"Nie pożyje ani chwili, jak ten sędzia z Avignonu, powieszony za śledzionę bez pardonu..."
Sprawa sędziego Szmydta wydaje się być banalnie prosta. Gostek był od dawna agentem tamtejszych tajnych służb - jeśli nie ich funkcjonariuszem odgrywającym rolę Polaka jako "Matrioszka". Realizując swoje zadania, najpierw przykleił się do ekipy Suwerennej Polski, później zrobił woltę i przeszedł do obozu libków. Dlatego utrzymał się na kluczowym stanowisku w sądownictwie (wydawał certyfikaty bezpieczeństwa i robił to jeszcze trzy tygodnie temu) mimo zmiany władzy i różnych seksualnych afer, które się za nim ciągnęły.
Było to możliwe, gdyż sędziowie - jako nadzwyczajna feudalna kasta - nie są objęci jakąkolwiek kontrolą operacyjną. Taka kontrola jest wręcz zakazana przez prawo. Od czasu do czasu na ich korupcyjną działalność natyka się CBA, czasem ich zatrzymuje policja za jazdę po pijaku, a czasem ochrona sklepowa za kradzieże pospolite. Poza tym różne agentury mogą sobie swobodnie hulać w tym środowisku - zwłaszcza jeśli mają na sędziów haki obyczajowe (pedofila).
To oczywiście skutek wdrożenia w początkach III RP doktryny starego endeckiego idioty Adama Strzembosza o tym, że "środowisko sędziowskie samo się oczyści" po komunizmie. Oczywiście ta doktryna była przejawem bardziej ogólnego "ducha Magdalenki i Okrągłego Stołu", czyli tego, że w 1989 r. nie doszło w Polsce do żadnej rewolucji, tylko dogadania się solidarnościowego establiszmentu z kremlowskimi namiestnikami w PRL. W wyniku tego kompromisu zaczęto przedstawiać gejnerała Jarucwelskiego i różnych patafianów z jego otoczenia jako ojców naszej demokracji i "patriotów", choć przecież nawet w świetle prawa PRL byli oni zwykłymi zdrajcami i puczystami, którym z automatu przysługiwała kara śmierci.
Ale cóż, okresy, w których właściwie rozliczano się ze zdrajcami w naszej historii były zwykle stosunkowo krótkie. Polaczki lubią sielanki jak w "Panu Tadeuszu", a nie lubią męczących konfliktów. Dlatego upiekło się m.in. Hieronimowi Radziejowskiemu i Bogusławowi Radziwiłłowi, a finansowany przez St. Petersburg i Berlin król Stanisław "Kluchosław" Poniatowski wciąż ma licznych obrońców.
Zdarzało się jednak, że w polskich Słowianach budziły się mordercze instynkty. W tych momentach "szaleństwa" zdrajców szybko i sprawnie wysyłaliśmy do piachu. Tak było w trakcie drugiej wojny światowej i powojennej walki "Wyklętych". Polskie Podziemie trzaskało różne szumowiny aż miło - od Igo Syma po Stefana Martykę. (Cieszyło mnie więc, że TVP za rządów prezesa Kurskiego zrobiła serial "Ludzie i bogowie" nawiązujący do historii oddziału likwidacyjnego 993/W i bijący na głowę drętwy i grzeczny "Czas honoru".) Można oczywiście narzekać, że odstrzelono ich zbyt mało, no ale wszystkim nie można na raz dogodzić.
Drugim, nieco wcześniejszym, okresem likwidowania zdrajców była Rewolucja 1905 r. , w trakcie której bojowcy PPS wsławili się takimi akcjami jak Krwawa Środa. Wychowani przez Giertychów endecy nawet po 120 latach wciąż bóldupią na podobne akcje, co tylko potwierdza ich wspakulturowość. Rok 1905 był wielką szkołą działania, która uformowała takich ludzi jak późniejszy wojewoda poleski płk Wacław Kostek-Biernacki, który metody twardej ręki sprawnie później wdrażał w II RP. Niestety sanacyjni decydenci z czasem zbyt zmiękli i złagodnieli. Gdy we wrześniu 1939 r. mianowano Kostka-Biernackiego komisarzem cywilnym przy Sztabie Naczelnego Wodza, to już po kilku dniach odsunięto od realnej władzy. Kostek po prostu domagał się bardzo ostrej rozprawy z wszelką piątą kolumną i elementami wywrotowymi. Ciekawe czy zarządziłby utylizację szumowin znajdujących się w więzieniach? Nasza ówczesna, zbyt humanitarna Służba Więzienna, wypuściła wówczas z nich zarówno niebezpiecznych bandytów, jak i komunistów oraz banderowców. Tymczaem parę masakr więziennych w sowieckim stylu skutecznie zlikwidowałoby zarówno kierownictwo późniejszej UPA jak i PPR.
Bojowcy PPS nawiązywali do tradycji Sztyletników, czyli elitarnej formacji skrytobójczej z Powstania Styczniowego, dowodzonej przez Ignacego Chmieleńskiego zwanego "małym Robespierrem". Zlikwidowali oni ponad tysiąc Rosjan i polskojęzycznych zdrajców. Ich działalność wpłynęła później na rosyjskie, antycarskie organizacje terrorystyczne takie jak Narodna Wola.
Nie zapominajmy również o wieszaniu zdrajców podczas Powstania Kościuszkowskiego. Niedawno obchodziliśmy jego 230-tą rocznicę. (Totalnie przemilczaną przez wszystkie siły polityczne.) Poświęcona temu zdarzeniu jest znakomita książka Jarosława Marka Rymkiewicza "Wieszanie". Autor "Ataku na Tytana" wskazywał w niej m.in., że niedobrze się stało dla samego króla-zdrajcy Stanisława Augusta, że go nie powiesiliśmy. Jest on bowiem w naszej pamięci jakiś taki nijaki, niedookreślony. A gdybyśmy go powiesili, przeszedłby do naszej historii jako władca zdefiniowany w sposób bardzo wyraźnie - jako pierwszy król, którego powiesiliśmy.
O wieszaniu targowiczan pisał w barwny sposób również Karol Zbyszewski w swoim "Niemcewiczu od przodu i tyłu".:
"Ludek warszawski był niepiśmienny, zamiast czytać odezwę Kościuszki o Persach i Tatarach słuchał po ciemnych kątach płomiennego Konopkę - zaufanego Kołłątaja. Słuchał i mruczał:
- Dobrze gada, co pomoże jegrów bić kiedy wśród nas zdrajców tyle; trza na gwałt przewieszkę zrobić...
28-go czerwca wieczorem, przed namiot Kościuszki w Gołkowie, przygalopował Kicki - koniuszy - marszałek dworu - szwagier Stanisława Augusta. Pół żywy ze strachu opowiedział co zaszło rano w Warszawie.
Pospólstwo wtargnęło do więzień; 70-cioletniego księcia biskupa Massalskiego co miał 700.000 rocznego dochodu, a mimo to kradł jeszcze pieniądze Komisji Edukacyjnej i brał pensję od Rosjan, co wyróżnił się gorliwością przy sankcjonowaniu przez sejmy obu rozbiorów, co nie pominął nigdy żadnej okazji szkodzenia Polsce - dla braku sznura pod ręką powiesił skotopas Klonowski na biczu chłopskim przed Bernardynami; wstrętnego księcia Antoniego Czetwertyńskiego, mimo, że płakał, całował oprawców po rękach wwindowano na belkę przed oknami własnego mieszkania, żona i córki gapiły się na to zza firanek, a lud tańczył dokoła wisielca krzycząc: - Vivat Czetwertyński!
Zadyndali Boscamp, Roguski, Grabowski, Piętka - szpiedzy, pieski Igelstromowe poskazywane jeszcze w 91-ym r. za różne łotrostwa na dożywotnie więzienie; zawodowi kaci się pochowali, zastąpili ich amatorzy; w zapale pracy powiesili oni niewinnego Majewskiego - głupiego woźnego, co nie chciał pokazać co niesie w teczce oraz Wulfersa, podejrzanego tylko o kradzież aktów kompromitujących króla z archiwum Igelstroma.
Całe miasto upstrzono szubienicami, stały przed Zamkiem i pałacem prymasowskim, lud mruczący od dawna, że Poniatowski zasłużył na los Capeta teraz śpiewał o tym na głos.
Ale nie doszło do spełniania tych poczciwych zamiarów. Ignacy Potocki, Mokronowski, Orłowski zdzierali gardła zaklinając tłumy do spokoju. Zakrzewski położył się plackiem w pałacu Briihlowskim na wleczonym już pod stryczek Moszyńskim i ryczał: powiesicie go tylko ze mną! Przez miłość do zacnego prezydenta darowano życie przedawczykowi. Odwdzięczył się należycie: gdy w 97-ym r. Zakrzewski wrócił do Warszawy z więzienia petersburskiego - chory, bez grosza, wynędzniały - i przyszedł doń z prośbą o małą pożyczkę, Moszyna nic mu nie dał, lokajom kazał wyrzucić za drzwi swego wybawcę. Biskupa Skarszewskeiego, członka deputacji traktatowej w Grodnie obok Ożarowskiego, Ankwicza, Massalskiego i Kossakowskiego, również tylko bezmyślna energia Zakrzewskiego uratowała od zasłużonego powroza.
O 5-ej po południu rozszalała się straszliwa ulewa. Generał Cichocki, bękart Stanisława Augusta, wyciągnął z arsenału armaty, poobsadzał wyloty ulic wojskiem - strumienie wody i bagnety żołnierzy rozpędziły tłumy.
Nazajutrz przybył do Gołkowa Dembowski z listem od króla. Dotychczas korespondencja Stanisława Augusta z Kościuszką ograniczała się do przypominania o swych zasługach i utyskiwań, że nie ma pieniędzy, że pensji mu nie wypłacają, że z winy powstania Moskale łupią mu ekonomie, że musi, by żyć, stapiać srebra stołowe... Teraz Kluchosław, bardziej przerażony niż Ludwik XVI minutę przed egzekucją, nie plótł nareszcie o swym urojonym patriotyzmie, a po prostu błagał potulnie mości Pana Naczelnika o przysłanie paru pułków do bronienia Zaniku i jego osoby.
Dobrotliwy do nieprzyzwoitości Kościuszko nie czuł wcale nienawiści względem zdrajców. Mówił o powieszonych:
Może dobrze chcieli, może szczerze sądzili, iż przysługę krajowi wyrządzają...
- Jak to? żachnął się Niemcewicz, Massalski chciał dobra Polski?
- Obłąkani, a działający w dobrej wierze są godni litości - nie wzgardy i sznura; można się różnić w opiniach, ale trzeba wzajemnie szanować.
- Co? Więc mamy jeszcze szanować Szczęsnego, Branickiego...
- Dzień wczorajszy to plama naszej rewolucji, to upodobnia ją do ohydy francuskiej, wolałbym dwie bitwy przegrać niż też dzień.
Niemcewicz nie zaoponował, iż rewolucja francuska choć gilotynuje tysiące niewinnych odnosi wspaniałe zwycięstwa, czemużby więc Polska miała paść z powodu powieszenia kilku drabów, co po stokroć na to zasłużyli. "
(koniec cytatu)
Jak widać, nawet wówczas byli ci, którzy bronili zdrajców przed sprawiedliwą karą. Czemu się więc dziwimy, że również obecnie różnym szubrawcom zdrada wychodzi na sucho?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz