Nie zawsze były to niegrzeczne zabawy. Jak pisałem na Fejsie: "Wieczór spędziłem nietypowo - jak Anthony Bourdain :) Dziewczyna sprzedająca street-foodową zupę zaprosiła mnie do wspólnego picia piwa i obserwowania ludzi snujących się po ulicy. Piliśmy wspólnie z innym street-foodowym kucharzem, wielkim kolesiem z warkoczem, wyglądającym jak chiński rzeźnik. Często po zupę przychodziły panienki z klubów go-go, czasem w szlafrokach. Usłyszałem, że mam Buddę w oczach. Wcześniej zjadłem bananowego naleśnika i grillowaną wieprzowinę rozpływającą się w ustach..."
W samym Singapurze dużą frajdę sprawiło mi zwiedzanie wojskowych muzeów, takich jak np. Battle Box - podziemny bunkier dowodzenia sił Wspólnoty Brytyjskiej w 1941 i 1942 r. Pisałem:
"To w Singapurze upadło Imperium Brytyjskie. Można to sobie uświadomić zwiedzając Battle Box - podziemne centrum dowodzenia gen. Parcivala w 1941 r. O ile często wylewamy kubły pomyji na naszych wojskowych za kampanię wrześniową (vide szarża z szablami na czołgi w "Lotnej" Wajdy) to kampania malajska pokazała że naprawdę nie mamy się czego wstydzić. W 55 dni armia generała Yamashity pobiła ponad dwukrotnie liczniejsze wojska brytyjsko-australijsko-hinduskie. Brytyjczycy nie mieli żadnych czołgów i prawie żadnych armat przeciwpancernych, posiadali trzy razy mniej samolotów niż wróg a ich plan obrony załamał się już drugiego dnia kampanii po zatopieniu pancerników płynących na odsiecz. Ponadto wojska alianckie były fatalnie dowodzone i źle wyszkolone. Niesamowite wrażenie robią filmy z kapitulacji miasta oraz inspekcji 120 tys. wziętych do niewoli żołnierzy przez gen. Yamashitę. Kazał im się ustawić szpalerem wzdłuż drogi i przejechał samochodem między nimi, na końcu stał brytyjski szef Malaya Command. Azjaci zobaczyli wówczas, że europejski kolonializm jest wydmuszką..."
"Muzeum obozu jenieckiego Changi jest rozczarowująco małe, a szkoda bo chciałem się dowiedzieć więcej o zbrodniach Kempetai. Mimo to można tam dokonać ciekawych obserwacji. Centrum muzeum stanowi rekonstrukcja kaplicy służącej jeńcom - takich kaplic było kilka a do tego synagoga. Jak zauważył jeden z kapelanów, mężczyźni wycieńczeni po całym dniu pracy, przy głodowych racjach nie braliby się spontanicznie do budowy kaplic, gdyby nie czuli, że są im potrzebne. A oni nawet tworzyli prawdziwe dzieła sztuki religijnej - np. murale przedstawiające Drogę Krzyżową. Jeńcom służyło trzy tuziny kapelanów, w tym kilku czeskich (!) księży katolickich. Opisana jest tam historia jak podczas Mszy wszedł do kaplicy japoński oficer z grupą żołnierzy - jeńcy obawiali się najgorszego, ale on uznał puszki z komunikantami za urny z popiołami zmarłych i zasalutował Najświętszemu Sakramentowi. Niestety mało miejsca poświęcono antychińskiej czystce Sook Ching, w której zginęło zapewne ponad 5 tys. ludzi (oficjalna singapurska historiografia mówi, że nawet 70 tys. - w trzy dni!). Lee Kuan Yew, premier Singapuru przez trzy dekady, twierdził niemal go wówczas nie zabito, ale przecież pracował wtedy w kolaboracyjnej administracji a później wspominał, że podobało mu się to, że japońska bezpieka skutecznie walczyła z przestępczością. Odkrycie masowych grobów w Changi w latach 60-tych było dla niego nieco kłopotliwe... Baj de lej - w parku w centrum Singapuru jest pomnik utworzonej przez Japończyków Indyjskiej Armii Narodowej."
"Fort Siloso na wyspie Sentosa gwarantuje dobre wrażenia każdemu miłośnikowi historii. To tam znajdowały się słynne działa, które miały w 1941 r. obronić Singapur przed inwazją. Nie obroniły, bo nie było dla nich odpowiedniej amunicji (a poza tym same niewiele mogły zdziałać na lądzie) ale przynajmniej pomogły zniszczyć rafinerię naftową, by nie dostała się w ręce Japończyków. Świetna interaktywna ekspozycja pozwala poznać klimat życia w forcie od lat 80-tych XIX-wieku do 1941 r. ( Ciekawostka: twierdza Singapur powstała dla obrony przed... rosyjskim imperializmem.) Figury woskowe odtwarzają tam sceny podpisania dwóch aktów kapitulacji - z 1941 i 1945 r. Fort jest częścią... parku rozrywki Sentosa. Warto też tam zobaczyć muzeum Images of Singapore, w którym multimedia i aktorzy odtwarzają sceny z historii Singapuru. Od malajskiej wioski po lata '60-te. Np. zostajecie usadzeni na sali kinowej, by obejrzeć kronikę filmową i film z Bogartem, a tu seans zostaje przerwany przez alarm lotniczy i wiadomość o japońskiej inwazji. Naprawdę fajnie zagrała dziewczyna obsadzona w roli robiącej wprowadzenie do show urzędniczki z kapitanatu portu z 1912 r..."
W mieście Singapur warto też przyjrzeć się tamtejszej unikalnej mieszance kulturowo-etnicznej. Przyjrzeć się dawnemu kolonialnemu centrum miasta, Chinatown, Bugis, Little India... "Na ulicach Singapuru słychać angielski, kantoński, mandaryński, malajski, bahasa indonesia oraz języki indyjskie. Od czasu do czasu można dostrzec jakiegoś Białego - najczęściej turysta, lub pracownik branży finansowej. Czasem widać blondwłosą Brytyjkę z wyłupiastymi oczami. Jeśli chodzi o Chińczyków, to jest pełen przekrój typów ludzkich - od chińskich dziadziów po atencyjne panienki okraszające króliczo-kocimi emotikonami wiadomości w smartfonowych komunikatorach. Zdarzyło mi się, że młode kelnerki w knajpach nie znały angielskiego i próbowały się porozumieć ze mną po mandaryńsku. Są jeszcze Perankan - tutejsza arystokracja, potomkowie chińskich kupców oraz ich malajskich żon. Chyba widziałem dzisiaj panienkę należącą do tej społeczności... Rzucają się w oczy Hindusi, ale nie ci wąsaci aryjscy spod Himalajów, tylko ci ciemniejsi z południa. Dzisiaj zobaczyłem jak Sikh jadł rękami ze swoją ukochaną ubraną w powłóczyste szaty hinduski obiad na ławce parkowej a w tle snuł się paw... Singapur to jednak w ogromnym stopniu też ciemnoskórzy Malajowie i Malajki w hidżabach. Do tego dochodzą gastarbeiterzy. Na skwerkach w okolicy mojego hotelu miałem dzisiaj istną inwazję pokojówek - niestety nie tych moe, kocio-króliczych (nya!), tylko Indonezyjek w chustach na głowach..." (To były jednak Malajki, a nie Indonezyjski, z czego sobie zdałem sprawę po odwiedzeniu Jakarty i przyjrzeniu się tamtejszym kobietom.)
Niestety, temu zarządzanemu de facto na sposób faszystowski, za pomocą inżynierii społecznej, miastu-państwu czegoś brakuje. Zwłaszcza jeśli porównujemy je z Hongkongiem.
"Geylang Road, czyli tam gdzie mam hotel jest uznawana za bardziej niegrzeczną okolicę w Singapurze. Zrobiłem sobie w sobotnią noc rundkę po klubach i mam mieszane uczucia. W pierwszym klubie sadzają gościa przy określonym stoliku, tak by się nie integrował z pozostałymi. Są tam panienki o wyglądzie modelek mające na nogach szpile jak u striptizerek i króciutkie szorty wpijające się im w oba otwory. Zamiast jednak podejść do klienta, gapią się w smartfony. W drugim klubie nieźle nawalone chińskie towarzystwo śpiewające karaoke w rytmach canto pop. Panienki i barmanki bardziej aktywne. W trzecim zabawa jeszcze lepsza - canto disco i młodzi Chińczycy macający hostessy, które grają z nimi w kości. Gdy wypiłem piwo, jedna hostessa-okularnica nalała mi drugie za darmo z puli swojego klienta. Mimo wszystko niegrzeczna okolica Singapuru wypada blado w porównaniu ze zwykłą okolicą w Hongkongu. W HK było uliczne jedzenie, uliczny handel a idąc do swojego hostelu cały czas byłem zaczepiany przez panie z salonów masażu. W takiej wielkiej metropolii jak Singapur nie widziałem żadnego żula, nawet w indyjskiej dzielnicy. A sex shop obok mojego hotelu ogłasza na swoich drzwiach, że nie sprzedaje materiałów obscenicznych. Tu jest podejrzanie grzecznie!".
Po Singapurze przyszedł czas na Jakartę. Choć miasto jest wyraźnie zaniedbane a ruch uliczny jest tam przerażający, to jednak narobiłem sobie po dwóch dniach pobytu tam smaku na resztę Indonezji. Kraj ten okazał się mniej islamski niż myślałem - pod względem tego jaki odsetek kobiet nosi tam chusty, pod względem dostępności alkoholu i pod względem życia nocnego (są tam nawet kluby ze striptizem!). Naród indonezyjski to właściwie cała mozaika najrozmaitszych ludów posługujących się ponad 2,6 tys. językami. Tyle różnych tradycji, kuchni, zwyczajów i typów antropologicznych. Mnie zainteresował pewien typ Indonezyjek, wysokie, długonogie dziewczyny, z "opaloną" ale nie bardzo ciemną skórą...
"Jakarta - miasto kontrastów. Jest tu ładnie odnowiona starówka, przykład dobrej holenderskiej architektury kolonialnej. Masowo zjeżdżają się tu indonezyjscy turyści, dla których to namiastka Europy. Jest bazarowo-klubowo-dziwkarskie Chinatown. Są nowoczesne wieżowce i przerażająco zaniedbane budynki w centrum. Są ogromne korki i mnóstwo ulicznego jedzenia. Można tu zjeść mango i napić się krwi kobry. Miałem dzisiaj bardzo dużo zwiedzania - a nawet pływania łódką w porcie. Zacząłem od Monument Nasional - pomnika robiącego za wieżę widokową, zwanego Ostatnią Erekcją gen. Sukharto. W podziemiach jest muzeum a w nim bardzo klimatyczne dioramy przedstawiające historię Indonezji. Naprawdę mocne fragmenty - np. dotyczące 1965 r. czy aneksji Timoru. Przypominało mi to bardzo muzeum na zamku w Grodnie. W pobliżu pomnika płaskorzeźby w ciekawym stylu tutejszego realizmu socjalistycznego - robotnicy, chłopi, żołnierze obu płci plus postacie mitologiczne." "Masjid Istiqal, czyli Meczet Niepodległości w Dżakarcie to monumentalna, marmurowo, betonowo, stalowa budowla w stylu lat '60-tych. Architektura podobnie modernistyczna jak w LA, Bonn czy w Berlinie Wschodnim. To pomnik niepodległości zaprojektowany przez chrześcijańskiego architekta i wystawiony przez prezydentów Sukarno i Sukharto. Ciekawym akcentem jest tam wielki bęben obciągnięty krowią skórą - element dawnych, pogańskich wierzeń Indonezyjczyków, które zlały się z islamem. Indonezyjski przewodnik opowiadał o wizycie Obamy w tym meczecie. Gdy spytałem się, czy Obama jest według niego muzułmaninem, znacząco się zaśmiał... Obok meczetu katolicka neogotycka katedra, dosyć ładna w środku. Przy wejściu, pozują do zdjęć, zalotnie opierając się o filar z Matką Boską dwie Indonezyjki, późne trzydziestki bez chust na głowach. Są katoliczkami. Kościół dostosowuje się do lokalnych kultur i to świadczy o jego wielkości. :) "
Po zdecydowanie za krótkim pobycie w indonezyjskiej stolicy, przyszedł czas na Kuala Lumpur. Które też jest miejscem pełnym kontrastów, ale nie aż tak niegrzecznym jak Jakarta. Tam islam daje niestety mocniej o sobie znać. "Po Jakarcie, w której można było się świetnie zabawić, przyszedł czas na Kuala Lumpur. Miasto wygląda nowocześnie, ale coś za bardzo przypomina Europę Zachodnią: niemal wszystkie panienki noszą hidżaby (w Jakarcie tak mocno tego nie widać), meczety i bazary. Ciekawe, czy da się kupić piwo? Jak to czasem nowoczesność idzie w parze z ortodoksją..." "A jednak się udało! Siedzę przy pincie Tigera w Chinatown w Kuala Lumpur. Masz problem? Idź do Chinatown, spytaj o Kaine'a. :) :W chińskiej dzielnicy oczywiście świątynki, szamanko i handel. Obok jest Little India, a właściwie Little Afghanistan. I to mieszkańcy tej dzielnicy nadali miastu nieco londyńskiego kolorytu. Nie jest więc źle - tyle różnych klimatów w zasięgu pieciominutowego spaceru. Kupując sataya osiedlasz Malaja!" "Batu Caves na przedmieściach Kuala Lumpur to miejsce święte dla hinduistów. Jaskinie kryjące świątynie, do których prowadzą ciut strome schody. Po drodze czychają małpy - bardzo podobne do tych z "Kac Vegas w Bangkoku". Od czasu do czasu rzucają się na turystów, zwykle tych którzy noszą ze sobą plastikowe torby czy butelki. Samo miejsce trochę zaniedbane i w remoncie. Obok pieczara Ramayany z figurami odtwarzającymi sceny z eposu. Po zaliczeniu tej atrakcji, odwiedziłem Petronas Tower, całkiem przyjemne miejsce". "Jeśli szukacie w Kuala Lumpur lokalu, gdzie można się nawalić jak Zbigniew Stonoga, to polecam Thai's Chili w Chinatown, przy tej samej ulicy gdzie chińska i hinduska świątynka. Lokal prowadzi Marokańczyk, barmanami są gostkowie z Bangladeszu a kelnerkami Filipinki. Takie multi-kulti to ja popieram..." Tym, co jest dobre w Malezji, jest to, że jest krajem bardzo tanim - nawet tańszym od Tajlandii. A że kurs ringitta jest zbliżony do kursu złotego...
***
Podczas mojej nieobecności zabito sowieckiego żula o ksywce "Motorola". Zabito go zapewne Samsungiem Galaxy Note 7 :) Nie miałem również nic wspólnego ze śmiercią Andrzeja Wajdy, choć przyznaję bardzo go nie lubiłem (choćby za takie gnioty jak "Lotna") i choć nie wiem, gdzie go pochowali, to protestuję przeciwko jego pochówkowi.
Podczas mojej nieobecności zabito sowieckiego żula o ksywce "Motorola". Zabito go zapewne Samsungiem Galaxy Note 7 :) Nie miałem również nic wspólnego ze śmiercią Andrzeja Wajdy, choć przyznaję bardzo go nie lubiłem (choćby za takie gnioty jak "Lotna") i choć nie wiem, gdzie go pochowali, to protestuję przeciwko jego pochówkowi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz