Bez większego echa minęła 80-ta rocznica katastrofy/zamachu w Gibraltarze. Nieliczne media podały tylko, że na Skałę wybrała się delegacja zorganizowana m.in. przez Urząd ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych oraz IPN. Na miejscowym cmentarzu North Front złożyła ona kwiaty na grobach ofiar tamtego zdarzenia: brytyjskich konserwatywnych parlamentarzystów - brygadiera Johna Percivala Whitleya i płka Victora Cazaleta oraz Jana Gralewskiego.
Ów Jan Gralewski miał być bohaterskim kurierem z Polski, który przedarł się na Gibraltar, by dostarczyć gen. Sikorskiego ważne dokumenty. Sikorski wziął go ze sobą do samolotu. Według majora Ludwika Łubieńskiego, szefa Polskiej Misji Morskiej na Gibraltarze, Gralewski, przed wejściem do Liberatora miał powiedzieć, że chce zostać pochowany na Gibraltarze. Być może nie wyłapaliście od razu absurdu tego twierdzenia, więc zwrócę uwagę na to, że według Łubieńskiego, jakiś kurier z Polski przewidział, że zginie w katastrofie lotniczej/zamachu i wyraził pragnienie, by pochować go z dala od kraju, na krańcu Europy. Życzenie to spełniono, dodatkowo umieszczając na nagrobku Gralewskiego błędny napis mówiący, że był on pułkownikiem. Absurdem było również to, że Łubieński cały czas posługiwał się prawdziwym nazwiskiem Gralewskiego. A przecież nie powinien go znać! Zasady bezpieczeństwa przewidywały, że kurierzy posługiwali się fałszywymi nazwiskami, pseudonimami i numerami. Nigdy nie mogli zdradzić swoich prawdziwych personaliów. Łubieński je jednak znał. Dlaczego?
Jedynym polskim historykiem, który zwrócił uwagę na olbrzymie anomalie związane z Gralewskim był Dariusz Baliszewski (oraz bezczelnie przepisujący od niego i wyciągający z tego nielogiczne wnioski Tadeusz Kisielewski). To na jego książkach oraz wypowiedziach jest oparty w dużym stopniu ten wpis. Przyglądając się historii Gralewskiego można bowiem dojść do wykonawców zamachu.
Gralewski sprawia w tej historii wrażenie niewłaściwego człowieka, który znalazł się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie. To filozof, który w konspiracji zajmował się głównie tajnym nauczaniem akademickim. Nie miał żadnego przeszkolenia wojskowego. Słabo znał niemiecki. A jednak wybrano go na trasera, czyli człowieka, który przebijał nowe trasy dla kurierów w Europie Zachodniej. Zapewne świetnie znał francuski, ale nie potrafił się dobrze maskować. Udając prostego robotnika nosił na hrabiowski sygnet. Łamał elementarne zasady konspiracji pisząc codziennie z trasy listy do swojej żony Alicji Iwańskiej. Dzięki tym listom możemy jednak dokładnie odtworzyć jego ruchy w pierwszej połowie 1943 r. To bardzo ważne, gdyż wszystkie dokumenty z baz łączności w Paryżu, Madrycie i Lizbonie obejmujące ten okres zostały wyczyszczone.
Oficjalna wersja mówi, że Gralewski wyruszył z Warszawy 8 lutego 1943 r. Nie udało mu się jednak przedostać do Hiszpanii, więc wrócił do Warszawy skąd 27 marca jeszcze raz wyruszył do Francji. W Hiszpanii go aresztowano i trzymano w obozie Miranda de Ebro, skąd jednak wyszedł i poprzez Madryt trafił na Gibraltar. Brytyjskie dokumenty wskazują, że pojawił się na lotnisku w Gibraltarze w nocy z 2 na 3 lipca 1943 r. A więc przyleciał na Skałę. Posługiwał się nazwiskiem Paweł Pajkowski, pod którym został zaanonsowany. Nic nie wiadomo o tym, by przewoził ze sobą jakiekolwiek dokumenty dla Naczelnego Wodza.
Wersja oficjalna jest oczywiście bzdurą. Z listów Gralewskiego do żony wiadomo bowiem, że 27 marca był w Paryżu. Opisywał jak wówczas pił likier na tarasie kawiarni. 24 czerwca pisał natomiast "drugi dzień na Gibraltarze", a więc był tam już od 22 czerwca. Po co więc ta maskarada z fałszywym przebiegiem jego trasy?
Bo pojawił się w tej historii drugi człowiek używający nazwiska Jan Gralewski.
Wojciech Wasiutyński, znany endecki polityk, pod koniec 1943 r. usłyszał od niejakiego Zbigniewa Langa, historię o tym jak dzielił on w Madrycie pokój hotelowy z Gralewskim. Klął on ostro na Szumlakowskiego, polskiego posła w Madrycie, który mu nie ułatwiał dalszej drogi. Bał się, że się spóźni na Gibraltar, gdzie miał na krótko zatrzymać się Sikorski. Ostatecznie interwencja u Szumlakowskiego odniosła skutek i Gralewski wyjechał na Gibraltar. Brytyjskie dokumenty potwierdzają, że osoba posługująca się nazwiskiem Gralewski udała się wówczas do Samuela Hoara, brytyjskiego ambasadora w Madrycie i podając jakieś hasła domagała się pomocy w drodze na Gibraltar. Zwykły kurier spotyka się z brytyjskim ambasadorem? I zna plany podróży Sikorskiego?
Wanda Wolska, obsługująca wówczas jeden z kurierskich punktów kontaktowych w Paryżu, wspominała natomiast, że ktoś przedstawiający się jako Jan Gralewski odwiedził jej punkt. Miał na sobie mundur niemieckiego oficera. Zachowywał się w sposób podejrzany.
24 czerwca 1943 r. przybyła na Gibraltar tzw. kompania mirandczyków, czyli liczący 95 żołnierzy oddział Polaków, którzy wyszli z hiszpańskiego obozu Miranda de Ebro, gdzie byli internowani po nielegalnym przekroczeniu hiszpańskiej granicy. To właśnie przeglądu kompanii mirandczyków dokonał gen. Sikorski w ostatni dzień swojego życia. Zachowały się dwie listy żołnierzy tego oddziału - jedna sporządzona przez jej dowódcę por Jana Różyckiego, druga przez Łubieńskiego. Wynika z nich, że byli w tym oddziale kurierzy z Polski. Był tam m.in. Jan Paweł Nowakowski vel Paweł Pankowski vel Pajkowski vel Pawłowski vel Bolesław Kozłowski vel Wiktor Suchy - podający się również za Jana Gralewskiego i przybyły na Gibraltar w nocy z 2 na 3 lipca. Był Pantaleon Drzewiecki vel Stefan Izdebski - podający się za kuriera PPS z Warszawy, choć nikt z kierownictwa PPS nic nie wiedział o nim ani o jego misji. Był też Jerzy Miodoński, który 24 grudnia 1942 r. wyjechał z Polski w towarzystwie Trudy Heim, siostry Guenthera Heima, szefa krakowskiej SD. Być może to on podawał się z Gralewskiego w Paryżu, chodząc w mundurze niemieckiego oficera. Bez problemów dojechał później pociągiem do Madrytu, gdzie skontaktował się z placówką Oddziału II i przedstawił wyglądający na prowokację raport poświęcony strukturze polskiego Podziemia. Wśród mirandczyków były też inne ciekawe przypadki - choćby kapral posługujący się nazwiskiem Józef Beck.
25 czerwca 1943 r. płk Stanisław Kara z Oddziału II z Lizbony wysyła do Londynu, do płka Michała Protasewicza, szefa Oddziału VI (służby specjalnej odpowiedzialnej za łączność z krajem) szyfrogram: "Gralewski Jan ps. "Pankracy" wyjechał z Polski 8 lutego na rozkaz ZWZ; wyjechał z 23 (czerwca) - odwołany z puczu na Gibraltar celem ewakuacji do Londynu pod nazwiskiem Nowakowski Jerzy, w Lizbonie nie był".
Którego Gralewskiego dotyczył ten dokument? I o jakim "puczu" piszą dwaj wysokiej rangi funkcjonariusze polskich służb specjalnych?
Płk Protasewicz zapisał w swoim dzienniku, że 5 lipca 1943 r. rano odwiedzili go ppłk Wilson i major Perkins z SOE. "Znali dość dokładnie przebieg katastrofy". Perskins zapytał: "A co zrobicie teraz z Gralewskim?". "Gralewski? Kto go w Gibraltarze rozpoznał? Zakołowało mi w głowie. Przemknęła mi w głowie myśl, czy to był w rzeczywistości Gralewski".
Zadziwiająca relacja! Według oficjalnej wersji, Gralewski miał zginąć w samolocie razem z gen. Sikorskim. Skąd więc pytanie: "A co zrobicie teraz z Gralewskim?". I dlaczego Gralewski był tak ważny dla brytyjskich służb? Widać zaniepokojenie Protasewicza, że Gralewski mógł zostać rozpoznany. I sugestię, że to nie był prawdziwy Gralewski.
Wkrótce wszczęto oficjalne śledztwo w sprawie tożsamości tego kuriera. Przesłuchana została m.in. Elżbieta Zawacka "Zo", której pokazano niewyraźną fotografię zwłok Gralewskiego. Przesłuchujący ją oficerowie mówili, że zwłoki zostały znalezione na pasie startowym i że Gralewski został zabity. Ekshumacji i badania jego zwłok do dzisiaj nie przeprowadzono.
"Sondaż przeprowadzony w USA na jesieni 1939 r. wykazał, że w oczach Amerykanów „postacią w Europie najbardziej bohaterską i sławną” był Stefan Starzyński, prezydent Warszawy. Można zrozumieć, że wyniki tej ankiety były mocno nie w smak Niemcom. Jeszcze bardziej zirytowały one jednak pracowników aparatu propagandy rządu generała Władysława Sikorskiego. W ich oczach Starzyński był przecież przedstawicielem znienawidzonej sanacji. „Nie chcemy Starzyńskiego! Trzymajmy się z daleka od osób, złączonych choćby luźno ze sprawcami klęski!” – mówiono w jednej z audycji polskiego radia nadawanej z Paryża. Ta sama rozgłośnia przekonywała, że „to nie wybuch wulkanu Polskę zasypał”, tylko „przeklęta swołocz z zaleszczyckiego mostu”.
Ekipa Sikorskiego przedstawiała w swojej propagandzie przedwojenną Polskę jako kraj niemal faszystowski, w którym były tylko Bereza, Brześć i pacyfikacja Małopolski Wschodniej. Kwestionowała polskie prawa do Zaolzia (co szybko wykorzystali Czesi), a nawet konstytucję kwietniową – na której opierała swoją władzę. Doszło nawet do kuriozalnej sytuacji, gdy rządowy „Głos Polski” cytował na poparcie swojej antysanacyjnej narracji spreparowany przez niemiecką propagandę „list 15-letniej Polki” oskarżającej byłego ministra spraw zagranicznych Józefa Becka o „zdradę za pieniądze”. (...)
Generał Józef Kuropieska wspominał, że wysłuchał kiedyś prelekcji oficera będącego zagorzałym „sikorszczakiem” poświęconej krzywdom, jakie Piłsudski wyrządził Sikorskiemu. Kuropieska po wysłuchaniu tego wykładu był mocno zdumiony, bo z jego treści wynikało, że Piłsudski traktował swojego rywala bardzo przyzwoicie. W 1920 r. powierzył mu dowodzenie armią na ważnym strategicznie kierunku, a później rekomendował go na szefa Sztabu Głównego i na premiera. Kuropieska nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że Sikorski był osobą niezwykle pamiętliwą, dla której najmniejsza zniewaga sprzed wielu dekad potrafiła być bolesną raną. Był też człowiekiem o wielkich ambicjach politycznych, pozbawionym jednak talentu do uprawiania polityki metodami demokratycznymi. Sam widział siebie jako wielkiego przywódcę, który jako jedyny mógł ocalić naród przed klęską, i miał wielki żal do sanacji, że nie przydzieliła mu wysokiego stanowiska dowódczego w 1939 r. Zapewne gdyby dostał wówczas dowództwo armii, skończyłoby się to tragicznie, gdyż Sikorski od 1928 r. pozostawał poza służbą czynną, a Wojsko Polskie przeszło spore zmiany techniczne i organizacyjne, odkąd pełnił on w nim funkcje dowódcze. Marszałek Śmigły-Rydz chciał jednak okazać łaskę Sikorskiemu i prawdopodobnie szykował dla niego stanowisko łącznika pomiędzy armiami polską i francuską. Tę wielką ambicję i pragnienie zemsty za prawdziwe i wydumane krzywdy stale podsycali u Sikorskiego jego współpracownicy – zazwyczaj przedwojenni politycy „drugiego” i „trzeciego” garnituru, którzy kampanię 1939 r. widzieli jedynie z perspektywy cywilnych uchodźców.
Kampanią propagandową rządu Sikorskiego sterował minister ds. dokumentacji i informacji Stanisław Stroński. Ten endecki polityk i zarazem mason mający korzenie żydowskie w 1922 r. nakręcał prasową kampanię nienawiści przeciwko prezydentowi Gabrielowi Narutowiczowi. Kampanię obfitującą w akcenty antysemickie i antymasońskie. Po zamachu na Narutowicza uznano go powszechnie za moralnego sprawcę zabójstwa prezydenta. Stroński był znany z nienawiści do Piłsudskiego. W 1920 r. wykreował legendę mówiącą, że to francuski generał Maxime Weygand, a nie „dyletant Piłsudski”, opracował plan Bitwy Warszawskiej. I takiemu właśnie nieodpowiedzialnemu hejterowi i politycznemu frustratowi Sikorski powierzył kierowanie polskim aparatem propagandowym…
Złym duchem Sikorskiego był również wicepremier Stanisław Kot. Ten dawny austriacki lojalista był przed wojną profesorem na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz politykiem Stronnictwa Ludowego. W czasie wojny czuwał nad tym, by z Rumunii i Węgier nie przedostawali się na Zachód „sanacyjni” oficerowie. Snuł też intrygi mające na celu skłócenie Sikorskiego z gen. Władysławem Andersem i gen. Stefanem Grotem-Roweckim. To ludzie Kota karmili Naczelnego Wodza absurdalnymi historyjkami o tym, że Beck na rumuńskim internowaniu kieruje jakimś gigantycznym spiskiem wymierzonym w Sikorskiego.
W 1941 r. został ambasadorem RP w Kujbyszewie, przy rządzie sowieckim. Choć miał wówczas możliwość wyciągnięcia byłego premiera Aleksandra Prystora z więzienia, to nie podjął żadnych działań w jego sprawie i przyczynił się w ten sposób do śmierci tego zasłużonego bojowca PPS. Choć Stalin w rozmowie z Sikorskim otwarcie nazwał Kota „durniem” (Sikorski jakoś nie protestował…), to Kot próbował później robić karierę w Polsce Ludowej. W latach 1945–1947 był ambasadorem w Rzymie, by w trakcie czystek wymierzonych w PSL udać się znów na emigrację.
Jedną z szarych eminencji rządu Sikorskiego był pułkownik Izydor Modelski. Pełnił funkcję II zastępcy ministra spraw wojskowych i szefa gabinetu ministra, de facto odpowiadając za politykę kadrową w wojsku odbudowywanym we Francji. Próbował na tym stanowisku budować kult własnej osoby. Aparat propagandowy w wojsku starał się wówczas przekonywać żołnierzy, by nie śpiewali piosenek o marszałku Piłsudskim, tylko pieśni o Sikorskim, Hallerze, ministrze spraw wojskowych Marianie Kukielu czy o… Modelskim. Próby budowania kultu Modelskiego były jednak z góry skazane na klęskę. Zdawano sobie sprawę z tego, że w Legionach kierował grupą konfidentów donoszących do władz austriackich o „wymierzonych w monarchię” wypowiedziach żołnierzy i oficerów. Pamiętano też, że podczas zamachu majowego Modelski, dowodzący pułkiem piechoty stacjonującym w Cytadeli Warszawskiej, ogłosił neutralność. Jego właśni oficerowie zamknęli go wówczas w klozecie i ruszyli wraz z pułkiem na pomoc wojskom Piłsudskiego. O ile po maju 1926 r. wielu oficerów, którzy stanęli po stronie rządu i wykazali się wówczas charakterem i zdolnościami, mogło dalej robić kariery (tak jak np. Anders i gen. Gustaw Paszkiewicz), o tyle Modelskiego wyrzucono z armii za to, że wykazał się skrajną nieudolnością i bał się wówczas opowiedzieć po którejś ze stron. Tej tragikomicznej postaci powierzono 10 października 1939 r. kierownictwo „Komisji dla rejestracji faktów i zbierania dokumentów” mających ustalić odpowiedzialność za klęskę wrześniową. Zbigniew Błażyński pisał później, że komisja ta została przekształcona na „biuro śledcze, w którym Modelski pełnił funkcję inkwizytora”. Z niesmakiem działalność tej komisji wspominał m.in. gen. Kukiel, czyli bezpośredni zwierzchnik Modelskiego. Kuropieska opisywał natomiast, jak w 1946 r. Modelski, który w międzyczasie dostał awans generalski od komunistów, jako szef podległej warszawskiemu reżimowi Misji Specjalnej Wojska Polskiego w Londynie taszczył przy sobie teczkę z jakimiś papierzyskami i stale się odgrażał, że ma w niej dokumenty dotyczące września 1939 r. „obciążające” wielu oficerów Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Psuł tym samym pracę Kuropiesce, który usilnie starał się tych oficerów przekonywać do powrotu do Polski.
Sojusznicy nie rozumieli też, czemu ekipa Sikorskiego utrudnia wydostanie przedstawicieli dawnych polskich władz z rumuńskiego internowania. Beck, Śmigły-Rydz i Mościcki byli przecież „nosicielami tajemnic” posiadającymi ogromną wiedzę o grze dyplomatycznej, która doprowadziła do wojny światowej, i gdyby znaleźli się w rękach sprzymierzonych z Rumunami Niemców, mogłoby to przynieść duże szkody aliantom. W sprawie zgody na wyjazd prezydenta Mościckiego do Szwajcarii interweniował więc osobiście u Rumunów amerykański prezydent Roosevelt. Wstawiał się też za Beckiem i planował załatwić mu posadę wykładowcy na jednym z uniwersytetów w USA. Wysiłki aliantów były jednak stale sabotowane przez ludzi Sikorskiego. Robili wszystko, by utrudnić Beckowi i Śmigłemu ucieczkę z Rumunii i posuwali się nawet do informowania Rumunów o próbach ich ucieczki. Gdy były premier gen. Felicjan Sławoj Składkowski napisał do Sikorskiego list z prośbą o przydzielenie go jako zwykłego lekarza do polskiej armii we Francji, Sikorski opryskliwie mu odpowiedział, by siedział dalej w Rumunii. Składkowski miał jednak żonę Francuzkę, która skutecznie wstawiła się za nim u swojego rządu, by załatwił mu fałszywy paszport umożliwiający ucieczkę na Bliski Wschód.
Około 100 polskich oficerów i generałów, którym udało się przedostać do Francji, zamknięto w utworzonym w listopadzie 1939 r. obozie internowania w Cerizay. Kryteria, według których decydowano o ich internowaniu, były najczęściej absurdalne. Jako „jedni ze sprawców klęski wrześniowej” trafili tam m.in.: gen. Stanisław Rouppert, będący naczelnym lekarzem Wojska Polskiego, gen. Stanisław Kwaśniewski, prezes Ligi Morskiej i Kolonialnej, czy gen. Mikołaj Osikowski, jeden z bohaterów wojny 1920 r., pozostający od 1923 r. w stanie spoczynku. Ci ludzie w żaden sposób nie mogli zagrozić władzy gen. Sikorskiego. On jednak z jakiegoś powodu uważał ich za śmiertelne zagrożenie dla siebie. Po klęsce Francji oficerów tych przeniesiono do obozu internowania na szkockiej wyspie Bute (nazywanej przez Polaków Wyspą Węży). Przez ten obóz przeszło około 1,5 tys. ludzi. Część z nich tam zmarło, jak np. major Mieczysław Paluch, inicjator i faktyczny pierwszy dowódca powstania wielkopolskiego. Na wyspę Bute trafiali też ludzie niezwiązani z sanacyjnymi władzami, którzy w jakiś sposób podpadli wojskowym biurokratom Sikorskiego. Trafił tam choćby kpt. pilot Janusz Meissner. Ów popularny pisarz został tam wysłany za wydanie jednego numeru gazetki satyrycznej „Polski Spitfire”. Przekonał się w ten sposób, że ludzie Sikorskiego nie mają poczucia humoru…
(...) W ostatnich miesiącach życia w charakterze Sikorskiego widać było jednak zmianę. Podczas wizyty na Bliskim Wschodzie wykonywał drobne pojednawcze gesty, m.in. pozwalając orkiestrze wojskowej na zagranie „Pierwszej Brygady”. Zaczął też dystansować się od takich intrygantów jak Kot. Gesty te były jednak już mocno spóźnione. Gdy więc rozeszła się wieść o śmierci premiera na Gibraltarze, zdarzało się, że polscy oficerowie pili „zdrowie Liberatora”. "
(koniec cytatu)
Najważniejszą w tej historii kwestią nie jest więc to, czy generał Sikorski zginął w zamachu. Ani to jak ten zamach został przeprowadzony.
Prawdziwym pytaniem jest to: jakimi motywacjami kierowali się organizatorzy zamachu? Co chcieli osiągnąć? Do jakiego stopnia im się to udało?
Z przytoczonych faktów wynika, że w "puczu" brali udział funkcjonariusze polskich służb specjalnych. Także ci najwyżsi rangą. Baliszewski twierdził nawet, że dotarł do kryptonimu tego puczu. To była Operacja "Mur".
Jaką jednak motywacją kierowali się ci oficerowie? Wobec kogo byli lojalni? Wobec jakich sił polskich lub zagranicznych?
To jest prawdziwą zagadką.
Intrygujący jest pod tym względem choćby życiorys majora Łubieńskiego. Wywodził się on ze słynnej "prometejskiej" rodziny Hutten-Czapskich. W lipcu 1939 r. został sekretarzem ministra Becka, a w sierpniu łącznikiem między MSZ a Kwaterą Główną Naczelnego Wodza. Po zamachu na Gibraltarze był oficerem łącznikowym w Algierze i Neapolu, a od czerwca 1944 r. oficerem ds. zleceń gen. Andersa. Cały czas był blisko tajnych służb.
Tragicznym skutkiem zamachu było niewątpliwie to, że nowym premierem został Stanisław Mikołajczyk - mała menda, totalnie nieprzygotowana do tej roli. Ten totalny kretyn ujawnił później Mołotowowi, że w Warszawie szykowane jest powstanie. Mołotow doniósł o tym Stalinowi, a sowiecki dyktator zatrzymał front tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Tragedia Warszawy była w ogromnym stopniu skutkiem porażającej głupoty Mikołajczyka. Już jako wicepremier w komunistycznym rządzie Mikołajczyk podpisał się pod decyzją o pozbawieniu obywatelstwa polskiego 76 polskich oficerów - w tym Andersa i Maczka. Z trybuny sejmowej oskarżał Andersa o dokonanie zamachu na Sikorskiego.
Wodzem Naczelnym został gen. Kazimierz Sosnkowski. We współczesnej historiografii genialny dowódca i święty niemal bez skazy. Tyle, że w praktyce pozbawiony kontroli nad sytuacją. Decyzje o polskim udziale w bitwie pod Monte Cassino i o wybuchu Powstania Warszawskiego zapadły za jego plecami. Z uczestnictwa w procesie decyzyjnym dotyczącym Powstania sam zresztą abdykował, wyjeżdżając w kluczowym okresie do Włoch i unikając łączności z Londynem. Choć niewątpliwie był on uczciwym patriotą, to jednak zabrakło mu silnej ręki.
Analizując procesy decyzyjne w armii po lipcu 1943 r. można było odnieść wrażenie, że prawdziwą władzę zdobył tam gen. Stanisław Kopański. To on został Szefem Sztabu Naczelnego Wodza, w miejsce generała Tadeusza Klimeckiego. Co ciekawe, Klimecki w swoich wspomnieniach przytacza pismo wysłane przez niego od Sikorskiego w dniu 2 lipca, w którym Naczelny Wódz proponuje mu stanięcie na czele Sztabu. W Gibraltarze zginął również Szef Oddziału III (Operacyjnego) Sztabu Naczelnego Wodza płk Andrzej Marecki, po którym kierowanie oddziałem przejął płk Franciszek Demel - człowiek gen. Sosnkowskiego. Czy na takie zmiany kadrowe liczyli puczyści? Czy też na inne? W każdym bądź razie władze Oddziału II i Oddziału VI się nie zmieniły.
***
Zarzucono mi w komentarzach pod poprzednim wpisem, że "oplułem" wojewodę Henryka Józewskiego. No cóż, niektórzy podchodzą do krytyki historycznych mitów zbyt emocjonalnie. Po głębszym zbadaniu sprawy uznałem, że Józewskiego potraktowałem zdecydowanie zbyt łagodnie.
Chehelmut zwrócił mi bowiem uwagę na książkę "Oblicza buntu społecznego w II Rzeczypospolitej doby Wielkiego Kryzysu". Z tej pozycji wynika niezbicie, że województwo wołyńskie rządzone przez Józewskiego w latach 1928-1938 przodowało w II RP pod względem liczby rozruchów, zamieszek i buntów i pod względem liczby ofiar śmiertelnych tych zaburzeń. Policja donosiła o powstawaniu tam wspólnego frontu pomiędzy komunistami a ukraińskimi nacjonalistami. Komuniści pozytywnie wypowiadali się o banderowcach, a nacjonaliści przypisywali sobie akcje komunistów. Co gorsza Józewski bagatelizował zagrożenie i dezinformował władze centralne. Koleś wychował się w Kijowie, a Ukraińcy których znał to byli ludzie wykształceni i kulturalni. Myślał, że jak postawi w Łucku teatr czy uniwersytet to tępe mużyki będą z tego powodu wniebowzięte. Powinien więc wylecieć ze stanowiska znacznie wcześniej. A Wołyń należało dać w zarząd nie jakiemuś pięknoduchowi, ale komuś w rodzaju Kostka-Biernackiego czy Grażyńskiego.
A co do jakości ludku zamieszkającego Wołyń, przytoczę relację Krzesimira Dębskiego:
"To, co potem działo się na tej ziemi, w Kisielinie, to były rzeczy straszne. Nad tamtą społecznością wisi jakieś przekleństwo. Totalna bieda i pauperyzacja. Nie było tam prądu ani nic. Ludzie, którzy tam pozostali, dzieci i wnuki oprawców, po prostu wegetowali. Działy się tam straszne tragedie. Głównie przez pijaństwo i alkoholizm. Jak się upili, to potrafili w szpitalach bójki wszczynać: „Bo twoja babka to była upowska bladź!”. Tam ciągle trwają tego rodzaju porachunki. Ciągle walczą między sobą o prawdę. Ci, co Polaków ratowali, uciekli przeważnie razem z nimi, więc raczej ich już tam nie ma lub zostali bardzo nieliczni. (...)
Tam był regres cywilizacyjny. Jeden drugiego się bał i kwitło donosicielstwo sowieckie. W Polsce była bieda i stan wojenny, ale jeszcze jakoś dało się przeżyć. A tam? Było jeszcze gorzej. Mój ojciec nie zostawił starych znajomych samym sobie. Zorganizował taki most polsko-ukraiński. Ciągle zapraszał kogoś do nas do domu. Jako student dzwoniłem do mamy i taty i pytałem, czy będę mieć gdzie spać czy też ktoś u nich gości? Moja mama załatwiała naszym znajomym Ukraińcom jakąś pracę w Polsce. Kto mógł, to przyjeżdżał, ale jak wspominałem: wisiało nad nimi jakieś fatum: a tu ktoś wpadł pod samochód, a to spadł z mostu – ciągle spotykały ich jakieś nieszczęścia. Jednak najwięcej ludzi zginęło z okazji włażenia na wieżę. Robili takie zakłady po pijanemu – wdrapywali się, spadali i tracili życie. Chcieli zrzucić przekrzywiony krzyż, który się na niej znajdował. Ten sam, który 11 lipca 1943 roku był świadkiem masakry, którą Ukraińcy zgotowali swym polskim sąsiadom w kisielińskim kościele."
(koniec cytatu)
Można odnieść z takich relacji wrażenie, że Ukraińcy sami powinni zrzucać na takie wsie napalm, bo nic z tamtych ludzi już nie będzie. No, ale ci ludzie też mogą głosować w wyborach i oddać np. głos na proniemieckiego Poroszenkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz