Nie, ten wpis nie będzie poświęcony współczesnym polskim rozwolnościowcom i fanom Ozjasza Goldberga. Dotyczy on czegoś poważniejszego: kwestii infiltracji struktur komunistycznych przez polskie podziemie.
Wspomniana w tytule Brygada Korwina to jeden z oddziałów kontrwywiadu KG AK (a od 1943 r. Delegatury Rządu) wyspecjalizowany w zwalczaniu komunistów. Kierował nią ppłk Wiktor Boczkowski-Boćkowski ps. "Korwin", funkcjonariusz jeszcze rosyjskiego wywiadu wojskowego (biorący udział w tworzeniu Legionu Puławskiego), później funkcjonariusz polskiego Oddziału II, który w 1925 r. został wydalony z wojska za przekręty finansowe i został prywatnym przedsiębiorcą. W konspiracji początkowo związał się ze Związkiem Syndykalistów Polskich, którego jeden z przywódców por. Konstanty Janiszewski był jego kolegą z Oddziału II z Poznania. Boczkowski w pewnym momencie skonfliktował się z KG AK. Uznano go za niesubordynowanego dlatego, że wymieniał informacje również z NSZ i niemiecką policją.
"Korwin" miał swoją agenturę wewnątrz komunistycznej Gwardii Ludowej. Jednym z jego najlepszych agentów był Kazimierz Cessanis, ps. "Major Karcz" i "77". Był on weteranem 5 Dywizji Żeligowskiego z Odessy, działaczem KPP, który uciekał z Polski do ZSRR i był później w Moskwie więziony, wypuszczany tam z więzienia i wysyłany znów do Polski, gdzie pracował jednocześnie dla KPP i polskiego kontrwywiadu. Na polecenie Boczkowskiego wstąpił w 1942 r. do GL, gdzie piął się po szczeblach kariery. Został tam zdemaskowany jako agent polskiego Podziemia, ale nie przeszkadzało mu to uzyskać po wojnie zatrudnienia w UB w Złotoryi i we Wrocławiu. Aresztowany i stracony w 1949 r. jako "wrogi agent". (Rzadkie nazwisko "Cessanis" nosi również kochanek Pawła Rabieja. Ciekawe czy jest blisko spokrewniony z Kazimierzem Cessanisem...)
Cessanis został w GL dowódcą organizacji w dzielnicy Wola. Poznał wówczas całe kierownictwo PPR. I wykorzystywał tę wiedzę do walki z komuną. Brygada Korwina się nie patyczkowała - nazwiska komunistów trafiały do Gestapo. (Komuniści w ten sam sposób denuncjowali Niemcom przedstawicieli polskich organizacji podziemnych.) Czasem zdarzało się, że GL-owcy byli likwidowani przez kontrwywiad AK. I zwykle takie likwidacje były w pełni uzasadnione. Cessanis wystawił na odstrzał m.in. kolejnych szefów Grup Specjalnych GL w Warszawie - Jana Strzeszewskiego i Stanisława Skrypija. (Wraz ze Strzeszewskim w ręce Gestapo wpadła Hanka Sawicka, czyli Hanna Szapiro. W czasach PRL-u ich wszystkich upamiętniono ulicami w Warszawie.)
Na trop działalności Cessanisa wpadł Bolesław Mołojec, przejściowy przywódca PPR, po tym jak zabito Marcelego Nowotkę. Mołojec w ostatnich dniach przed swoją śmiercią twierdził, że trwa "zamach sikorszczaków" na Partię i że Cessanis jest zdrajcą. Twierdził również, że jego raporty w sprawie zdrady Cessanisa ktoś ukrywa i że Franciszek Jóźwiak, ówczesny szef sztabu GL, po zapoznaniu się z dowodami zdrady, nie tylko nie pozwolił na likwidację Cessanisa, ale też "nadal usilnie go winduje na coraz bardziej odpowiedzialne stanowiska partyjne". Skończyło się na tym, że Mołojec został zastrzelony 29 lub 31 grudnia 1942 r. na ulicy Kamienne Schodki na warszawskiej Starówce przez Janka Krasickiego, egzekutora z GL. Na Mołojca zrzucono też winę za zabójstwo Nowotki.
Ciekawe światło na te wydarzenia rzucił Michał Wójcik w artykule opublikowanym w dodatku historycznym do "Wyborczej" z 24-25 lutego 2024 r. Wskazał w nim, że agent Brygady Korwina Stanisław Janota "Karcz II", wyrobił fałszywe dokumenty kilku spośród przywódców PPR/GL: Marianowi Spychalskiemu, Mieczysławowi Moczarowi, Ignacemu Lodze-Sowińskiemu i Zenonowi Kliszce. Kontrwywiad AK znał więc ich wygląd, wiedział jakimi nazwiskami legalizacyjnymi się posługiwali i gdzie mieszkali. Janota słał do zwierzchników propozycje ich likwidacji. Do uderzenia jednak nie doszło. Dlaczego? "Korwin" zeznał po wojnie na UB, że Spychalskiego i związanego z nim ludzi nie zlikwidowano, gdyż wiedziano o tym, że są skonfliktowani z resztą partii a opowiadali się za jakąś formą porozumienia komunistów z AK. Doszło więc do tego, że służby Podziemia wyeliminowały bądź pomogły wyeliminować kolejnych przywódców PPR: Nowotkę, Mołojca, Pawła Findera i Małgorzatę Fornalską, co otworzyło Gomułce i Spychalskiemu drogę do kontroli nad partią.
Tak się akurat złożyło, że Gomułka był partyjnym liderem mocno promowanym też przez Berię.
Marian Spychalski był bratem płka Józefa Spychalskiego, w 1939 r. dowódcy elitarnego Batalionu Stołecznego, jednego z twórców Służby Zwycięstwu Polski, więźnia NKWD, cichociemnego i dowódcy krakowskiego okręgu AK, zabitego w 1944 r. przez Gestapo.
"Barbara Sowińska, łączniczka i sekretarka Spychalskiego, ujawniła Dariuszowi Baliszewskiemu, że to nie Mołojec, ale Spychalski spotkał się z Nowotką 28 listopada 1942 r. w godzinach wieczornych. Do spotkania doszło na Żoliborzu, w pobliżu mieszkania Spychalskiego (mieszkał na ul. Felińskiego). Dariusz Baliszewski zdobył również dotyczącą śmierci Nowotki relację płka Stanisława Sosabowskiego „Stasinka”, syna generała Sosabowskiego. „Stasinek” był legendarnym żołnierzem Kedywu, osobą w najwyższym stopniu wiarygodną. Ujawnił on, że Nowotkę zastrzeliło dwóch likwidatorów z AK przebranych w mundury niemieckiej żandarmerii: Krzysztof Sobieszczański „Kolumb” i Jan Barszczewski „Janek”. Rozkaz został wydany przez płka Antoniego Chruściela „Montera”. Ta sama grupa dokonała później nieudanego zamachu na Bieruta. Nowotko został zastrzelony wieczorem 28 listopada 1942 r. na rogu Alei Wojska Polskiego i ul. Wyspiańskiego na Żoliborzu. Ciało przewieziono stamtąd na Przyokopową i położono w rynsztoku w pobliżu baru „U Ciotki”. Przechodnie myśleli, że to po prostu pijak uciął sobie drzemkę. Ten rejon był też miejscem polowań na ludzi dokonywanych przez Karla Schmaltza zwanego „Panienką”, dowódcy pobliskiego posterunku policji kolejowej. Relację tę później kwestionowano, wskazując, że nie istniała jeszcze jednostka Kedywu rzekomo odpowiedzialna za likwidację Nowotki. Emil Marat w książce „Sen Kolumba” będącej biografią Krzysztofa Sobieszczańskiego, uznał jednak relację „Stasinka” za bardzo wiarygodną. Według niego AK powierzyła egzekucję na Nowotce zewnętrznej organizacji podziemnej – Tajnej Organizacji Wojskowej, która wówczas prowadziła rozmowy scaleniowe z dowództwem AK.
Czyżby to więc Spychalski wystawił Nowotkę likwidatorom z polskiego podziemia niepodległościowego? Na pewno był on skonfliktowany z Mołojcem. Ostentacyjnie zignorował jego rozkaz nakazujący mu wyruszenie do lasu wraz z oddziałem partyzanckim. Gdy Fornalska siedziała na Pawiaku, przekazała na zewnątrz dramatyczny gryps o tym, że partia została zinfiltrowana przez wroga, a Niemcy wiedzą wszystko, co się dzieje wewnątrz, że mają w niej swojego człowieka o pseudonimie „Marek”. Dokładnie takim pseudonimem posługiwał się Marian Spychalski."
(koniec cytatu)
Krzysztof Sobieszczański "Kolumb" to niezwykle barwna postać. Przedwojenny marynarz, dezerter i kryminalista, więzień KL "Auschwitz", likwidator z warszawskiego Kedywu, powstaniec warszawski a po wojnie polski gangster w okupowanych Niemczech. To na jego cześć Roman Bratny ukuł określenie "pokolenie Kolumbów".
Wspomniany wcześniej Ignacy Loga-Sowiński był wraz z Moczarem organizatorem komunistycznego podziemia w okupowanej Łodzi. Wiąże się z nim wiele wsyp, które dotknęły tej konspiracji. Podejrzewano go o pracę dla Gestapo.
Franciszek Jóźwiak to kolejna postać związana z Gomułką, w PRL pierwszy dowódca MO. Co ciekawe, wcześniej służył on w POW i w Legionach. Walczył też przeciwko bolszewikom w 1920 r.
O dziwnych powiązaniach Moczara pisałem natomiast w jednym z odcinków serii Gracze, poświęconym Bolesławowi Haniczowi-Borucie, dowódcy brygady AL, który był jednocześnie wtyczką Narodowej Organizacji Wojskowej, przedwojennym agentem policji w KPP, a po wojnie m.in.... żołnierzem wyklętym. Moczar cały czas chronił Hanicza-Borutę, tak że po 1956 r. ów podwójny agent robił karierę jako zasłużony AL-owski działacz kombatancki. Jako ciekawostkę dodam, że w latach 60-tych Moczar, w ramach swojej kampanii "patriotycznej" poważnie myślał o tym, by zrehabilitować NSZ.
Jeden ze współpracowników Moczara na Lubelszczyźnie - zastępca dowódcy obwodu lubelskiego AL - Jan Wyderkowski też miał niezwykle ciekawą biografię. Był przedwojennym zawodowym wojskowym, uczestnikiem m.in. bitwy nad Bzurą. Później współtworzył siatkę wywiadowczą Olimp we Wrocławiu. Owa polska siatka współpracowała zarówno z wywiadem brytyjskim jak i sowieckim. Był więziony przez Niemców, ale został zwolniony i przeniósł się na Lubelszczyznę, gdzie wstąpił do GL. Po wojnie był generałem i m.in. attache wojskowym w Moskwie.
Co ciekawe, Wiktor Boczkowski-Boćkowski "Korwin", aresztowany przez UB w 1947 r., uniknął kary śmierci. Dostał wyrok 15 lat więzienia, z którego został wypuszczony w 1956 r. Nie wiadomo, co się później z nim działo, poza tym, że zmarł w 1967 r. Mowa o człowieku, który napsuł tyle krwi komunistom. I utorował Gomułce, Spychalskiemu i Moczarowi drogę ku władzy...
Przy okazji 80-tej rocznicy Powstania w Getcie Warszawskim dowiedzieliśmy się ciekawej rzeczy. Tego jak naprawdę nazywał się jeden z dowódców tego powstania. Dotychczas przyjmowano bowiem, że Żydowskim Związkiem Wojskowym dowodził "Paweł Frenkel". Teraz wiemy, że był to Jakub Frenkel. Wcześniej różni akademiccy przepisywacze podważali istnienie tej postaci, bo nie mogli się doszukać żadnego Pawła Frenkla. A on istniał jako Jakub Frenkel i rzeczywiście był przedwojennym polskim oficerem. Zachowała się nawet jego fotografia (powyżej). (Być może kiedyś uda się również potwierdzić istnienie innego z dowódców ŻZW "Mieczysława Dawida Apfelbauma". Jak na razie jednak różni przepisywacze bezradnie rozkładają ręce mówiąc: "To postać fikcyjna. Nie znaleźliśmy po nim śladu w dokumentach". Mimo, że figuruje w przedwojennej książce telefonicznej Warszawy...) To odkrycie ważne, gdyż to Frenkla można uznać za faktycznego dowódcę powstania w getcie.
A czy dowódcą powstania nie był czasem Mordechaj Anielewicz, przywódca Żydowskiej Organizacji Bojowej? Tak mówiła narracja dominująca przez kilka dekad. Narracja w której skutecznie przemilczano istnienie Żydowskiego Związku Wojskowego. ŻZW był organizacją niewygodną zarówno dla polskojęzycznych komunistów jak i dla izraelskiej lewicy. Kadry ŻZW tworzyli bowiem prawicowcy - syjoniści-rewizjoniści. W Palestynie lewicowi haganowcy ścierali się zbrojnie z nimi jeszcze w trakcie wojny o niepodległość, a przez pierwsze dwie dekady Izraela prawicowi syjoniści byli traktowani podobnie jak pisowcy za Tuska. W PRL nie można było natomiast o ŻZW wspominać, bo był on organizacją antykomunistyczną tworzoną przez naszych przedwojennych wojskowych i do tego utrzymującą żywe relacje z organizacjami biorącymi udział w naszej tajnej wojnie.
Dużo wygodniejsza dla czerwonych była narracja, że jedyną organizacją walczącą w getcie był lewicowy ŻOB, w skład którego wchodzili też komuniści z PPR. ŻOB nie był jednak ani jedyną, ani najsilniejszą grupą oporu w getcie. Jego liczebność jest podawana w przedziale od 220 do 600 bojowców. Zależnie od tego, czyli wliczamy do niego luźno z nim związaną socjalistyczną partię Bund, czy nie. (Bund to organizacja, w której działał Marek Edelman.) Liczebność ŻZW podaje się natomiast na od 300 do 500 ludzi. Uzbrojenie obu tych grup jest trudne do oszacowania. ŻOB miał mieć od 70 do 200 pistoletów, 10-15 karabinów, 1 pm i 1 karabin maszynowy. Ale prawdopodobnie stan uzbrojenia był o wiele, wiele niższy, a stan amunicji tragiczny. ŻZW był o wiele lepiej uzbrojony. Emanuel Ringelblum, kronikarz getta warszawskiego, tak opisał wizytę w jego kwaterze głównej: "oglądałem arsenał broni ŻZW. Lokal mieścił się w domu niezamieszkałym, tzw. dzikim, przy ul. Muranowskiej nr 7, w sześciopokojowym lokalu na pierwszym piętrze. W pokoju kierownictwa było zainstalowane pierwszorzędne radio przynoszące wiadomości z całego świata, obok stała maszyna do pisania. Kierownictwo ŻZW, z którym prowadziłem rozmowę przez kilka godzin, było uzbrojone w rewolwery zatknięte za pasem. W dużych salach były zawieszone na wieszakach rozmaite rodzaje broni, a więc karabiny maszynowe ręczne, karabiny, rewolwery najrozmaitszego gatunku, granaty ręczne, torby z amunicją, mundury niemieckie intensywnie wyzyskane podczas akcji kwietniowej itp. W pokoju kierownictwa panował wielki ruch, jak w prawdziwym sztabie armii, tu odbierano rozkazy dla skoszarowanych «punktów», w których gromadzono i szkolono przyszłych bojowców. Nadchodziły raporty o dokonanych przez pojedyncze grupy ekspropriacjach u osób zamożnych na rzecz uzbrojenia ŻZW. W czasie mojej obecności dokonano u byłego oficera armii polskiej zakupu broni na ćwierć miliona złotych, na co dano zaliczkę w wysokości 50 000 zł. Zakupiono 2 karabiny maszynowe po 40 000 zł każdy, większą ilość granatów ręcznych i broni". Ludzie z ŻZW - często przedwojenni wojskowi - znacznie górowali też nad żobowcami i bundowcami wyszkoleniem i jakością dowodzenia.
Udział ŻOB w powstaniu w getcie sprowadzał się do jednej potyczki pierwszego dnia walki, po której bojowcy zeszli do bunkrów i piwnic. A później do desperackiej obrony tych izolowanych punktów oporu. Bund bronił w tym czasie tzw. szopu szczotkarzy. Walczył tam u boku ŻZW (co później Edelman skutecznie wymazał ze swojej pamięci.) ŻZW stoczyła natomiast długi i zacięty bój z Niemcami na placu Muranowskim. To ta organizacja odpowiadała za główny ciężar walk w getcie. To ona zadała tam Niemcom największe straty. I to ona wywiesiła nad gettem dwie flagi - polską i syjonistyczną.
(Co do strat niemieckich. Jurgen Stroop podał w swoim raporcie nazwiska 16 zabitych, w tym żołnierzy wschodnich formacji pomocniczych i dwóch polskich policjantów. Pisał też o 90 rannych. Te dane uważa się za zaniżone. Polska prasa podziemna pisała natomiast o 86 zabitych i 420 rannych. Te dane uważa się za mocno zawyżone. Biorąc jednak pod uwagę, że znaczna większość strat niemieckich to skutek działań bojowych ŻZW, KB, AK i GL, to ilu Niemców mógł zabić ŻOB? Dla porównania: 1 lutego 1943 r. oddział Batalionów Chłopskich w bitwie pod Zaborecznem, stoczonej w obronie pacyfikowanej Zamojszczyzny zabił ponad 100 niemieckich żandarmów. W bitwie pod Huciskiem stoczonej przez oddział majora Hubala 30 marca 1940 r. niemieckie straty sięgnęły około 100 zabitych i rannych.)
Bajkopisarze w rodzaju Barbary Engelking-Boni twierdzą, że źli, antysemiccy Polacy z AK nie chcieli dostarczać broni kryształowo czystym bohaterom z ŻOB. Biorąc pod uwagę jednak afiliacje polityczne ŻOB, ta niechęć wydaje się być w pełni zrozumiała. Wśród żobowców byli bowiem komuniści oraz sporo prosowieckich fanatycznych doktrynerów. Mosze Arens, były izraelski minister obrony, opisał dylemat jaki miał ŻOB po tym jak AK zadeklarowała jej pomoc stawiając warunek, że żobowcy muszą zadeklarować lojalność wobec państwa polskiego w przypadku konfliktu Polski ze Związkiem Sowieckim. Zamiast machnąć ręką na tę sprawę i przyjąć formalną deklarację, prosowieccy fanatycy długo się o to spierali. W końcu Hersz Berliński, przedstawiciel Poalej Syjon Lewicy powiedział: "Drodzy towarzysze! W razie konfliktu między Polską a Związkiem Sowieckim zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by podminować polski potencjał do walki. Nasze miejsce jest w szeregach Armii Czerwonej i zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby pomóc jej zwyciężyć. Październik 1917 r. nauczył nas, że wielu naszych przyjaciół dzisiaj będzie naszymi krwawymi wrogami w decydującym momencie bitwy o władzę nad robotnikami. (...) Nie można wykluczyć, że oręż, który dostaniemy wspólnym wysiłkiem zostanie zwrócony przeciwko tym drugim". Getto jest na skraju zagłady, każdy pistolet od AK jest na wagę złota, a oni myśleli wówczas o "Październiku 1917 r." i walce o władze...
(Przedstawiciel Bundu na tym zebraniu milczał. Bundowcy mieli wówczas napięte stosunki z komunistami. Stalin bowiem kazał rozstrzelać dwóch przywódców Bundu - Erlicha i Altera. Dlatego Bund nie chciał pełnej integracji z prosowieckim ŻOB).
Sam Mordechaj Anielewicz miał dziwny epizod w życiorysie. Gdy na jesieni 1939 r. próbował się przedrzeć do Rumunii, został zatrzymany przez NKWD. I wypuszczony. Ciekawe do czego się zobowiązał?
Jak zauważył Marek Kledzik, również żołnierze ŻZW wzbraniali się przed współpracą z ŻOB. Obie organizacje poróżnić mogła m.in. sprawa Katynia. Jak czytamy:
"Edelman długo milczał, Po wielu latach dwom krakowskim publicystom Witoldowi Beresiowi i Krzysztofowi Burnetko („Marek Edelman Życie. Po prostu”, 2008) wyznał: „Z ludźmi ŻZW spotkałem się raz, parę dni przed powstaniem – jeśli to w ogóle było powstanie. Chcieli nas zaszantażować i przejąć ŻOB. Wyjęli rewolwery, żeby nas zmusić. Byłem wtedy z Anielewiczem i „Antkiem” (Icchakiem Cukiermanem – M.K.), a oni do nas – jeżeli się nie poddacie… Pierwsze strzały dali w sufit, a my chamy, prosto w nich. Strzelałem, jak umiałem, ale nosili takie szerokie bluzy i jeden tylko dostał w bluzeczkę. Wtedy jednak zrozumieli, że nie ma żartów, i poszli w cholerę”.
Jak można wytłumaczyć tę historię, której wyjaśnienia nie podjął się nigdy Marek Edelman? 12 kwietnia 1943 r. w sztabie ŻZW przy Muranowskiej 7 analizowano podane tego dnia informacje niemieckie o odkryciu w lesie katyńskim masowych grobów polskich oficerów, wśród nich także narodowości żydowskiej. Z nasłuchu radiowego odebrano decyzję rządu Rzeczypospolitej na uchodźstwie w Londynie o zwróceniu się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w celu przeprowadzenia dochodzenia i ustalenia sprawców mordu. To stało się pretekstem dla Stalina do zerwania w dniu 25 kwietnia stosunków dyplomatycznych z emigracyjnym rządem polskim. Ta informacja prawdopodobnie - to moja hipoteza - spowodowała rozłam między obiema żydowskimi organizacjami wojskowymi walczącymi w getcie.
ŻZW (prawicowy i centroprawicowy) jak należy sądzić, opowiedział się po stronie rządu polskiego na wychodźstwie, ŻOB (lewicowy, komunistyczny) po stronie Moskwy. W obliczu nieuchronnej zagłady getta nie powinno mieć to większego znaczenia. A jednak."
(koniec cytatu)
Wspomniałem o związkach ŻZW z organizacjami prowadzącymi naszą tajną wojnę. Tak się dziwnie złożyło, że jedną z osób organizujących wsparcie dla ŻZW ze strony polskiego podziemia był m.in. Cezary Ketling-Szemley, dowódca PLAN, który później przeszedł do Polskiej Armii Ludowej znanej z mojej serii blogowej "Gracze". (Ten człowiek miał wyrok śmierci od AK za denuncjację rywala do Gestapo!) Silnego wsparcia ŻZW dostarczył też Korpus Bezpieczeństwa - organizacja scalona z AK, która jednak tuż przed Powstaniem Warszawskim porozumiała się z PAL, uznała komitet lubelski i próbowała infiltrować komunistyczne wojsko. Dariusz Libionka - jeden ze strażników oficjalnej bajeczki o powstaniu w getcie - twierdzi, że Korpus Bezpieczeństwa był "organizacją marginalną". Być może. Ale do Powstania Warszawskiego wystawił całkiem spore siły - cztery bataliony (w realiach powstańczych plutony) i inne oddziały. Libionka twierdzi również, że Henryk Iwański "Bystry", jeden z oficerów Korpusu Bezpieczeństwa, który odpowiadał za pomoc ŻZW był hochsztaplerem. Twierdzi tak na podstawie ankiet dla ZBOWiDu, w których Iwański nie przyznał się do swoich relacji z ŻZW. Libionka zapomina jednak o jednej ważnej rzeczy: w czasach stalinowskich podając prawdę w takich ankietach można było skończyć z kulą w potylicy. Późniejsze relacje o walce 18-osobowego oddziału KB dowodzonego przez Iwańskiego na terenie getta, wspólnie z ŻZW, wydają się mocno podkoloryzowane, ale tak to już bywa z relacjami weteranów. Podkoloryzowane i pełne dziur są też relacje Marka Edelmana, ale nikt go jakoś nie uważa za oszusta. Funkcjonuje on nawet w pamięci społecznej jako "ostatni dowódca powstania w getcie", choć po śmierci Anielewicza dowodził on jedynie kilkuosobową grupką ludzi próbujących się z getta desperacko wyrwać.
Śmierć Anielewicza...
Mamy co do niej nieliczne, bardzo zdawkowe i chaotyczne relacje. 8 maja 1943 r. jego podziemny bunkier przy Miłej 18 (należący wcześniej do żydowskiego gangstera) został osaczony przez Niemców. Było w nim 120 osób. Część z nich ponoć popełniła samobójstwo - w tym Anielewicz ze swoją dziewczyną Mirą Frucher i przywódca PPR w getcie Efraim Fondomiński. Kilkunastu bojowników i bojowniczek zdołało jednak uciec z bunkra. Jedna z nich, Tosia Altman, stwierdziła później, że Anielewicz był przeciwny samobójstwu. Jeśli był cień nadziei na przeżycie, należało podjąć próbę umknięcia śmierci. A jednak Anielewicz zginął wówczas w bunkrze? Czy na pewno popełnił samobójstwo? Czy też zginął w chaotycznej walce z Niemcami? Czy też... od bratniej kuli. Pamiętajmy o napiętych relacjach choćby pomiędzy Bundem i Drorem a komunistami. Czy na odchodnym ktoś chciał się rozliczyć z dowódcą? A co jeśli w bunkrze byli zdrajcy pracujący dla Niemców? Tego się nigdy nie dowiemy, gdyż znaczna większość tych, którzy uciekli z bunkra zginęła w ciągu kilku miesięcy.
Tymczasem oddział Frenkela 25 kwietnia zdołał wydostać się z getta. Został on osaczony 11 czerwca 1943 r. przez Niemców w lokalu konspiracyjnym przy Grzybowskiej 11/13. Zadenuncjował ich członek organizacji "Miecz i Pług".
Oprócz Frenkla i Anielewicza był jeszcze jeden przywódca oporu w getcie. Reprezentujący najliczniejszą jego społeczność - ortodoksyjną. Zarówno ŻZW jak i ŻOB reprezentowały mniejszość wśród Żydów - tę część społeczności, która była mniej lub bardziej zasymilowana i w miarę dobrze posługiwała się językiem polskim. Masy żydowskie były natomiast w tamtych czasach mało zasymilowane i religijne. Ich nieformalnym przywódcą był rabin Menachem Ziemba. Zginął on w jednym z bunkrów.
Pamiętajmy też o jednym ważnym fakcie: o ile ŻZW i ŻOB mogły mieć łącznie około tysiąca bojowców, to Żydowska Służba Porządkowa, czyli kolaboracyjna policja w getcie warszawskim liczyła nawet 2,5 tys. ludzi. Wiele etatów w niej było fikcyjnych - załatwianych u znajomych, by dostawać lepsze kartki żywnościowe i unikać deportacji. Nie da się jednak ukryć, że zychowiczowska opcja niemiecka była w getcie długo silniejsza niż podziemie...
***
Zainteresowanych prawdziwą historią powstania w getcie warszawskim zachęcam do obejrzenia filmów dokumentalnych:
Tora i Miecz - dobrze pokazany jest tam wątek pomocy Korpusu Bezpieczeństwa dla getta. Są tam unikalne relacje członków związanego z Korpusem Bezpieczeństwa Strażackiego Ruchu Oporu "Skała", którzy udzielali pomocy gettu.
Dwie flagi - opisano w nim udział ŻZW w powstaniu. Sporo unikalnych zdjęć i relacji.
***
Co do Sudanu - cóż mogę dodać ponad to, że to konflikt związany ze złotem i geopolitycznymi przetasowaniami, w którym rebelianci mają wsparcie Prigożyna i libijskiego generała Haftara, a armia regularna wsparcie Egiptu. Jest zagrożenie włączenia się do niego także Etiopii. Things in Africa...
W każdym bądź razie robią wrażenie zniszczenia na lotniskach w Chartumie i w Meroe. Uszkodzono egipskie Migi i zniszczono m.in. białoruski samolot transportowy i samolot sudańskiego prezydenta.
W okupowanej Polsce chyba nie było bardziej tajemniczej organizacji niż Muszkieterowie...
Przez kilkadziesiąt lat po wojnie relacje o jej działalności były bardziej niż skąpe. Ot czasem zdawkowo wspominano, że 18 września 1942 r. jej szefa, inżyniera Stefana Witkowskiego zabiła w Warszawie AK, za to, że zaplątał się on w jakieś dziwne gry z wywiadami brytyjskim, sowieckim i niemieckim. Nieco więcej o tej organizacji pisał w swoich wspomnieniach Kazimierz Leski "Bradl", oficer wywiadu Armii Krajowej i powstaniec warszawski - który konspiracyjną służbę zaczynał jako wywiadowca Muszkieterów.
Niektórzy kojarzyli Muszkieterów także z Krystyną Skarbek - legendarną agentką SOE, zasztyletowaną w 1952 r. w Londynie przez kolegę z pracy, który rzekomo oszalał z miłości do niej. (Dostał za to karę śmierci po procesie trwającym... 10 minut. Wyszedł z sali sądowej z uśmiechem na ustach. Nie zachował się żaden dokument mówiący, że wykonano na nim egzekucję.) Skarbek była kochanką Iana Fleminga, który wzorował na niej postać Vesper Lynd z "Casino Royale". Według Jerzego Rostkowskiego, twórca Jamesa Bonda, wygadał się przy niej w łóżku o tym, co się zdarzyło 4 lipca 1943 r. na Gibraltarze. I dlatego ktoś musiał "posprzątać" wbijając jej między żebra nóż Fairbairne'a-Sykesa...
Muszkieterów jednak tak naprawdę rozsławił dopiero Dariusz Baliszewski. Opisał ich jako świetną organizację wywiadowczą z mackami sięgającymi od Gibraltaru po Ural. A przy tym zamieszaną w 1941 r. w sprowadzenie do Polski marszałka Śmigłego-Rydza i premiera Leona Kozłowskiego, po to by próbować tworzyć proniemiecki rząd kolaboracyjny mający chronić naród przed dalszymi stratami biologicznymi. Narrację Baliszewskiego możecie przeczytać choćby w tym artykule. Przeczytajcie go, by wiedzieć, do czego będę się odnosił w tym wpisie.
Historię Muszkieterów w fajny sposób opowiedziano również w serii komiksów "Bradl", których głównym bohaterem jest Kazimierz Leski. Gorąco je polecam, gdyż pięknie sportretowano w nich Witkowskiego i innych bohaterów tej opowieści.
Niedawno ukazała się za to pierwsza naukowa monografia poświęcona Muszkieterom - "Muszkieterowie 1939-1942. Historia tajnej organizacji wywiadowczej" Adriana Sandaka. Tę pozycję również gorąco polecam. Autor co prawda stroni od sensacji i demitologizuje wiele wątków historii Muszkieterów, ale i tak przedstawia w niej wiele niezwykle ciekawych informacji i dokumentów.
Sandak przede wszystkim podważa narrację mówiącą o Muszkieterach jak o wszechpotężnej organizacji wywiadowczej. Przypomina, że tworzyli ją amatorzy, którzy zbierali często informacje typu "śmieciowego". Witkowski często uciekał się do blagi i konfabulacji, na przykład gdy pisał na jesieni 1939 r. do Paryża, że jego organizacja dysponuje oddziałami partyzanckimi i... samolotami. Eksperci z wywiadu ZWZ starali zaś podważać raporty Muszkieterów, wychwytując różnego rodzaju przekłamania. Raporty głębokiego wywiadu z Rzeszy bywały wycinkami z pracy i zasłyszanymi plotkami. To i tak było jednak coś, w obliczu ogólnej posuchy informacyjnej, na którą cierpiały wówczas alianckie służby wywiadowcze. Pamiętajmy też, że wiadomości, które wydają się nieistotne, mogą w określonych okolicznościach dla tajnych służb bardzo cenne. Brytyjczycy na pewno wówczas bardzo cenili raporty przesyłane im przez Muszkieterów, co irytowało oficerów wywiadu ZWZ. Irytowało, bo Muszkieterowie dostawali z Londynu poważne fundusze, których brakowało rozwijającej się polskiej konspiracji.
Organizacja Muszkieterowie dysponowała też czymś unikalnym - wywiadem na terenach ZSRR. Według Baliszewskiego, to ona jako pierwsza wpadła na ślad Katynia. Większość zachowanych meldunków z ZSRR wygląda jednak bardzo ogólnie, a czasem wręcz kuriozalnie, jak choćby ten:
"Nasz łącznik z Batumi komunikuje, że nawiązał łączność z pograniczem tureckim przez pastuchów– Gruzinów, zwolenników Chalwa Kakomidze, z którego grupą nawiązać można łączność z Paryżem". Na ślad żadnego Chalwy Kakomidzego nigdy nie natrafiono. Może to był pseudonim, za którym krył się na przykład mieszkający w Paryżu działacz prometejski, były gruziński minister spraw zagranicznych Ewgenii Gegeczkori - bliski krewny żony Ławrientija Berii. Zresztą, dla kogo w warunkach sowieckich mogli oni pracować?
O ile w różnych publikacjach można natrafić na wzmianki o relacjach pomiędzy Muszkieterami a wywiadem sowieckim, to w książce Sandaka jest na ten temat jeden konkret: epizod z 1941 r., jeszcze sprzed niemieckiej inwazji na Wschód, w którym Muszkieterowie sprzedali Sowietom informacje dotyczące Niemców. W podobne gry angażował się jednak wówczas też ZWZ.
Sowiecki wątek jest też w sprawie Marii Grocholskiej - ciekawie przedstawionej w komiksie "Bradl". Hrabianka Grocholska była agentką Muszkieterów prywatnie związaną z Rudolfem von Schelihą, sekretarzem ambasady niemieckiej w Warszawie w latach 1932-1939, tajnym radcą niemieckiego MSZ w latach 1939-1942. Scheliha, archetyp "dobrego Niemca", był przeciwnikiem nazistów i dostarczał nam wielu cennych informacji o planach niemieckich. Jednocześnie był członkiem "Czerwonej Orkiestry" czyli sowieckiej siatki szpiegowskiej. Niemcy go powiesili w grudniu 1942 r. Grocholska została zaś zasztyletowana przez nieznanych sprawców w maju 1940 r.
Czy inżynier Witkowski rzeczywiście próbował stworzyć wraz z marszałkiem Śmigłym-Rydzem rząd kolaboracyjny w okupowanej Polsce? Na 100 proc. wiemy, że to Witkowski witał na dworcu w Krakowie marszałka wracającego z Węgier i że często się spotykał z nim w Warszawie. Przed wojną w listach do Śmigłego nazywał go nawet... ojcem. Marszałek wyraźnie patronował jego pracom badawczym. To, że Witkowski ze swoimi ludźmi kręcił się wokół SGO "Polesie" pod Kockiem (dysponując karabinami przeciwpancernymi Ur!) i kontaktował się z generałem Kleebergiem sugeruje, że był związany z Dywersją Pozafrontową., a więc z naszymi służbami wywiadowczymi. W Dywersji Pozafrontowej działał też choćby Stanisław Frączysty - kurier, który przeprowadził marszałka przez Tatry. (Premier Leon Kozłowski, w swoich znakomitych wspomnieniach pisał natomiast, że przez front niemiecko-sowiecki pod Moskwą przeszedł w towarzystwie tajemniczego polskiego oficera.)
Powyżej: Stanisław Frączysty w rozmowie z papieżem Benedyktem XVI w Muzeum Obozu Auschwitz-Birkenau w maju 2006 r.
Bliską znajomą Witkowskiego była Jadwiga Maksymowicz-Raczyńska, wdowa po generale Włodzimierzu Maksymowiczu-Raczyńskim (który zmarł w 1938 r. w dziwnych okolicznościach w Berlinie - według Baliszewskiego został otruty przez polski wywiad, bo współpracował z Niemcami), właścicielka mieszkania przy Sandomierskiej 18, w którym zamieszkał marszałek Śmigły-Rydz.
W ciekawym świetle tę historię stawia notatka z esbeckiego dochodzenia z 1967 r., przytoczona w książce Sandaka:
"Z kręgu tych ludzi S. Witkowski był jedyną osobą niezwiązaną politycznie do 1939 r. z obozem sanacji. Łączyła go natomiast z Rydzem-Śmigłym znajomość datująca się od połowy lat 30-tych, kiedy to S. Witkowski dał się poznać kołom wojskowym jako bardzo zdolny wynalazca i konstruktor z zakresu produkcji specjalnej. W 1939 r. na zlecenie Rydza-Śmigłego Witkowski przebywał w Rumunii i na Węgrzech, a następnie opracował memoriał dotyczący sił i możliwości militarnych obu tych państw. Misja Witkowskiego związana była z przewidywaniami Rydza-Śmigłego, że z chwilą wojny z Niemcami, na skutek różnicy potencjału militarnego i ludnościowego, Polska nie zdoła zachować swojej niepodległości i zajdzie konieczność prowadzenia i kierowania walką z terenu państw sojuszniczych. Na nawiązanie kontaktu z Witkowskim duży wpływ miał charakter działalności jego organizacji, która posiadała powiązania z Watykanem i Episkopatem polskim, kontakty na Intelligence Service i wywiad niemiecki oraz łączność z ważniejszymi krajowymi organizacjami konspiracyjnymi, z Naczelnym Wodzem i z placówkami polskimi na Węgrzech."
Wiemy też, że Witkowski wysłał przez front niemiecko-sowiecki, do kwatery głównej Andersa w Buzułuku, emisariuszy z tajemniczym przekazem. Jak pisał Baliszewski:
"18 stycznia generał Anders wydał bankiet na cześć polskich oficerów przybyłych z kraju. Toastom nie było końca. Święcono polską odwagę, gratulowano patriotyzmu. W uznaniu zasług Szadkowski mianowany został zastępcą dowódcy pocztu przybocznego gen. Andersa. Chwilę później wybuchł skandal. Nagle, jak zapisał w swojej relacji rtm. Szadkowski, "generał Okulicki zapytał o Śmigłego. Padały różne odpowiedzi. Jedni twierdzili, że jest w Budapeszcie, inni, że w Ankarze. Wszyscy patrzyli pytająco na mnie. Ja nachyliłem się do Andersa i cicho powiedziałem: To, co mam do przekazania, przeznaczone jest wyłącznie dla Pana Generała. Proszę o rozmowę na osobności. Gdy do niej niebawem doszło, powiedziałem: Śmigły jest w Warszawie i razem z legionistami szykują zamach na Sikorskiego. Dodałem, że gen. Grot-Rowecki bez wiedzy i zgody Naczelnego Wodza mianował szefem sztabu ZWZ płk. Tadeusza Pełczyńskiego, lecz Warszawa trzyma to w najściślejszej tajemnicy".
Anders był, jak relacjonuje rotmistrz, "wstrząśnięty i zaskoczony". Nie miał powodu wątpić w słowa tego, który mu je przekazał. Szadkowski dowodził ochroną osobistą Śmigłego i nie odstępował go na krok - trudno było wyobrazić sobie bardziej wiarygodnego świadka.
Następnego dnia sprawa przybrała wymiar wręcz katastroficzny. Z mydła do golenia wydobyto mikrofilmy przygotowane przez Witkowskiego dla gen. Andersa. Jak zapisał we wspomnieniach obecny wówczas w Buzułuku późniejszy bohater spod Monte Cassino gen. Klemens Rudnicki: "Treść była bowiem kompromitująca, i to w najwyższym stopniu. Zawierała ona list szefa Muszkieterów, a więc znanego mi Witkowskiego do generała Andersa, w którym wzywał generała do uderzenia na tyły bolszewickie, gdy tylko przyprowadzi swą armię na front przeciwniemiecki". (...) Czy możliwe było, by jakiś nieznany Stefan Witkowski z Warszawy wydawał rozkazy Andersowi, które ten - zamiast lekceważąco wrzucić do kosza - traktował tak poważnie? A jeśli nie Witkowski, to kto? (...)
A jednak w Warszawie końca 1941 r. coś się działo. Wystarczy sięgnąć do listu gen. Władysława Sikorskiego do ambasadora w Moskwie Stanisława Kota z 26/27 marca 1942 r.: "Zgodnie z raportem, który otrzymałem 20 stycznia, Naród Polski mimo okrutnych prześladowań odpowiedział stanowczo odmownie na wezwanie do udziału w krucjacie przeciw bolszewikom, co było połączone z poważnymi koncesjami na rzecz Polski".
Jakimi koncesjami? Czyje wezwanie? Do kogo skierowane? Dokument na to nie odpowiada. Wiadomo jednak, że kilka dni wcześniej, 24 marca 1942 r., w rozmowie z prezydentem Rooseveltem Sikorski stwierdził: "... tak niedawno, bo zaledwie 20 stycznia, wszystkie polityczne partie Polski zadeklarowały swoją jednomyślną decyzję nieulegania sugestiom niemieckim i nieuczestniczenia Polski w jakiejkolwiek formie w kampanii antyrosyjskiej, w zamian za co Polacy mieli obiecane przywrócenie normalnych warunków na terytorium polskim". Skoro o tym dyskutowano, to znaczy, że było o czym dyskutować. "
(koniec cytatu)
"Przywrócenie normalnych warunków" oznaczało znaczne złagodzenie okupacji. Zero masowych egzekucji, łapanek, pacyfikacji wsi, wysyłania Polaków do obozów... Zapewne jakiś milion Polaków więcej mógłby przeżyć wojnę. A po wojnie można by zrzucić odium kolaboracji na grupę "zbankrutowanych polityków związanych z poprzednim reżimem" - bo przecież mielibyśmy nadal rząd i wojsko na Zachodzie, a później także po stronie Sowietów. Sikorski z tej szansy postanowił nie skorzystać - choć są poszlaki wskazujące, że marszałek Śmigły-Rydz proponował mu tajną współpracę...
Przerzut emisariuszy do Andersa został zorganizowany przy współpracy z Białym Rosjaninem gen. Borysem Smysłowskim i jego Sonderstabem "R" działającym pod auspicjami Abwehry. Postać Smysłowskiego przybliżałem już na tym blogu we wpisie o... polskich illuminatach. Tak się bowiem składało, że Smysłowski był wysokiej rangi wolnomularzem, martynistą i członkiem warszawskiej loży Zakon Illuminatów. Jego mistrz z loży - Jan Czarnomski-Korwin został zastrzelony przez oddział likwidacyjny AK "Andrzeja Sudeczki" w czerwcu 1944 r. - w tej samej serii zabójstw, co Makowiecki i Widerszal. Kedyw przeprowadził zaś w maju 1944 r. nieudany zamach na Smysłowskiego. Niewątpliwie ten Biały Rosjanin prowadził bardzo interesującą działalność: "Należy stwierdzić, iż w trakcie swoich działań utrzymywał on kontakty m.in. bardzo intensywne w 1941 r. z organizacją Muszkieterzy, jak również z wywiadem AK, organizacją Miecz i Pług, NSZ, oraz z Ukraińską Powstańczą Armią (UPA), Tarasem Bulbą-Borowciem, przywódcą Siczy Poleskiej. Oferował również swoją pomoc przy przerzucie agentów na Bliski Wschód do Oddziału II Sztabu Naczelnego Wodza."
Bliskie kontakty Witkowskiego z marszałkiem Śmigłym-Rydzem są o tyle ciekawe, że w czasie okupacji Witkowski starał się przedstawić swoją organizację jako "antysanacyjną". Włączył ją nawet do Centralnego Komitetu Organizacji Niepodległościowych inżyniera Ryszarda Świętochowskiego. CKON był organizacją budowaną przez ludzi Sikorskiego w konkurencji do "sanacyjnego" ZWZ. Świętochowski wielkiej kariery w Podziemiu jednak nie zrobił - wpadł na granicy ze Słowacją i trafił do Auschwitz, gdzie zginął. Witkowskiemu jakoś nie udało się go wyciągnąć z aresztu...
CKON pozwalał jednak Witkowskiemu i jego ludziom nawiązywać kontakty z wieloma organizacjami nie scalonymi z ZWZ/AK. Tak nawiązał w ten sposób kontakty z Komendą Obrońców Polski, czyli późniejszą... Polską Armią Ludową!
Borucki, dowódca KOP/PAL zeznawał po wojnie: "Kontakt z Londynem nawiązałem poprzez Witkowskiego, który wobec KOP był zobowiązany (za dostarczane mu informacje, zdobywane przez nas dokumenty i transporty poczty polowej, pomoc techniczną w radiostacjach, pomoc bojówek itp.), a który z Pełczyńskim, […] po przekazaniu szeregu kompromitujących ZWZ-PZP informacji za granicę – był znów na stopie wojennej. W ogóle Witkowski był dla mnie w tym czasie wyjątkowo cennym sojusznikiem. KOP przestał być odosobniony".
Po rozbiciu Muszkieterów, część ludzi Witkowskiego przeszła do KOP a stamtąd do PAL. Był wśród nich m.in. ppłk Stanisław Skwirczyński "R3", jeden z kierowników wywiadu Muszkieterów, który został szefem bezpieczeństwa w PAL. Być może nie pojęliście jeszcze wagi tej informacji, więc powtórzę: człowiek odpowiedzialny za bezpieczeństwo kierownictwa "komunizującej" PAL przeszedł tam z organizacji Muszkieterowie.
Muszkieterowie bardzo blisko współpracowali też z Konfederacją Narodu kierowaną przez Bolesława Piaseckiego. Po wojnie, żołnierze KN wspominali Witkowskiego jako "naszego przyjaciela". Witkowski bardzo pomógł KN przy jej słynnej akcji przeprowadzonej w nocy z 26 na 27 lipca 1942 r., czyli odbicia więźniów z aresztu przy ulicy Daniłowiczowskiej w Warszawie. Witkowski nie tylko zorganizował niemieckie mundury i samochód z niemiecką rejestracją. Sam też wziął udział w tej brawurowej akcji. (Wśród jej uczestników był też Leszek Kostek-Biernacki, bojowiec KN a zarazem syn legendarnego wojewody poleskiego płka Wacława Kostka-Biernackiego!) Przed wojną RNR Falanga Piaseckiego (nie mylić ze współczesną prosowiecką organizacją młodzieży niebinarnej płciowo) przez pewien czas współpracował z OZN i Oddziałem II.
Jak wspominała Zofia Kobylańska: "Kontakty z „Dzięciołem” urwały się w sierpniu 1942 r. Bezpośrednią przyczyną – należy przypuszczać – było zaangażowanie się Piaseckiego w konflikt między Oddziałem II KG AK a Stefanem Witkowskim – Muszkieterem. Piasecki bardzo cenił Muszkietera, który oddał wielkie usługi w sprawie odbicia więźniów z Daniłowiczowskiej – miał o nim jak najlepszą opinię, uważając go za człowieka dzielnego i bezinteresownego. Ppłk „Dzięcioł” z wielkim niezadowoleniem przyjął ingerencję Piaseckiego w jego obronę, która zresztą była nieaktualna, ponieważ los Muszkietera został już przesądzony wyrokiem Wojskowego Sądu Specjalnego, skazującego go na karę śmierci."
Wspomniany ppłk "Dzięcioł" to płk Marian Drobik, szef wywiadu i kontrwywiadu AK w latach 1942-1943. Jak podają źródła popularne: "Był autorem tzw. „Testamentu Dzięcioła” czy też „Testamentu-Memoriału Drobika”, w którym zawarł swoje obawy co do niebezpieczeństwa, iż po wojnie może dojść do okupacji sowieckiej na terenie Polski i aktualna polityka Polskiego Państwa Podziemnego w stosunku do ZSRR powinna opierać się na szeregu daleko idących ustępstw w stosunku do Sowietów, a nawet ewentualnego oddania im Kresów w zamian za niepodległość. W czasie spotkania ze sztabem KG AK, gdzie płk Drobik miał wygłosić swój memoriał, doszło do dziwnego incydentu – pułkownik Drobik otruł się ampułką z cyjankiem potasu, jednak jego towarzyszom udało się wyratować niedoszłego samobójcę. Płk Marian Drobik został aresztowany przez Gestapo w willi swojej siostry przy ulicy Ptasiej w Podkowie Leśnej w nocy z 9 na 10 grudnia 1943."
Jak już wspomniałem, Witkowski został zastrzelony 18 września 1942 r. Ekipa likwidacyjna z AK złożona była z polskich oficerów Kripo, czyli podległej Niemcom policji kryminalnej. Dowódca tej akcji, Stefan Chamski był opisywany w raportach AK jako typowy "brudny glina", bardzo aktywny w szantażowaniu ukrywających się Żydów. Do zwłok Witkowskiego przyczepił karteczkę z napisem "największy polski bandyta". Równolegle, ktoś skierował Gestapo na trop kilkudziesięciu współpracowników Witkowskiego... Wyraźnie postanowiono zniszczyć jego organizację.
Witkowskiego postanowiła jednak pomścić Konfederacja Narodu. W styczniu 1943 r. zorganizowała zamach na Chamskiego, który zmarł w marcu 1943 r. z ran. Raport AK podawał, że: " Wśród pracowników policji istnieje zwyczaj składania się na wieniec dla zmarłych kolegów, jest jednak charakterystyczne, że na wieniec dla Chamskiego nikt nie dał ani grosza".
W kolejnym odcinku wejdziemy głębiej w żmijowisko. Przyjrzymy się postaci Henryka Boruckiego, komendanta Polskiej Armii Ludowej oraz jego kontaktom.
***
Według Generała SWR, Putin dostał na urodziny od Jurija Kowalczuka ekstrawagancki prezent: milion (!) żołnierzyków. Każdy żołnierzyk niepowtarzalny, zrobiony według innego wzoru. Reprezentują oni wszystkie rodzaje sił zbrojnych Federacji Rosyjskiej i wszystkie stopnie od szeregowca po generała-majora. Mają różnorodne uzbrojenie, a na figurkach można odczytać nawet ich insygnia. Zestaw nosi nazwę "Mobilizacja". Kowalczuk złożył na niego zamówienie już w lipcu. Putin bardzo się ucieszył. Co tu się zresztą dziwić - każdemu by się spodobała taka mini-armia terakotowa.
Niedawne uderzenia rakietowe w infrastrukturę energetyczną Ukrainy były propagandowym zamiennikiem uderzenia nuklearnego. Omawiano bowiem też szaloną opcję zdetonowania taktycznej głowicy nuklearnej nad mostami na Dnieprze w Kijowie. Opcję tę jednak szybko odrzucono. Zdecydowano się pokazowo uderzyć w infrastrukturę i w cele symboliczne, takie jak ukraiński parlament. Dziwnym trafem jednak, żaden cel symboliczny nie został trafiony. Nie udało się nawet zniszczyć turystycznej kładki dla pieszych w Kijowie. Co oczywiście nie przeszkadza różnym towarzyszom Panasiukom pisać: "Ukraina na kolanach!". Jak już zauważył Chehelmut, Rosja jest jak Jabłonowski, mocna w gębie, ale jak dostaje wpierdol, to ma problem z odpowiedzią...
Baj de łej: zauważyłem, że różnych filosowietów triggeruje to, gdy nazywa się ich "towarzyszami". Wszak często udają oni prawicowców. Taki Panasiuk na przykład afiszuje się z chodzeniem na Mszę Trydencką, ale nie przeszkadza mu to jednocześnie kopiować stalinowskiej propagandy. "Wielki prawicowiec" Ozjasz Goldberg-Mikke bredził ostatnio, by nie pisać źle o Urbanie (chujowym rzeczniku najchujowszego reżimu w dziejach Polski), bo przecież Jaruzelski "zakończył w Polsce socjalizm" aresztując 13 grudnia 1981 r. Gierka. Mamy oczywiście całą plejadę różnych "niepokornych" i "włączających myślenie" "prawicowców" pielgrzymujących do willi córki Jarucwelskiego. Proponuję więc, by tych przebierańców tytułować: "towarzyszami". Towarzysz Panasiuk, towarzysz profesor Adam Wielkodupski, towarzysz Olszański, towarzysz Pafnucy-Serwacy-Jachacy, towarzysz Ronald Robiący Laseczki, towarzysz Gerszom Braun, towarzysz Sykulski, towarzysz Ozjasz Goldberg vel Korwin-Mikke...
***
Kolejny wpis za dwa tygodnie, bo w poniedziałek na tydzień wybieram się do dalekiego kraju. Podpowiedź gdzie w poniższym filmiku. Fani anime od razu zgadną!
Generał Stanisław Nakoniecznikoff-Klukowski, był przede wszystkim patriotą. Był bohaterem wojny z bolszewikami i kampanii 1939 roku, człowiekiem, który uciekł z niemieckiej niewoli i następnie przez dwa lata z sukcesami organizował Armię Krajową na Mazowszu Północnym. Odszedł z AK po konflikcie ze zwierzchnikiem ppłkiem Tadeuszem Tabaczyńskim, który lekceważył ostrzeżenia Nakoniecznikoffa-Klukowskiego o tym, że jeden z kurierów pracujących dla organizacji jest niebezpiecznym agentem Gestapo. W podokręgu doszło wówczas do rozłamu - część ludzi, z Nakoniecznikoffem-Klukowskim na czele przeszła do NSZ. Nakoniecznikoff dostał za to wyrok śmierci od AK za "dezercję". W marcu 1944 r. doszło natomiast do rozłamu w samych NSZ. Część organizacji podporządkowała się AK, część posłuchała Grupy Szańca (działaczy dawnego ONR), która mianowała Nakoniecznikoffa-Klukowskiego komendantem głównym NSZ w miejsce dotychczasowego komendant płka Tadeusza Kurcyusza, który zmarł na zawał (wywołany stresem związanym z rozłamem w organizacji.) Jako komendant główny NSZ, Nakoniecznikoff bezpośrednio nadzorował m.in. akcje na Ponidziu przeciwko Niemcom, AL i zbolszewizowanej, zbandyciałej części BCh. Dla Grupy Szańca/Rady Politycznej NSZ był jednak, jako zawodowy wojskowy, "ciałem obcym". Stale go podejrzewano o chęć podporządkowania NSZ Armii Krajowej. Wobec tego czasowo go przeniesiono na stanowisko zastępcy komendanta głównego i wysłano do Warszawy, gdzie zaskoczyło go Powstanie. Po udziale w walkach powstańczych Nakoniecznikoff udał się do Częstochowy, gdzie przeniosła się komenda główna NSZ. Tam został zabity przez... własnych ludzi.
18 października 1944 r. w Częstochowie, w domu kapitana Włodziemierza Żaby "Żniwiarza", szefa sztabu Okręgu VIII Częstochowa, odbyło się posiedzenie Rady Politycznej NSZ. W jego trakcie Nakoniecznikoff został ponownie mianowany komendantem głównym NSZ. Gdy członkowie Rady wyszli z budynku, zostali na miejscu "Żniwiarz" i Nakoniecznikoff. Wówczas do domu weszło dwóch mężczyzn, którzy ich zastrzelili. Rada Polityczna NSZ wydała oświadczenie, w którym stwierdziła, że mordu tego dokonali członkowie AK lub Polskiej Armii Ludowej. Później zaczęła rozpowszechniać wersję, że komendant główny NSZ został zlikwidowany, bo dogadywał się z ową Polską Armią Ludową w celu podporządkowania NSZ komunistycznemu PKWN! Skoro tak było, to czemu ta sama Rada Polityczna, na chwilę przed tym skrytobójczym mordem mianowała owego "komunistycznego agenta" komendantem głównym? Czemu przy okazji zabito szefa sztabu okręgu częstochowskiego?
Zabójcami Nakoniecznikoffa-Klukowskiego i Żaby byli najprawdopodobniej: Otmar Wawrzkowicz, szef wywiadu Sztabu NSZ i Hubert Jura "Toma", którego można określić najkrócej jako: człowieka-zagadkę. Jura, pół-Niemiec, przedwojenny podoficer artylerii, dowodził z sukcesami oddziałem dywersyjnym AK na Lubelszczyźnie (gdzie walczył również przeciwko GL). Po przejściu na Kielecczyznę przeszedł do NSZ, gdzie dowodził oddziałem Akcji Specjalnej "Sosna". (Jego ówczesna działalność została świetnie opisana przez Roberta Rudnickiego w książce "Oddział partyzancki "Sosna"/"Las"). Zwalczał wówczas też komunistów, ale wyraźnie przesadzał. Jako "komunistę" próbował bowiem zabić... Antoniego "Hedę" Szarego, legendarnego dowódcę AK, późniejszego Żołnierza Wyklętego, dowódcy akcji na więzienie w Kielcach w 1945 r. Po masakrze dokonanej we wsi Łysowody - gdzie zabito 17 ludzi podejrzewanych o komunizujące poglądy - nawet podwładni "Toma" byli zszokowani jego nieobliczalnością. W międzyczasie zaobserwowali, że Jura utrzymuje dziwne kontakty z Niemcami, m.in. przekazuje niemieckiej żandarmerii schwytanych ludzi. Zbuntowali się więc przeciwko swojemu dowódcy, który musiał uciekać z oddziału. Wyroki śmierci na Jurę wydała zarówno AK jak i NSZ. Czterokrotnie doszło do prób ich wykonania. Jura w tym czasie kierował własną Organizacją "Toma", która współpracowała z Paulem Fuchsem, szefem Gestapo w Dystrykcie Radomskim. "Tom" miał nawet swoje tajne więzienie w Częstochowie. I z jakiegoś powodu Rada Polityczna NSZ posłużyła się nim, by zabić mianowanego przez siebie komendanta głównego...
"Tom" niewątpliwie grał wówczas na dwie strony. Współpracę z Niemcami wykorzystywał w szczytnym celu odstrzeliwania komunistów, a jednocześnie pomagał wyciągać członków AK i NSZ z niemieckich więzień. Dostarczał też tym organizacjom informacji o działaniach Niemców, a Niemcom przekazywał dezinformacje. Nie da się jednak zaprzeczyć, że w tym okresie był związany z morderstwami na kilku oficerach NSZ, m.in. na Władysławie Pacholczyku, który wcześniej wydał na "Toma" wyrok śmierci. Doszło do dziwnej sytuacji - "Tom" działał pod firmą NSZ, nie będąc wówczas jego członkiem, i psując mu opinię w terenie. Był jednak dla Rady Politycznej bezcennym narzędziem. To on umożliwił ewakuację Brygady Świętokrzyskiej do Czech (i chwała mu za to). Po dołączeniu przez Brygadę do amerykańskiej 3 Armii gen. Pattona, Jura został przesłuchany zarówno przez Oddział II jak i przez brytyjski kontrwywiad. Obie organizacje nie miały mu nic do zarzucenia i zaprzęgły do pracy wywiadowczej. "Tom" utrzymywał wówczas, że od początku prowadził pracę dla polskiego wywiadu i rządu londyńskiego. Ludzie, którzy mieli okazję się z nim wówczas spotkać (i przeżyć) twierdzili później, że nie wiedzą kim on naprawdę był i dla kogo pracował...
Wróćmy jednak do mordu dokonanego przez Radę Polityczną NSZ na komendancie Nakoniecznikoffie-Klukowskim. W oficjalnych wyjaśnieniach przewijał się wątek jego kontaktów z organizacją o nazwie Polska Armia Ludowa. Była to mała organizacja o profilu lewicowym, wręcz komunizującym, która powstała z połączenia radykalnie lewicowych środowisk takich jak RPPS i... prawicowej Komendy Obrońców Polski, założonej przez gen. Wilhelma Orlika-Ruckemanna, w 1939 r. dowódcy KOP, dowódcy w bitwach pod Szackiem i Wytycznem. Komendantem głównym KOP był samozwańczy generał Henryk Borucki "Czarny" (przedwojenny porucznik, w 1939 r. komendant parku amunicyjnego w składnicy uzbrojenia w Palmirach) - którego dziwną historię opiszę w kolejnych odcinkach tej serii. Szefem sztabu PAL był inny samozwańczy generał, przedwojenny pułkownik Julian Skokowski - w 1918 r. legendarny dowódca Oddziału Murmańczyków, w 1939 r. dowódca piechoty dywizyjnej 25 Dywizji Piechoty i Grupy "Palmiry". W konspiracji Skokowski przeszedł ze Związku Jaszczurczego (który współtworzył później NSZ) do Gwardii Obrony Narodowej, z której częścią trafił do PAL. Pod koniec lipca 1944 r. to właśnie jego pseudonimem firmowano odezwę PAL rozklejoną na ulicach Warszawy, mówiącą, że dowództwo AK uciekło z miasta i że PAL przejmuje dowództwo nad Podziemiem. Podczas Powstania Warszawskiego, we wrześniu 1944 r. Skokowski został komendantem Połączonych Sił Zbrojnych Armii Ludowej, PAL i Korpusu Bezpieczeństwa. Ciekawa droga - dowódca Murmańczyków podporządkował sobie AL w Warszawie...
Co tych ludzi łączyło jednak z komendantem głównym NSZ?
German Marcinkowski, szpieg AK w dowództwie PAL, zeznawał po wojnie, że w maju lub w czerwcu 1944 r. był świadkiem konferencji PAL i NSZ w restauracji na warszawskim Służewie. Rozpoznał tam Nakoniecznikoffa-Klukowskiego. Byli tam obecni również m.in. Borucki i Skokowski. "Jak mi wiadomo, zawarto wówczas ustne porozumienie, tzw. dżentelmeńskie porozumienie, polegające na sympatyzowaniu ze sobą i wzajemnym popieraniu. Skokowski i "Czarny" kompletnie pijani całowali się z NSZ-owcami, pili tzw. bruderszaft, wykazując całkowitą obojętność do różnic ideologicznych, które powinny istnieć i formalnie istniały pomiędzy PAL i NSZ-em".
W tym czasie w prasie PAL nazywano żołnierzy NSZ "faszystowskimi bandytami". To tajne porozumienie mogło więc wydawać się szokujące dla laików. Wydaje się też, że mogła je źle zrozumieć też Rada Polityczna NSZ. Nie zwracała ona uwagę na to, że w praktyce okazało się ono korzystne dla NSZ. PAL ratowała bowiem NSZ-ców wydając im legitymacje swojej organizacji i zaświadczając, że są oni nastawieni przychylnie do "rządu" lubelskiego. Cywile z Rady Politycznej nie dostrzegali też, że Skokowski i Nakoniecznikoff-Klukowski to zawodowi oficerowie mogący dobrze się znać z przedwojennej armii. (Takich przyjaźni ponad podziałami politycznymi było więcej - na przykład generałowie Berling i Okulicki bardzo się lubili, bo podczas służby w 36 pułku piechoty Legii Akademickiej na Pradze razem się bawili i w pewnym momencie równolegle zalecali się do sióstr-bliźniaczek.)
Kontakty pomiędzy PAL a NSZ komuś się jednak wyraźnie nie podobały. 22 czerwca 1944 r. pod wspomnianą restaurację przy ulicy Puławskiej 247 zajechały bowiem trzy ciężarówki pełne dobrze uzbrojonych ludzi ubranych po cywilnemu. "wszyscy uzbrojeni w rozpylacze, kilku w lkm. Jednego z PAL-owców zastali na ławeczce przed lokalem, spytali go, ile ma pieniędzy i po sprawdzeniu, że posiada tylko 200 zł zostawili go w spokoju. Przy wkraczaniu do samego lokalu z okrzykiem: "Strzelać wszystkich s...synów" zastrzelili właścicielkę lokalu Feliksę Skonieczną, jej przyjaciela mec. Klocka i służącą Zielińską. (...) W czasie walki, jaka się wywiązała z nadbiegającymi z radiostacji żołnierzami niemieckimi a bojówkarzami, zostało ciężko rannych 4-ch Niemców i kilku bojówkarzy. (...) Dochodzenie prowadzi policja polska, która prawdopodobnie obrabowała mieszkanie Skoniecznej i pozoruje napad rabunkowy" - donosił AK Marcinkowski. Zaatakowany lokal należał do PAL, a celem był prawdopodobnie "Borucki".
Gestapowiec Alfred Otto, zeznał później w więzieniu mokotowskim, że słyszał od gestapowca Burknera, że ataku dokonała związana z nim bojówka "Branda" Stanisława Szopińskiego. Nie wiadomo jednak na ile prawdziwa, a na ile wymuszona przez UB była ta relacja. Szopiński miał w każdym bądź razie ciekawy życiorys - członek Pogotowia Bojowego PPS i POW, powstaniec śląski z Grupy Wawelberga, współpracownik polskiego wywiadu, współtwórca Korpusu Zaolziańskiego, członek Żegoty, organizator pomocy wojskowej dla Getta, szef Referatu Informacyjnego Wydziału Bezpieczeństwa Delegatury Rządu na Warszawę, a jednocześnie członek Korpusu Bezpieczeństwa, który w sierpniu 1944 r. dostał misję przedarcia się do Lublina, gdzie wstąpił do... KBW. Po wojnie represjonowany. Czy ktoś taki mógł współpracować z Gestapo?
Są też zeznania wiążące z akcją na Puławskiej Andrzeja Popławskiego "Andrzeja Sudeczko", dowódcę świetnie uzbrojonego oddziału likwidacyjnego AK. Tak się jakoś złożyło, że Sudeczko i jego ludzie w czerwcu 1944 r. zlikwidowali członków Biura Informacji i Propagandy AKLudwika Widerszala i Jerzego Makowieckiego, przewodniczącego Stronnictwa Demokratycznego. Sudeczko działał w dobrej wierze, bo dostał rozkaz dokonania tych zabójstw od Witolda Bieńkowskiego, prominenta z Delegatury Rządu. Bieńkowski, przedwojenny endek i powojenny Paxowiec, członek Żegoty, był według Józefa Światły sowieckim agentem. Ale chyba dopiero po wojnie.
Takie to wówczas było żmijowsko...
W następnym odcinku: "Wyobraź sobie najpiękniejszą kobietę jaką może sobie wyobrazić. A później jej ładniejszą siostrę. To właśnie będzie ona." Ekscentryczny inżynier, siatka wywiadowcza, Biali Rosjanie, marszałek i w tle znów... Polska Armia Ludowa.
***
Spodziewałem się, że Most Krymski zostanie wysadzony dopiero w dalszej fazie ofensywy, a tu proszę... BUM!!! Piękny prezent na 70-te, a właściwie na 72-gie, urodziny Putina. Pięknie przeprowadzona akcja! Idealny timing - eksplozja, od której zapaliły się cysterny z paliwem stojące na moście kolejowym.
Nie wyrokuje, kiedy całkiem posypie się front pod Chersoniem, a kiedy pod Melitopolem. Ale być może mamy znów do czynienia z "wabiem".
A bomba atomowa? Gdy Putin uderzy głowicą taktyczną, Ukraińcy nadal będą prowadzić wojnę. Nie padną przed nim na kolana błagając o pokój.
Baj de łej: Słyszałem ohydną i zapewne totalnie nieprawdziwą plotkę, że Homokomando załatwiło patostreamera Urbana w sposób znany z filmu "Scary Movie"...