Płk Philip J. Corso tłumaczył to, że Amerykanie nie odnieśli zwycięstwa w wojnie wietnamskiej tym, że to była wojna prowadzona nie przez wojskowych, a przez think-tanki. Podobnymi think-tankowymi wojnami były Irak oraz Afganistan po 11 września 2001 r. Czy jest nią także Ukraina? W jej przypadku charakter starcia nie został jeszcze do końca określony. Silniejszą pozycję niż w trakcie poprzednich wojen ma Pentagon - co przejawia się choćby w tym, że Ukraina została przemieniona w wielki poligon dla najróżniejszego natowskiego sprzętu wojskowego. Wojskowym zależy na skopaniu tyłka Rosji. (Tyłka, bo jak powiedziała Maria Zacharowa, rzeczniczka rosyjskiego MSZ: "U Rassiji niet jajec!".) Niestety ich apetyty hamowane są przez kolesi z think-tanków mających wpływ na administrację. Oni bowiem są opętani myślowymi schematami, które wtłoczono im do głów na uniwersytetach: różnymi drabinami eskalacyjnymi i deeskalacyjnymi, pivotami i zwornikami. Oni prowadzą wojnę z konieczności, ale nie chcą zbytnio denerwować Rosji i boją się zwycięstwa. Zwycięstwo bowiem rodzi zagrożenia dla stabilności systemu. I stąd ograniczenia w pomocy dla Ukrainy. Dostaje ona go tyle, by się móc obronić, ale na szybkie odbicie terenów okupowanych może go nie starczyć. Oczywiście nie wyklucza to spektakularnych zwycięstw Ukraińców, takich jak zniszczenie rosyjskiego garnizonu na Wyspie Węży.
(Malutka dygresja: Teraz już wiecie, czemu Jacek Bartosiak jest tak kiepskim analitykiem wojny na Ukrainie, a wcześniej opracował dziurawą i koślawą koncepcję Armii Nowego Wzoru. Gostek jest bowiem człowiekiem ukształtowanym przez szkodników z waszyngtońskich think-tanków. Typowym przykładem think-tankowego ściemniacza jest również Leszek Sykulski.)
Think-tankową wojnę prowadzi też Rosja. Sama jej koncepcja została przecież stworzona przez wąską grupę pseudointeligentów, którzy wymyślili sobie, że rosyjscy sołdaci będą witani na Ukrainie kwiatami, a jedynym marzeniem Ukraińców jest powrót Janukowycza do władzy i stworzenie trójczłonowego państwa rosyjsko-białorusko-ukraińskiego. Ideę proklamowania takiego tworu w Ławrze Pieczerskiej podsunął karzełkowi Putinowi scientolog Izraitiel-Kirijenko. Szczytem think-tankowego rosyjskiego zjebania jest oczywiście działalność skopca Dugina. Hitem internetu z ostatnich dni jest wpis Dugina z lutego, w którym pisze on o tym, że z "geografii sakralnej" (czyli z rysowania kutasów na mapach) wynika, że ten, kto kontroluje Wyspę Węży, ten "kontroluje bieg światowej historii". Gen. Konaszenkow ogłosił kilka dni temu, że Wyspa Węży została oddana Ukrainie w "geście dobrej woli". W geście dobrej woli oddano miejsce, z którego można kontrolować bieg światowej historii :) Ten gest dobrej woli kosztował Rassiję kilka okrętów, z krążownikiem "Moskwa" włącznie i sporo wyrzutni rakiet przeciwlotniczych.
Oczywiście w tle tych think-tankowych wojen toczy się wojna o sukcesję po przywódcy. Na następcę staruszka Putina szykowany jest ponoć Dmitrij Patruszew. Jest on od 2018 r. ministrem rolnictwa, a wcześniej robił karierę w Gazpromie i w bankowości. W 2007 r., w wieku 30 lat był wiceprezesem banku VTB. Rok wcześniej skończył Akademię FSB. Kluczem do jego kariery jest oczywiście to, że Nikołaja Patruszewa, od 2008 r. szefa Rady Bezpieczeństwa Rosji (z którym współpracę rozwijał generał Koziej), a w latach 1999-2008 szefa FSB, odpowiedzialnego m.in. za zamachy bombowe na bloki mieszkalne w kilku rosyjskich miastach, które zrzucono na Czeczenów. Patruszew jest oczywiście jednym z architektów wojny na Ukrainie. Niedawno, komentując jojczenia różnych Girkinów i innych turbopatriotów, stwierdził, że "fanatyczny kretyn jest gorszy od najgorszego zdrajcy".
Oczywiście inni rozgrywający w kremlowskiej wierchuszce też czytają różne wrzutki na Telegramie i mają świadomość tego, że młody Patruszew jest szykowany na następcę Putina. I mogą podejmować w związku z tym odpowiednie przeciwdziałania. Z sabotażem oficjalnej polityki włącznie.
Na to nakłada się coś, co Galijew nazwał "wielkim jubileuszem", czyli anulowaniem długów. Klęski Rosji na Ukrainie sprawiają, że jej wasale usamodzielniają się. Widać to było choćby w afrontach czynionych karzełkowi Putinowi przez Kazachstan. Podczas niedawnej wizyty w Turkmenistanie, Putin nie został powitany na lotnisku z kwiatami - w odróżnieniu choćby od Tokajewa i Alijewa. Kazachowie i Turkmeni patrzą już bowiem na Rosję bardziej realistycznie niż nasi duporealiści.
Rozgrywka o sukcesję trwa również w USA. Biden bardzo chciałby startować w 2024 r., ale demokratyczna wierchuszka nie jest nastawiona do tego entuzjastycznie. Już teraz polityka Brandona jej tak ciąży, że partia jest na drodze do przerżnięcia jesiennych wyborów midterms. Kamala jest natomiast niewybieralna - ma jeszcze gorsze notowania od Bidena. Kogo więc wystawić w 2024 r.? Pojawiają się głosy, by startowała Hillary. Roger Stone twierdzi natomiast, że kandydatem demokratów będzie Michelle Obama.
Dużo ostrzej gra się toczy o przywództwo wśród republikanów. Trump oczywiście będzie startował, ale partyjny establiszment usilnie stara się go udupić. Stąd m.in. zeznania przez komisją ds. wydarzeń z 6 stycznia, jakiejś nowej Amber Heard, opowiadającej niestworzone historyjki o tym jak Trump złapał kierowcę swojej limuzyny z Secret Service za gardło i kazał mu jechać na Kapitol, by przyłączyć się do "insurekcji". Oczywiście agenci Secret Service twierdzą, że nic takiego nie miało miejsca. Nie muszę też chyba przypominać, że sama "insurekcja" była pułapką zastawioną przez federalnych, którzy posłużyli się postaciami w rodzaju Bannona oraz operacją psychologiczną QAnnon. Z relacji świadków wynika, że Trump źle zareagował na wejście demonstrantów na Kapitol, uznając, że "wyglądają oni źle" i popsują jego wizerunek. Republikański establiszment dąży oczywiście do tego, by prezydentem w 2024 r. został Ron DeSantis, obecny gubernator Florydy i zarazem porucznik US Navy w stanie spoczynku, służący wcześniej jako prawnik w obozie w Guantanamo i w jednostce Seal w Iraku. I to jest moim zdaniem najbardziej prawdopodobny scenariusz - DeSantis wygrywający wybory prezydenckie w 2024 r. I bilans sił przesuwający się w stronę wojskowych. Trump twierdzi, że nie wyklucza wspólnego startu z DeSantisem, ale to oczywiście byłby taki sam scenariusz jak start JFK z LBJ w 1960 r. Wszyscy wiemy, czym to się skończyło...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz