W cieniu wielkiej defilady, która przejechała przez Warszawę i przeleciała nad nią, prezydent Duda wygłosił ciekawą deklarację. Zapowiedział zmianę systemu dowodzenia Wojskiem Polskim. Sprecyzował, że dotychczasowy system dowodzenia wykazał poważne wady podczas manewrów prowadzonych na dużą skalę. Przypomnijmy więc, że obecnie obowiązujący system dowodzenia siłami zbrojnymi został stworzony przez szkodnika, który obecnie często dzieli się w mediach swoimi "dobrymi radami" dotyczącymi funkcjonowania systemu bezpieczeństwa państwa - przez generała Stanisława Kozieja, zwanego Szogunem.
Obecnie 80-letni gen. Koziej, zaczynający karierę w LWP w 1962 r., był szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego od 13 kwietnia 2010 r. do 6 sierpnia 2015 r. Podczas pełnienia tej funkcji nawiązał bardzo ciepłe relacje z rosyjskim odpowiednikiem BBN i jego szefem Nikołajem Patruszewem (byłym szefem FSB i zarazem terrorystą odpowiedzialnym m.in. za wysadzanie w powietrze bloków mieszkalnych w Rosji w 1999 r.). Za opus magnum Kozieja z okresu pracy w BBN można uznać tzw. reformę dowodzenia. Dobrze opisał ją Romuald Szeremietiew, były minister obrony, doktor nauk o wojskowości. Przytoczę jego wpis w całości (mam nadzieję, że się nie obrazi na takie piractwo):
"W grudniu 2012 r. ówczesny minister obrony Tomasz Siemoniak z PO zaprezentował opracowane pod wpływem gen. Stanisława Kozieja szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego przy prezydencie Komorowskim założenia „reformy systemu kierowania i dowodzenia”. W 2013 r. uchwalono ustawę, a w styczniu 2014 r. nowy system został wdrożony. Szef Sztabu Generalnego WP stracił kompetencje najwyższego dowódcy, uległy likwidacji dowództwa rodzajów sił zbrojnych, utworzono w ich miejsce „dwa dowództwa strategiczne” odpowiedzialne za dowodzenie „bieżące” oraz za dowodzenie „operacyjne”. Nie wiadomo było jak ustalono, gdzie kończy się dowodzenie „bieżące”, a zaczyna dowodzenie „operacyjne”.
Na szczeblu najwyższym rozdzielono dowodzenie pomiędzy szefa SG WP, Dowódcę Generalnego Rodzajów Sił Zbrojnych oraz Dowódcę Operacyjnego Rodzajów Sił Zbrojnych, wszystkich bezpośrednio podporządkowując ministrowi obrony narodowej. Rodzajami sił zbrojnych zaczęli dowodzić dwaj równi pozycją dowódcy, generalny i operacyjny. Zrezygnowano z zasady jednoosobowego dowodzenia na szczeblu strategicznym.
W dziwnej roli został obsadzony szef SG WP, który stał się „doradcą” ministra obrony w kierowaniu całokształtem sił zbrojnych. Ministrem jest polityk cywilny, jak wiadomo z praktyki obsadzania tych stanowisk, nieposiadający szerszej wiedzy wojskowej więc szef SG WP mógł odtąd „dowodzić” doradzając ministrowi i nie ponosząc przy tym żadnej odpowiedzialności za rozkazodawstwo.
System dowodzenia siłami zbrojnymi w okresie pokoju powinien mieć zdolność przechodzenia na dowodzenie w warunkach wojennych. Po przeprowadzonej reformie nie było wiadome czy dowodzenie w czasie wojny podejmie dowództwo generalne „bieżące”, czy raczej dowództwo „operacyjne”, które w okresie pokoju zajmuje się działaniami ekspedycyjnymi poza krajem.
Zależności dowódcze dodatkowo skomplikowało rozwiązanie przyjęte w związku z art. 134 Konstytucji RP stanowiącym, że: "Na czas wojny Prezydent Rzeczypospolitej, na wniosek Prezesa Rady Ministrów, mianuje Naczelnego Dowódcę Sił Zbrojnych”.
Postanowiono, że prezydent będzie, zanim dojdzie do wojny, wskazywał kandydata na naczelnego dowódcę. Okazało się jednak, będzie to tylko „kandydat na kandydata”, bowiem w momencie wybuchu wojny premier może wnioskować, a prezydent mianować na to stanowisko każdego innego wojskowego.
Założono, że kandydat powinien przygotować się do sprawowania funkcji dowódczych w czasie wojny „biorąc udział” w przygotowaniach do wojny, ale nie wyposażono go w odpowiednie kompetencje np. wydawania rozkazów innym dowódcom.
Nieszczęsna „reforma” systemu dowodzenia i kierowania Siłami Zbrojnymi RP została wprowadzona 1 stycznia 2014 r., a w lutym 2014 r. wybuchł konflikt na Ukrainie. Ministerstwo Obrony Narodowej przyznało się wówczas, że nie zakończono prac nad przygotowaniem systemu dowodzenia w warunkach wojny."
(koniec cytatu)
Skutki tej deformy dowodzenia wciąż nam się odbijają czkawką. Choćby podczas epizodów ze zgubionymi rosyjskimi rakietami oraz incydentu z białoruskimi śmigłowcami. O niesprawnym systemie dowodzenia mówił choćby niedawno gen. Roman Polko:
"Gen. Polko w rozmowie z wp.pl stwierdził, że wine za zamieszanie ponosi dowódca operacyjny, który o zdarzeniu nie poinformował ministra obrony. Ministra z kolei "trudno winić".
- Minister nie jest fachowcem od obrony powietrznej, on jest od polityki. Od rzemiosła jest żołnierz, dowódca, który to wszystko organizuje - mówił generał.
I dlatego, jak dodał, zwolniłby dowódcę operacyjnego, i to już po aferze ze znalezioną przez turystkę, a zgubioną przez wojsko rosyjską rakietą pod Bydgoszczą.
- Nie może być tak, że wszyscy znów się śmieją. Nie interesuje mnie minister obrony, polityk, bo jestem żołnierzem, mnie interesuje brak profesjonalizmu tych dowódców, którzy za obronę przestrzeni powietrznej odpowiadają, a nie potrafią jej zorganizować - mówił Polko.
Tym bardziej, że, jak podkreślał, Polska dysponuje odpowiednim systemem radarowym, który należało po prostu szybko przemieścić, a nie tłumaczyć niewiedzę o naruszeniu przestrzeni powietrznej niskim pułapem lotu śmigłowców, których nie wyłapał radar."
(koniec cytatu)
Ministrowi Antoniemu Macierowiczowi zarzucano głównie to, że za jego rządów ciepłe posadki w wojsku straciło "wielu doświadczonych oficerów, w tym generałów". Wśród owych "doświadczonych oficerów" wskazywano takie karykaturalne postacie jak gejnerał Różański (ten, który pisał "po co nam Abramsy"). Ja mam za złe Macierewiczowi, że nie wypierdolił na zbity pysk dużo większej ilości tych szkodników. Wcześniej bowiem wdrażali oni koncepcje, które w przypadku wojny prowadziłby do totalnej katastrofy.
Generał Jarosław Kraszewski wspomina:
"Generalnie zakładano, że oddajemy ziemię do Wisły. Wisła to jest ostateczna rubież obronna. I od tej rubieży zaczynamy, wspólnie z siłami wzmocnienia Sojuszu, w którejś tam dobie walki odzyskiwać teren.
To znaczy, że Warszawa jest na linii frontu, czyli generalnie zakładamy jej zniszczenie?
Tak. Znaczy to nie było wprost powiedziane, ale per analogia należy tak przyjąć, że Białystok jest zrównany z ziemią, Suwałki, Przesmyk Suwalski, Brama Brzeska i Brama Przemyska, czyli Przemyśl, Lublin, Rzeszów narażone są na największe straty. (...)
Chodziło o to, żeby wpuszczając przeciwnika na własne terytorium, wykrwawić go maksymalnie, dać czas na przyjście sił wzmocnienia Sojuszu i stworzyć im warunki do tego, żeby rozwinęli się do przeciwuderzenia.
Czyli, by przy braku planów ewentualnościowych NATO, w którym dniu wojny miały się te wojska pojawić? 180?
No jakoś tak wychodzi."
(koniec cytatu)
Szeremietiew:
"Brygady, które ostały się po procesach „restrukturyzacji” przeprowadzanych przez ministrów obrony z PO prezentowały w większości niski poziom tzw. ukompletowania, były wyposażone w większości w przestarzały sprzęt bojowy.
W czasie pokoju nie utrzymuje się wojska w gotowości do
natychmiastowego użycia. W razie zagrożenia można wcześniej rozpoznać jakie
siły zebrał przeciwnik i doprowadzić własne wojska do odpowiedniej gotowości
bojowej. Nie powinno to jednak trwać zbyt długo. A tymczasem spośród kilkunastu
brygad wojsk lądowych przeznaczonych do odpierania agresji tylko trzy mogły
wejść do walki w ciągu 1-2 tygodni. Osiem brygad potrzebowałyby na to 2-3
miesiące, dwie brygady mogły by ruszyć do walki po 4-5 miesiącach.
Na najbardziej zagrożonym kierunku królewieckim Polska miała trzy brygady; dwie zmechanizowane z czasem uruchomienia 2-3 miesiące i jedną pancerną zdolną do walki po upływie 4-5 miesięcy (sic!) Od strony Białorusi w zasadzie nie było niczego, dopiero w Warszawie brygada pancerna zdolna do działań po upływie 2-3 miesięcy. Widać wyraźnie, że ministrowie obrony z PO mocno wierzyli, że wojny nie będzie!"
(koniec cytatu)
I znów Szeremietiew:
"Sierpień 2010 r.
Prezydent Bronisław Komorowski
Premier Donald Tusk
Minister ON Bogdan Klich
Szef BBN Stanisław Koziej
......................................
Gen. Wiesław Michnowicz szef Zarządu P–7 w Sztabie
Generalnym odpowiedzialny za szkolenie wojska podał się do dymisji. Odszedł w
połowie kadencji i, wszyscy się dziwili czemu to zrobił. Minister obrony nie
przejął się tym, że był to protest z powodu braku środków na szkolenie wojska,
w tym na szkolenie pilotów. Generał Michnowicz po prostu nie chciał ponosić
odpowiedzialności za coś, czego nie miał szans realizować.
Podobne pretensje zgłaszał wielokrotnie szef szkolenia
sił powietrznych gen. Anatol Czaban (w tym czasie odwołany). Protestował śp.
generał Andrzej Błasik dowódca sił powietrznych i inni wyżsi oficerowie
lotnictwa. Minister obrony nie reagował, a minister finansów zaczął nawet
„oszczędzać” na wojsku.
Lotnicy wojskowi zostali postawieni w sytuacji bez wyjścia. Musieli wykonywać rozkazy swego przełożonego, czyli ministra, którego zupełnie nie interesowało jakie były warunki ich wykonania."
(koniec cytatu)
Fragmenty wywiadu generała Sławomira Petelickiego
dla "Wprost" z października 2010 r.: ". Minister Klich zapytany
przeze mnie, dlaczego bierze pod uwagę bezsensowne – moim zdaniem – rady gen.
Mieczysława Bieńka, który rekomenduje mu przeniesienie dowództwa wojsk lądowych
do Wrocławia w trakcie operacji bojowej, odpowiedział mi, że… Bieniek to jego
Wieniawa-Długoszewski. A jeszcze wtedy Klich był trzeźwy. (...) Dziś nie mamy
poboru, ale nie mamy jednocześnie zawodowej armii wyszkolonych żołnierzy. Za to
wszystko odpowiada Bogdan Klich.
Może jest tak, że skoro nasze granice są dziś bezpieczne,
to mamy czas na transformację armii?
W warunkach pokoju straciliśmy całe dowództwo. Co nam
jeszcze może grozić, kogo jeszcze możemy stracić? Poza tym czy jesteśmy pewni,
że sytuacja na Białorusi jest na tyle stabilna, abyśmy mogli spać spokojnie? A
muszę z przykrością powiedzieć, że armia białoruska jest lepiej zorganizowana
od naszej – mimo że to my od 10 lat jesteśmy w NATO. Gdybyśmy musieli zmierzyć
się z Białorusią – byłoby ciężko. Należałoby wrócić do planu ministra Romualda
Szeremietiewa i zacząć tworzyć obronę terytorialną. Młodzi ludzie powinni być
szkoleni tak, by byli w stanie bronić swoich małych ojczyzn. Taki
system chroniłby nas też w przypadku katastrof naturalnych. Tymczasem jednak
z MON odchodzą dobrzy żołnierze, którzy chcą coś zrobić dla wojska
i kraju. Szanuje się lizusów.
(koniec cytatu)
Wnioski wyciągnijcie sami. Wygląda jednak na to, że gdyby ta polityka została ciągnięta po 2015 r., to w przypadku rosyjskiej inwazji najwyżej rzucalibyśmy kamieni w dinozaury pod wodzą Kopaczowej i Macieja Giertycha. Historia jednak potoczyła się inaczej - m.in. dzięki kretyńskiemu epizodowi z udziałem Komorowskiego w japońskim parlamencie ("Chodź Szogunie!"). Główni szkodnicy wylecieli z MON i wojska. Siły zbrojne są wciąż dalekie od stanu optymalnego, ale biorąc pod uwagę katastrofalny poziom z 2015 r., dokonano ogromnego postępu. Znakiem czasu jest to, że mamy mnóstwo idiotów narzekających na zakupy Abramsów, K2 i Himarsów itp. Słyszeliście takie jojczenie 10 lat temu? Wówczas o Abramsach mogliśmy sobie jedynie pomarzyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz