obrony powietrznej. A B-29 bezkarnie dewastowały kraj...
Powraca oczywiście pytanie, skąd Niemcy mieli taką awangardową technologię, która była dla nich zbyt nowoczesna, by ją mogli dobrze wykorzystać. Odpowiedzi udzielił na to w 1972 r. Hermann Oberth, jeden z ojców niemieckiego programu rakietowego: "Nie możemy przypisywać sami sobie zasług w pewnych dziedzinach nauki. Dostaliśmy wsparcie. Dostaliśmy wsparcie od ludzi z innych światów".
Prawdopodobnie ta technologia odpowiadała tylko za część obserwacji foo fighters. Japońscy piloci również bowiem obserwowali takie dziwne obiekty na niebie. W 1942 r. udało im się sfotografować jeden z nich nad Morzem Japońskim. Latający dysk obserwowano też np. w 1942 r. nad Wyspą Tulagi, tuż po amerykańskim lądowaniu na pobliskiej wyspie Guadalcanal. (I tutaj pozwolę sobie na małą dygresję: w 1941 r. obserwacji świecącego w kolorze zielonym dysku dokonali nad Oceanem Indyjskim marynarze polskiego statku SS Pułaski. ) Bardzo duża część raportów dotyczących wojennych japońskich obserwacji UFO została najprawdopodobniej zniszczona między 15 sierpnia a 2 września 1945 r., czyli w czasie, który Japończycy uzyskali dzięki łasce gen. MacArthura na niszczenie dokumentacji wojska i bezpieki.
Po wojnie duża część japońskiego establiszmentu, w tym funkcjonariusze bezpieki, wojskowi i przedsiębiorcy z branży zbrojeniowej bez większych problemów wtopiła się w polityczny mainstream a ich dzieci i wnuki robią kariery w demokratycznych instytucjach. Wokół wojennych tajemnic zapanowała zrozumiała zmowa milczenia. Pozwolono jednak działać małym grupkom ekscentrycznych nacjonalistów - po części z sentymentu, po części z konieczności zapewnienia wentyla bezpieczeństwa. Najsłynniejszym spośród tych ekscentryków-nacjonalistów był pisarz Yukio Mishima, który stworzył własną organizację paramilitarną (współpracująca z wojskiem) a w listopadzie 1970 r. przeprowadził rokosz w jednej z baz wojskowych i demonstracyjnie popełnił seppkuku. Nasi ekscentryczni nacjonaliści lubią Mishimę. Nigdy jednak nie wspominają, że ten wielki pisarz był entuzjastą ufologii.
Mishima napisał w 1957 r. esej do magazynu "Uchuki" wydawanego przez Japońskie Stowarzyszenie Badań nad Latającymi Talerzami (JFSA). Był on członkiem tej wiodącej japońskiej organizacji ufologicznej. Twierdził, że 23 maja 1960 r. wraz z żoną widział na przedmieściach cygarokształtne UFO. W 1962 r. w swojej noweli "Piękna gwiazda" pisał o grupie przyjaznych Obcych chcących ocalić świat przed katastrofę nuklearną i walczących z ze złymi Obcymi chcącymi eksterminować ludzkość.
Mishima nie był jedynym słynnym nacjonalistą należącym do JFSA. Do tej organizacji należał również inny pisarz, jego przyjaciel Shintaro Ishihara. Ishihara był w latach 1999-2012 gubernatorem Tokio a wcześniej m.in. posłem do parlamentu i korespondentem wojennym w Wietnamie. W 1991 r. napisał wraz z prezesem Sony Akio Moritą książkę "Japonia, która może powiedzieć nie", która była wymierzona w USA. Jest on jednak znany też z niechęci do komunistycznych Chin i Korei Płn. Jest przewodniczącym Partii Wschodzącego Słońca i ogólnie obraca się w kręgach postimperialnych resortowych organizacji takich jak Nippon Kaigi (z którym związany był były premier Shinzo Abe, wnuk premiera Nobosuke Kishi, w czasie wojny ekonomicznego zarządcy Mandżurii.) Pamiętajmy, że ci nacjonaliści wierzą w szczególną rolę Domu Cesarskiego - dynastii wywodzącej się w prostej linii od dawnych obcych władców Ziemi - a konkretnie od bogini Amaterasu.
Prawdopodobnie jednak najważniejszym członkiem JFSA był Hideo Itokawa - ojciec japońskiego programu rakietowego i kosmicznego! Hideo pracował nad konstrukcjami zbrojeniowymi od 1941 r. To on zaprojektował myśliwiec Ki-43 Hayabusa. (Niejako nawiązując do tego, w 2003 r. japońska sonda kosmiczna Hayabusa wylądowała na asteroidzie nazwanej 25143 Itokawa.) Ciekawe, że ludzie uznawani za ojców programów kosmicznych jakimś dziwnym trafem wierzą w istnienie obcych cywilizacji. Ale może w przypadku Itokawy nie była to wiara, ale wiedza wyniesiona z uczestnictwa w wojennych programach budowy awangardowych broni?
Japonia oficjalnie nie posiada armii i floty wojennej. Posiada za to siły samoobrony, które oficjalnie nie są armią, ale zajmują piąte miejsce w rankingu Global Firepower. Japonia dysponuje potężniejszymi siłami zbrojnymi niż Francja, Wielka Brytania, Turcja czy Iran. Ma lotniskowiec Izumo, który widziałem z nabrzeża w Yokosuce. Ale to oficjalnie nie lotniskowiec, tylko helikopterowiec. Ten podział na oficjalne i nieoficjalne dotyka oczywiście wielu kwestii związanych z wojskiem. W 2015 r. japoński minister obrony oficjalnie więc stwierdził, że japońscy piloci wojskowi nigdy nie zaobserwowali UFO. Nigdy. Gdy jednak amerykańskie siły zbrojne pod rządami Trumpa zaczęły stopniowo ujawniać filmy z obserwacjami, takimi jak UFO nad Pacyfikiem na celowniku Tomcatów, to Japonia poszła w ich ślady. Ministerstwo Obrony ogłosiło we wrześniu 2020 r., że wdrożyło protokół dotyczący kontaktów z UFO.
W 2007 r. minister obrony Shigeru Ishiba odpowiadając na zapytanie jednego z posłów dotyczące UFO stwierdził, że "toczą się debaty na temat tego, co sprawia, że UFO lata, ale nie wiadomo, czy to naruszenie przestrzeni powietrznej". Zażartował sobie, że gdyby przybyła Godzilla, to uruchomiono by służby ratownicze. Wówczas szef kancelarii premiera Nobutaka Machimura włączył się do dyskusji mówiąc, że osobiście wierzy w istnienie UFO i w to, że są to pojazdy kierowane przez inteligentne istoty. Machimura to polityczny weteran, dwukrotny minister spraw zagranicznych i człowiek, który niemal do śmierci był przewodniczącym japońskiego parlamentu. Dlaczego więc taki polityczny wyjadacz ryzykował ośmieszenie uwagą dotyczącą UFO? Z jakiegoś powodu musiał uznać, że wyznanie swojego przekonania o realności tego fenomenu jest bardzo ważne dla Japonii i świata.
Starszym ludziom z kompleksu militarno-wywiadowczo-przemysłowego na całym świecie jakoś się tak dziwnie zbiera na wspominki dotyczące UFO. Ostatnim przykładem na to jest generał Haim Eshed, twórca izraelskiego programu kosmicznego, który w latach 1979-2008 kierował wystrzeliwaniem satelit szpiegowskich na orbitę. Stwierdził on, że Amerykanie od lat są w kontakcie z przyjaznymi obcymi z "Federacji Galaktycznej", a amerykańscy astronauci przebywają w podziemnych bazach na Marsie. Trump miał zamiar ogłosić istnienie Obcych, ale został przed tym powstrzymany, "by nie wywoływać masowej paniki". No cóż wyglądałoby na to, że nie był pierwszym prezydentem, którego przed tym powstrzymano...