Ilustracja muzyczna: Nagisa + Farawell at the foot of a hill - Clannad OST
13 kwietnia 1941 r., po podpisaniu sowiecko-japońskiego Paktu o Neutralności, Stalin osobiście odprowadził japońskiego ministra spraw zagranicznych Matsuokę Yosukę na dworzec kolejowy. Wykorzystując ten moment na pogawędkę, sowiecki dyktator powiedział japońskiemu wysłannikowi, że najlepiej byłoby gdyby ZSRR i Japonia podzieliły się Azją. To były słowa zachęty. A za słowami poszły czyny.
Gdy kilka miesięcy później USA, Wielka Brytania i Holandia wprowadziły embargo na dostawy ropy naftowej do Japonii (dając tym samym ostateczny argument frakcji prowojennej w Tokio), ZSRR wspomógł faszystowską Japonię dostawami paliwa. Samoloty zrzucające bomby na Pearl Harbor 7 grudnia 1941 r. były zatankowane doskonałym paliwem lotniczym z rafinerii w Groznym. Przez ostatnie miesiące Sowieci wiele zainwestowali w to, by Japonia uderzyła na aliantów zachodnich. W USA prezydenta i administrację do podejmowania ostrych kroków przeciwko Tokio nakłaniał w ramach operacji "Śnieg" Harry Dexter White, prominentny działacz Partii Demokratycznej, architekt MFW i Banku Światowego, długoletni sowiecki agent. Wśród japońskich elit za koniecznością "inwazji na Południe" lobbował Ozaki Hotusmi, wpływowy dziennikarz, były doradca premiera Konoe Fumimaro, członek siatki Sorgego, jedyny człowiek powieszony w Japonii w czasie drugiej wojny światowej za zdradę. Sorge, sam w sobie, odegrał o wiele mniejszą rolę niż mu przypisała późniejsza propaganda. Miał być odwołany do Moskwy w związku z czystkami po 1937 r., ale wymawiał się nawałem pracy od wizyty w "stolicy światowego proletariatu". Jego raporty wyrzucano w centrali GRU do kosza. Stalin miał pewność, że Japonia nie zaatakuje ZSRR co najmniej od kwietnia 1941 r., jeśli nie od września 1939 r. Dywizje syberyjskie - tak pośpiesznie przerzucane na Zachód w grudniu 1941 r. - byłyby niepotrzebne do obrony Moskwy, gdyby 10 mln sowieckich żołnierzy zagradzających Niemcom drogę do stolicy nie okazało się miksem bandy niewyszkolonych kretynów dowodzonych przez debili i kołchozowych niewolników nie mających ochoty narażać życia dla Stalina.
Japonia była przed drugą wojną światową (i w jej trakcie) jednym z najcenniejszych sojuszników Polski. Mocno współpracowaliśmy wywiadowczo przeciwko ZSRR, wspólnie prowadziliśmy badania nad bronią biologiczną, łączyły nas też historyczne więzi - wspólna walka przeciwko Rosji w latach 1904-1905. To informacje japońskiego radiowywiadu pomogły nam zdobyć wiedzę o planowanej przez Sowietów inwazji na Polskę w 1939 r. (pisałem o tym szerzej w cyklu "Wrześniowa mgła"). Jednakże, wbrew popularnemu mitowi, Imperialna Japonia nie szykowała się pod koniec lat '30-tych do inwazji na ZSRR. Ten plan został odstawiony na półkę po zaaranżowanym przez komunistycznego agenta - kuomintangowskiego generała Zhang Zhizhonga incydencie szanghajskim i sprowokowanej w ten sposób japońskiej inwazji na Chiny centralne (pisałem o tym szerzej w tym wpisie). Po tym jak Imperialna Armia Japońska ugrzęzła w Chinach, sztabowcy w Tokio uznali, że nie ma ona sił i środków koniecznych do podboju ZSRR - z drugiej strony, z powodu chińskiej awantury zaczął narastać konflikt Japonii z USA (co Wam to przypomina?). Czemu więc w takim razie japońscy żołnierze walczyli z sowieckimi nad Jeziorem Hasan w 1938 r. i pod Nomonhan (Chałchyngoł) w 1939 r.? Oficjalna, jak zwykle bzdurna, historiografia mówi, że te incydenty były napaściami japońskich militarystów na miłujący pokój ZSRR. Nic bardziej błędnego. Nad Jeziorem Hasan, w miejscu gdzie granica nie była delimitowana, zaczęło się od tego, że sowieccy żołnierze zaczęli strzelać bez ostrzeżenia do japońskich pograniczników, którzy nie mieli złych zamiarów. Później sowieci ściągnęli tam dywizje piechoty, czołgi, samoloty i... niesamowicie się zbłaźnili militarnie. W końcu walki zostały przerwane, gdy marszałek Wasilij Blucher (notabene przyjaciel Czang Kaj-Szeka) zorientował się, że incydent został rozpoczęty przez jego wojska. Sowieci przeprosili, grzecznie się wycofali a marszałek Blucher został za zbytnią dociekliwość rozstrzelany.
Pod Nomonhan (na stepie, gdzie nie było wyznaczonej granicy między Mongolią a Mandżukuo) zaczęli Sowieci, a ściślej rzecz mówiąc podległa im mongolska kawaleria, która najeżdżała pogranicze. Mongolia była wówczas całkowicie podległa Kremlowi - dopiero co wywieziono jej rząd w pełnym składzie do Moskwy i rozstrzelano. Dopiero co przez armię mongolską przetoczyły się stalinowskie czystki będące odpryskiem sprawy Tuchaczewskiego. (O ile Mandżukuo nawiązywało stosunki dyplomatyczne z innymi krajami, np. z II RP, to Mongolia tego nie mogła robić. Cudzoziemcy chcący wjechać do tej sowieckiej kolonii musieli prosić o pozwolenie w Moskwie. Podobną "niezależnością" cieszyła się wówczas Tuwa.) Co więcej, wbrew oficjalnej historiografii Imperialna Armia Japońska, wcale nie wypadła tak źle pod Chałchyngoł. Od maja do sierpnia biła Sowietów i Mongołów jako tako radząc sobie z ich czołgami. To również okres niesamowitego wysypu asów w armijnym lotnictwie japońskim - po prostu sowieccy piloci byli tam masowo zestrzeliwani. (Po szczegóły odsyłam do "Twardego Pancerza" Władimira Bieszanowa oraz Ospreya "Imperial Japanese Army Aces" Henry'ego Sakkaidy) . Przełom nastąpił w sierpniu, gdy Żukow zgromadził kilkakrotnie większe siły pancerne i po dwóch szturmach (po zastosowaniu oszustwa strategicznego) udało mu się pokonać Japończyków dysponujących lekkimi czołgami i działkami małego kalibru. Zniszczył jedną dywizję przeciwnika, drugiej zadał poważne straty, pozostałe dwie wymknęły się z małymi stratami z opieszale zamykanego kotła. Sowieci ponieśli w całej bitwie większe straty od Japończyków, ale mimo to armijni japońscy sztabowcy po tej bitwie uznali, że siły zbrojne potrzebują lepszych czołgów i dział. Aroganckie dupki z floty zablokowały jednak odpowiednie decyzje. Jak to się skończyło wiadomo...
Bitwy na Jeziorem Hasan i Nomonhan były rozpoznaniem japońskich sił przez Sowietów, ale przede wszystkim sygnałem wysłanym do władz Republiki Chińskiej, by nie zawierały pokoju z Japonią, gdyż sowieckie wsparcie nadchodzi. W latach 1937-39 Sowiecki rzeczywiście silnie dozbrajali Chińczyków dostarczając im karabinów, czołgów T-26 i swojego lotniczego złomu a także doradców wojskowych (późniejszy marszałek Czujkow i gen. Andriej Własow) a także swoich beznadziejnych pilotów. Chodziło o to, by Chińczycy kontynuowali opór (a że przy okazji przejmowano kontrolę nad Xinjangiem i zapewniano nietykalność chińskim komunistom to inna sprawa...). W trakcie bitwy pod Nomonhan japońskie władze uznały, że czas położyć temu kres i 16 września 1939 r. zawarły rozejm z ZSRR, który w kwietniu 1941 r. przekształcił się w Pakt o Neutralności. Sowieckie dostawy dla Czang Kaj-Szeka ustały.
Gdy w 1939 r. doszło do podpisania Paktu Ribbentrop-Mołotow, Mao zareagował na to z radością. Mówił, że chciałby by w ten sposób Japonia i ZSRR podzieliły się Chinami. Sam widział się w roli podobnej jaką przyjął promotor jego kariery w Kuomintangu Wang Jinwei - szef kolaboracyjnego projapońskiego rządu. W czasie drugiej wojny światowej udział komunistycznej chińskiej partyzantki w walce przeciwko japońskim okupantom był marginalny. Japońscy generałowie i oficerowie bezpieki, przyznawali po latach, że KPCh była dla nich zerowym problemem - wszyscy jako głównego wroga traktowali Kuomintang. Jedyną większą akcję przeciwko Japończykom tzw. "ofensywę stu pułków" ( w której w całym kraju zginęło kilkudziesięciu Japończyków) podjęto bez wiedzy Mao. Często też zdarzało się, że komuniści współpracowali z Japończykami. Wspólnie np. rozbijali siatki ruchu oporu w południowych Chinach. Ludzie Mao handlowali też opium ze skorumpowanymi generałami Kuomintangu i ludźmi japońskiego superagenta płka Doihary. Gdy w 1944 r. Japończycy mocno wykrwawili wojska Republiki Chińskiej w ofensywie Ichi-go, w komunistycznej stolicy Yananie strzelały korki od szampana. Japończycy zadając wielkie straty chińskim wojskom budowali fundamenty zwycięstwa dla komunistów.
Powyżej: czołgi które ogląda Mao to japońskie Typ 97
Sowieci zajmując w 1945 r. Mandżurię i Koreę Północną przejęli od kapitulujących Japończyków setki tysięcy jeńców i ogromną ilość sprzętu. Wszystko to posłużyło komunistom Mao do zwycięstwa w wojnie domowej. Sowiecki przekazali wojskom chińskich komunistów około 900 japońskich samolotów, ponad 700 czołgów, ponad 1300 dział, moździerzy i granatników, 12 000 karabinó maszynowych, setki tysięcy japońskich karabinów, 2 000 wagonów japońskiego materiału wojennego z Korei Północnej, silną flotyllę rzeczną z Sungari...
Kilkadziesiąt tysięcy japońskich jeńców przekształciło Ludowo-Wyzwoleńczą Armię Chin w sprawną machinę bojową. Ci ludzie nauczyli obdartusów Mao posługiwać się bronią i dbać o jej konserwację. To oni nauczyli chińskich pilotów latać. To oni stworzyli korpus medyczny w komunistycznej armii. Do tego dochodziło 200 tys. żołnierzy pochodzenia koreańskiego, którzy służyli Japończykom a później zostali wcieleni do armii chińskich komunistów. Później stali się oni trzonem armii Korei Płn. - kraju, w którego władzach roiło się od japońskich kolaborantów (Wspomnienia alianckich jeńców wojennych mówią, że to właśnie Koreańczycy byli najbardziej okrutnymi strażnikami w japońskich obozach).
Gdy w 1972 r. japoński premier Tanaka przepraszał Mao za zbrodnie popełnione przez jego naród w Chinach, usłyszał od niego: "Nie ma sprawy! Bez waszej inwazji nigdy nie zdobylibyśmy władzy". Znaczną większość japońskich zbrodniarzy wojennych, którzy trafili do chińskich obozów reedukacji (zastosowane tam metody przejęto od Kempetai), potraktowano bardzo łagodnie i po kilku latach wypuszczono do kraju. Wielu z nich wypowiadało się w Japonii w samych superlatywach o chińskich komunistach. Niektórzy ich towarzysze broni czynnie w tym czasie kontynuowali krucjatę przeciwko białemu kolonializmowi. Setki z nich walczyło po stronie Viet Minhu przeciwko Francuzom. Ho Chi Minh nie odniósłby takiego sukcesu, gdyby go wcześniej nie dozbroiła japońska administracja wojskowa. To japoński pułkownik faktycznie dowodził operacją zdobycia Hanoi. Dziesiątki Japończyków walczyło też na Malajach przeciwko Brytyjczykom (a później rządowi Malezji) w szeregach komunistycznej (w większości etnicznie chińskiej!) partyzantki Min Yuen. Ostatni z nich złożyli broń w 1989 r.
Powojenne stosunki między Chinami a Japonią można określić jako "love-hate relationship". Aż do lat '70-tych decydenci z Pekinu wyciszali kwestie historycznych zadrażnień licząc na gospodarcze profity z Tokio. Później japońskie spółki stały się (obok tajwańskich) głównymi inwestorami w otwierających się na kapitalizm ChRL. Przez ostatnie 20 lat relacje się pogorszyły, wraz z większymi ambicjami międzynarodowymi ChRL i rewizjonistycznymi ciągotkami Japonii. W Muzeum Miejscu Pamięci Masakry Nankińskiej przekaz jest jednak dosyć wyważony. Są przemawiające do wyobraźni ekspozycje poświęcone japońskim okrucieństwom, ale ostatnie części wystawy poświęcone są pojednaniu dwóch narodów i możliwości przyszłej współpracy. Szczególne miejsce poświęcono tam losowi japońskich sierot wojennych z Chin, którymi Chińczycy zaopiekowali się w 1945 r. Wśród wielu wzruszających zdjęć jest jest tam fotografia marszałka Nie Rongzhena z zaadoptowaną przez niego kilkuletnią japońską dziewczynką (taką Ushio z "Clannad") i zdjęcie pokazujące jak 40 lat później spotyka się ze swoją dorosłą wychowanką, która przyjechała do niego z Japonii. Jak już wielokrotnie pisałem, w Azji Wschodniej czułość i okrucieństwo wielokrotnie się przeplatają...
A wszystkim Czytelnikom życzę Wesołych Świąt
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz