środa, 4 czerwca 2014

Bitwa pancerna w Pekinie - 3/4 czerwca 1989 r.



Gdy 25 lat temu u nas "kończył się komunizm" a zaczynała koślawa mafijna demokracja, w Chinach działo się coś o wiele ważniejszego. Partia zdecydowała, że nie będzie przeprowadzać transformacji ustrojowej na modłę sowiecką, ale zrobi to według swojego "lepszego" modelu. Po wizycie Gorbaczowa w Pekinie, zdecydowano o pacyfikacji miasteczka namiotowego na Placu Tiananmen. O samych protestach i kończącej je wielkiej masakrze napisano już bardzo wiele (nie zawsze skupiając się jednak w wystarczającym stopniu na walkach frakcyjnych w Partii, których historia wciąż ma wiele białych plam). Chciałbym jednak przypomnieć pewien ważny aspekt tych wydarzeń: w Pekinie w nocy z 3 na 4 czerwca 1989 r. doszło do bitwy pancernej. Pisze o niej m.in. Roger Faligot w książce "Tajne służby chińskie. Od Mao do igrzysk olimpijskich", powołując się na sowieckie raporty dyplomatyczne oraz zeznania naocznych świadków (zarówno Chińczyków jak i zagranicznych dyplomatów i dziennikarzy). Na ulicach tej olbrzymiej metropolii strzelały do siebie czołgi z 38 Armii  (z Pekinu i okolic) oraz 27 Armii (z Hebei). Walki odbywały się m.in. na miejskich obwodnicach oraz w okolicach lotniska wojskowego Nanyuan. Rankiem na miejscu zostało wiele wypalonych wraków. Bitwa ta była skutkiem buntu części żołnierzy ze stołecznego korpusu. Wielu z tych ludzi miało krewnych w stolicy - w tym synów i córki na Placu Tiananmen, więc chcieli zapobiec krwawej pacyfikacji przeprowadzanej przez jednostki sprowadzone z prowincji (w tym oddziały złożone z Ujgurów). W ramach represji po pacyfikacji protestów, przed sądami wojskowymi stanęło około 1,4 tys. żołnierzy 38 Korpusu, którzy przeszli na stronę demonstrantów. Sądzony był też dowódca tej jednostki, który 3 czerwca uchylił się od kierowania nią idąc "na chorobowe". Czystki dotknęły wielu oficerów z Pekinu. Oszczędzony został stary marszałek Nie Rongzhen, który miał nazwać swoich partyjnych zwierzchników "bandytami". Dygnitarzowi w stanie spoczynku upiekło się m.in. dlatego, że był dawnym towarzyszem walki Deng Xiaopinga.



Niektórzy prawicowcy twierdzą, że masakra na Placu Tiananmen miała dla Chin zbawienne skutki, bo "rozpędzono socjalistów i d**okratów", co pozwoliło Chinom na niewiarygodny rozwój gospodarczy. Tak się jednak składa, że do pacyfikacji placu doszło, gdy protesty były już na granicy załamania - m.in. ze względów finansowo-organizacyjnych. Władze mogły się więc obejść bez urządzania masakry. W ciągu kilku tygodni demonstranci po prostu, by się rozeszli. Postanowiono jednak urządzić rzeź, by zastraszyć społeczeństwo. Transformacja ustrojowa z komunizmu w totalitarny kapitalizm wymagała przecież, by nikt nie kwestionował pozycji partyjno-wojskowo-bezpieczniackiej wierchuszki. Ci którzy twierdzą, że masakra pomogła Chinom w rozwoju gospodarczym są dogmatycznymi idiotami, którzy nie rozumieją źródeł sukcesu  gospodarki ChRL - tego, że Chiny (podobnie jak wcześniej Japonia, Tajwan i Korea Płd.) prowadziły protekcjonistyczną politykę ukierunkowaną na rozwój przemysłu i (tak jak Japonia czy RFN) sztucznie zaniżały kurs swojej waluty, by osiągnąć przewagę konkurencyjną. Przykłady innych państw azjatyckich wskazują, że można było osiągać sukcesy gospodarcze również w warunkach demokracji. Jak twierdzi Andrew Nathan, profesor z Columbia University, redaktor opracowania "Tiananmen Papers" : "Gdyby Chiny do bardziej transparentnego modelu politycznego, w którym jest więcej praworządności, niezależnych mediów, więcej szans dla społeczeństwa obywatelskiego, myślę, że Chiny wciąż doświadczałyby dynamicznego wzrostu gospodarczego, ale w bardziej stabilnej formie. Myślę, że Chiny byłyby bardziej stabilnym krajem".


Powyżej: Bogini Demokracji, replika posągu z Placu Tienanmen stojąca w Parku Wolności w Arlington w Wirginii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz