Mediom krajowym i zagranicznym umknął niezwykle ciekawy raport American Enterprise Institute dotyczący wielkości prawdziwego budżetu wojskowego Chińskiej Republiki Ludowej. Niektórzy z Was pewnie się żachną, że AEI to "straszny, neokonserwatywny think-tank", ale akurat w tej kwestii ma on całkowitą rację. Tylko totalny idiota lub zawodowy sinolog (chcący, by mu nadal wydawano wizy do ChRL i zapraszano na stypendia na tamtejsze uczelnie) wierzy w oficjalne chińskie dane mówiące, że ich budżet wojskowy jest kilkakrotnie mniejszy od amerykańskiego. Raport AEI wskazuje, że jest on podobnie duży jak wydatki militarne USA. Zresztą każdy kto przygląda się tempu w jakim Chińczycy oddają do użytku nowe okręty wojenne domyśli się, że ich oficjalny budżet jest lipą. Zda sobie również z tego sprawę, każdy kto miał jakieś pojęcie o oficjalnych i ukrytych sowieckich wydatkach zbrojeniowych.
Z wyliczeń AEI płyną dosyć oczywiste wnioski: ChRL zbroi się w bardzo szybkim tempie, by rzucić wyzwanie USA i zdobyć globalną supremację. To, że Chińczycy tak wiele wydają na swoje siły zbrojne nakazuje natomiast Ameryce na nowo zdefiniować priorytety. Może czas przestać traktować jako śmiertelne zagrożenie takie dziadowskie państwo jak Iran lub jakiś kolesi z kałachami na pustynnych zadupiach? A może zacząć starcie z Chinami od wyeliminowania z gry ich najbliższego sojusznika, czyli Rosji?
Tymczasem w Stanach największe emocje budzi obecnie nie chińskie zagrożenie, ale starcie dwóch pustynnych plemion na Bliskim Wschodzie.
Widzieliśmy w ostatnich dniach sceny przywodzące na myśl czasy hippisowsko-mansonowskie. Zamieszki na kampusach rozpoczęte przez "antywojenną", propalestyńską lewicę. Sytuacja jest pod wieloma względami podobna do tej z 1968 r. Wówczas Partia Demokratyczna była podzielona w kwestii wojny wietnamskiej, obecnie dzieli ją kwestia izraelsko-palestyńska. Politycy starej daty oraz ich sponsorzy wspierają Izrael, młody elektorat demokratów popiera Palestyńczyków. W 1968 r. wojna domowa w Partii Demokratycznej pomogła Nixonowi wygrać wybory prezydenckie. Według Rogera Stone'a ten sam scenariusz wchodzi w grę również obecnie - mająca bliskowschodnie korzenie wojna domowa wśród demokratów otworzy Trumpowi drogę do powrotu do Białego Domu. To niebezpieczeństwo widzi też choćby taki weteran hippisowskiej rewolucji jak Bernie Sanders.
Jest jednak kilka poważnych różnic między obecną sytuacją a tą z 1968 r. Wówczas skompromitowany Lyndon Johnson zrezygnował z ubiegania się o reelekcję. Biden nie zamierza tego robić, a Partia Demokratyczna właściwie nie ma kim go zastąpić. Nie ma nowego Kennedy'ego, Clintona czy Obamy. Tzn. Kennedy jest - Robert Kennedy Jr., syn zastrzelonego w 1968 r. Roberta Kennedy'ego - ale startuje on jako niezależny i nie jest zbyt poważnym kandydatem. Z jednej strony to foliarz wygadujący głupoty o wojnie na Ukrainie, z drugiej ekoświr mocno powiązany z establiszmentem. Nie jest więc wiarygodny dla obu stron.
Druga różnica dotyczy postaw społecznych Amerykanów. Protesty na kampusach zmieniły się w zamieszki, bo lewactwo sprowokowało swoimi głupimi zachowaniami (takimi jak zerwanie z masztu amerykańskiej flagi i zastąpienie ją palestyńską) członków bractw studenckich. Kolesie z bractw wraz z prawicowcami spuścili więc tam lewakom wpierdol. Policja - pamiętająca akcje lewaków przy okazji BLM - spokojnie patrzyła, po czym też spuściła wpierdol lewicowcom. (Jednego z policjantów sfilmowano, gdy pluł na palestyńską flagę ściągniętą z masztu.) W jednej kwestii wszystkie strony sporu się jednak zgodziły. Propalestyńscy lewicowcy i proizraelscy prawicowcy wspólnie skandowali: "Fuck Joe Biden!".
Kto by pomyślał, że Afroman zrobi kiedyś razem z Rogerem Stone'm kawałek o Hunterze Bidenie...
Jak pewnie zauważyliście, zacząłem wzbogacać blog obrazkami generowanymi przez Sztuczną Inteligencję. Będzie ich dużo więcej przy ewentualnych seriach dotyczących starożytności. I nie będą to obrazki purytańskie ani brewarystyczne...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz