Kampania Polska 1939 r. to najbardziej heroiczna kampania w naszej historii. I, obok Powstania Warszawskiego, najbardziej zacięta. Cały naród zjednoczył się, by zabijać niemieckiego najeźdźcę. Zaowocowało to również epizodami, które strażnicy naszej pamięci historycznej chcą zamilczeć.
7 września 1939 r. dochodzi do polskiego nalotu na Gdańsk. Celem ma być pancernik Schleswig-Holstein. Jak czytamy w pewnym popularnym serwisie: " (...) o godz. 21.30 polski Lublin R-XIII G z numerem taktycznym 714 podrywa się do kolejnego lotu. Tym razem wodnosamolot uzbrojony jest w 6 bomb 12,5 kg. Obserwator dysponuje ponadto pełnym zapasem amunicji do kaemów. Samolot przelatuje nad Półwyspem Helskim i kieruje się na otwarte morze. Następnie bierze kurs na Wisłoujście i od wschodu nadlatuje nad Gdańsk, szukając miejsca, w którym zacumowany jest „Schleswig-Holstein”. Polscy lotnicy nie mogą jednak zlokalizować niemieckiego pancernika, natomiast ich uwagę przykuwa coś zupełnie innego. W rejonie ulicy Adolf Hitler Straße (obecnie Aleja Grunwaldzka) piloci zauważają duże skupisko świateł. Okazuje się, że Niemcy fetują zdobycie Westerplatte. Rudzki, nie namyślając się długo, kieruje maszynę w tamtym kierunku. Nad celem obserwator zrzuca wszystkie bomby w świętujący tłum. Por. Juszczakiewicz wspominał później:
(…) wszystkie bomby poszły w dół, wybuchając wśród ciżby rozradowanych hitlerowców. Następnie maszyna na pełnych już obrotach wykonała ciasny skręt i ponownie zeszła nisko nad ulicę, przechylając się na skrzydło, tak aby obserwator miał możność otwarcia ognia z broni maszynowej.
Skutki nalotu okazały się dla Niemców tragiczne. Zabici i ranni zasłali momentalnie ulicę, dziesiątki i setki osób w szalonej panice dusiły się i deptały w bramach domów, szukając schronienia przed deszczem polskich kul, siekących spod klosza nieba.Atak dla Niemców zakończył się tragicznie. Zginęło ponad 30 osób, wiele było rannych. Polski samolot bez szwanku wyszedł spod ognia artylerii przeciwlotniczej i o godz. 22.45 szczęśliwie wodował u brzegu Półwyspu Helskiego."
(Mała dygresja: Pamiętacie jak w komuszym propagandowym serialu "Czterej pancerni i pies" Janek Kos wspominał, że jego mama zginęła w 1939 r. w nalocie na Gdańsk? Tak się składa, że Gdańsk był bombardowany wówczas tylko przez Polaków. Co więc robiła wśród świętujących nazistów? Czy rodzina Janka Kosa to "ukryta opcja niemiecka"? :)
Naród był przepełniony bojowym duchem jeszcze zanim wybuchła wojna. Powszechnie chciano wyrównać porachunki z Niemcami. Już w trakcie kampanii Niemcy swoim zachowaniem prowokowali nas zaś do odwetu. Robert Michulec w "Ku wrześniowi 1939 r. Zbrojne ramię sanacji" skompilował relację polskich generałów z Września '39. Kilkunastu dowódców mówiących: "Nie braliśmy jeńców", "Nie, nie braliśmy jeńców", "Błagali nas o życie, ale nie braliśmy jeńców", "Niemiecki oficer rzucił się na ziemię i płacząc błagał nas, byśmy nie wydłubywali mu oczu i nie obcinali języka".
Fragment relacji niemieckiego szeregowca Kurta Lemsera, dotyczący incydentu w Stopnicy: "9 września 1939 nasza orkiestra została odesłana z frontu do Żagania, ponieważ nasz autobus nie był w stanie dotrzymać kroku szybkim postępom naszych oddziałów. Nasz pododdział liczył 31 ludzi. Gdy wjeżdżaliśmy do jakiejś wsi, która o ile dobrze pamiętam nazywała się Stopnica, na łuku drogi zauważyliśmy polskich żołnierzy. Z początku Polacy wydali się zaskoczeni lecz wkrótce zaczęli do nas strzelać z karabinów i jakiejś broni przeciwpancernej. Zostaliśmy wszyscy pojmani i razem z 18 żołnierzami z innej jednostki zaprowadzeni na podwórze kościoła. Tam Polacy postawili 7-8 z naszych ludzi pod murem, twarzą do ściany. Gdy już ich wykończyli [tutaj tekst jest niejednoznaczny/N], Polacy zarepetowali karabiny i przygotowali się do rozstrzelania jeńców. Nagle w nasze okolice spadła niemiecka nawała artyleryjska i Polacy odprowadzili nas do stodoły. Polacy zaczęli ostro strzelać z karabinów i karabinów maszynowych i wszyscy za wyjątkiem 12 z nas zostało zabitych w trakcie tego zdarzenia. Mogliśmy umknąć w ciemności."
Fragment relacji złożonej po wojnie przez jednego z polskich żołnierzy dotyczącej tego samego incydentu: "w miejscowości wspomnianej stała wtedy Mikołowska kompania ON i w czasie naszego postoju przyjechał autobus a żołnierzami niemieckimi. Żołnierze ci zostali rozbrojeni i wzięci do niewoli. Pluton kapr XXX, w którym się wtedy znajdowałem został odkomenderowany do odprowadzenia jeńców na tyły linii frontu. po odprowadzeniu ich około 4 km od Stopnicy konwój z jeńcami zatrzymał się w polu. W pobliżu znajdowało się tylko jedno obejście gospodarskie (...) Tam kapr.XX x kazał otoczyć jeńców żeby nie zbiegli. W pewnym momencie jeden z jeńców zaczął uciekać. wtedy kapr XXX dal rozkaz strzelać. Wtedy wszyscy zaczęli strzelać do jeńców w wyniku czego 17 z nich zostało zastrzelonych a reszta zbiegła(…) Dowódca batalionu wysłał kapr XXX z kilku ludźmi na miejsce poprzedniego wypadku celem zatarcia śladów, które to zadanie XXx wykonał wnosząc trupy do stodoły i podpalając ją...."
Co prawda polskie uderzenie w niemieckich cywilów nie miało takiej skali jak opisano np. w propagandowej niemieckiej broszurze z 1940 r. pt., "Polskie zbrodnie przeciwko niemieckim cywilom", ale faktem jest, że nie opierdzielaliśmy się wówczas z niemiecką V-tą kolumną. Czy to w Bydgoszczy, czy to na Śląsku czy to w Polsce centralnej. Freikorpsowcy byli rutynowo rozstrzeliwani a wobec współpracującej z nimi ludności nie stosowano taryfy ulgowej. Przedwojenne plany przewidywały deportację mniejszości niemieckiej do obozów internowania, w tym do Miejsca Odosobnienia w Berezie Kartuskiej. We wrześniu 1939 r. w niektórych miejscach rozpoczęto wdrażanie tego planu i "marsze ewakuacyjne".
Jak opisuje to jeden z filosowieckich konserwatywnych portali : "Franciszek Klimka – Polak ze Śląska Opolskiego, skierowany do Berezy 5 września 1939 roku za to, że miał niemieckie obywatelstwo – tak przedstawia przybycie do obozu: „Przy furtce stało dwóch policjantów z gumowymi pałkami policyjnymi w rękach, którymi okładali przechodzących i nawoływali: Szybciej, biegiem. Biegnąc dalej, zauważyłem wyciągnięte dwa sznury policjantów i cywilów (jak się później dowiedziałem – przestępców kryminalnych), zaopatrzonych w specjalne „bykowce”, sękate kostury, koły. Każdy z więźniów musiał przejść przez wyciągnięty w ten sposób „korytarz” policjantów i kryminalistów, którzy wrzeszcząc w niebogłosy: Biegiem, skurwysyny, biegiem, kurwa wasza mać, biegiem, nie bójcie się, jeszcze was nie wieszamy! – okładali trzymanymi w rękach narzędziami biegnących więźniów. (…) Kiedy znaleźliśmy się na placu, każdy musiał położyć się twarzą do ziemi w następstwie wydanej komendy: Od czoła padnij, kłaść się na pyski! Następnie policjanci na tę zbitą masę ludzi wchodzili i depcząc po ludziach, bili ich pałkami gumowymi, krzycząc: Nie podnosić łbów, mordy do ziemi!”
II RP wiedziała, że jeśli zejdzie ze sceny, to tylko dając się ostro we znaki swoim wrogom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz