sobota, 15 stycznia 2022

Jak sowiecki wywiad łykał gówno

 


Marek Świerczek, autor ciekawych książek poświęconych operacji "Trust", w swojej najnowszej publikacji - książce "Krucjata 1935. Wojna której nigdy nie było" - nieświadomie zaorał swoją narrację o wszechpotężnych stalinowskich tajnych służbach, które kiwały służby polskie i zachodnie jak chciały.

Główną osią narracyjną jego najnowszej publikacji są dokumenty z rosyjskich archiwów będące streszczeniami meldunków sowieckiego szpiega z otoczenia Marszałka Piłsudskiego, źródła, które miało być "osobiście znane Stalinowi". Ów sanacyjny prominent informował Sowietów o tym, że Piłsudski razem z Hitlerem i Japończykami planuje agresję przeciwko ZSRR, która miałaby błogosławieństwo pewnych "reakcyjnych" kręgów we Francji i Wielkiej Brytanii. Poza tym ów agent mówi Sowietom m.in., że:

- Niemcy budują pod Lidą i Baranowiczami podziemne schrony, w których zmieściłoby się po 120 samolotów.

- Piłsudski szykuje zamach stanu we Francji, w ramach którego ma dojść do władzy grupa generała Weyganda. Spiskowcy współpracują z faszystowską organizacją Croix de Feu.

- Jeden z ministrów litewskiego rządu Smetony jest agentem POW i weźmie udział w zamachu stanu, po którym Litwa wejdzie w unię z Polską. Po połączeniu z Litwą, Polska będzie miała dostęp do morza poprzez Kłajpedę, więc odda Niemcom województwo pomorskie.

- Piłsudski zlecił zabójstwo rumuńskiego ministra spraw zagranicznych Titulescu (który zmarł w 1941 r.). 

- Hitler chce oddać Mussoliniemu Krym, a Mussolini planuje osiedlić w podbitym ZSRR 60 mln europejskich bezrobotnych.

- Polska będzie pośredniczyła w rozmowach pokojowych między Japonią a rządem Czang Kaj-szeka. Pokój między Cesarstwem Japonii i Republiką Chińską ma być już w zasięgu ręki.

Czytanie tych meldunków jeży włos na głowie. Każdy średnio rozgarnięty analityk szybko zorientowałby się, że "wysoko postawione źródło" to zwyczajny prowokator nadesłany przez wrogie służby. Świerczek twierdzi jednak, że to niemożliwe, by tak głęboko zakonspirowany sowiecki szpieg mógł konfabulować. Niemożliwe, bo przecież Sowieci mieli w Warszawie trzy siatki wywiadowcze, które mogły sprawdzić podawane przez "kreta" informacje. A co jeśli tamte siatki były równie gówno warte jak rezydenci będący w kontakcie z sanacyjnym prominentem "osobiście znanym Stalinowi"? Świerczek nie dopuszcza takiej możliwości. Wyklucza też hipotezę mówiącą, że "wysoko postawione źródło" zostało podesłane Sowietom z inicjatywy polskiego Oddziału II. Odrzuca, bo "nikt nie znalazł dokumentów to potwierdzających". To nic, że całe tony dokumentów Oddziału II zwyczajnie przepadły lub zostały przejęte przez Niemców i Sowietów i nie mamy do nich dostępu. W tych strzępkach papierów, które się zachowały, nie ma o tym wzmianek, więc według Świerczka można absolutnie wykluczyć to, że prowadziliśmy takie gry wywiadowcze. Teoria mówiąca, że cała operacja mogła być prowadzona bez śladu dokumentalnego, a nawet poza Oddziałem II - np. przez prywatne siatki Piłsudskiego - też jakoś Świerczkowi nie przychodzi do głowy. Wobec tego podejmuje się on karkołomnego zadania udowodnienia, że bzdury naopowiadane sowieckim chamom przez naszego dezinformatora mają potwierdzenie w innych źródłach. Cytuje on więc równie wiarygodne doniesienia sowieckich służb o "rychłej inwazji" na ZSRR przygotowywanej przez Hitlera i zachodni kapitał. No cóż, ówcześnie rzeczywiście niektórzy snuli takie projekty. Snuł je też sam Hitler. Ale do realizacji droga była daleka. W 1934 r. Rzesza dysponowała przecież tekturowymi czołgami i płóciennymi dwupłatowcami...




Według Świerczka owym sowieckim superagentem, przekazującym Łubiance niezwykle wiarygodne informacje o ogromnych bunkrach dla samolotów budowanych pod Baranowiczami, był albo Wiktor Tomir Drymer albo Tadeusz Kobylański. Obaj byli współpracownikami ministra Becka, a Kobylański do tego był krewnym prezydenta Mościckiego i do tego bardzo imprezowym człowiekiem - biseksualistą przyłapanym na przemycie kondomów do ZSRR. Drymer jest w poprzednich książkach Świerczka czarnym charakterem operacji "Trust", a w przypadku Kobylańskiego mamy ślad w dokumentach wskazujący, że rzeczywiście pracował dla Sowietów. Ponad 10 lat temu czytałem jednak w "Biuletynie IPN" artykuł, w którym mimochodem wspomniano, że Kobylański był podwójnym agentem. Oddział II wiedział o jego pracy dla Sowietów i wykorzystywał go również do gier przeciwko opozycyjnym patafianom od Sikorskiego. (Znany kryminalista Michał Żymierski również brał udział w podobnych grach przeciwko Frontowi Morges i do tego razem z Oddziałem II organizował sprzedaż broni do Hiszpanii.) Świerczek przytacza zresztą dokument z czasów Jeżowa, w którym mowa jest, że Steckiewicz - jeden z organizatorów "Trustu" - otrzymywał instrukcje od funkcjonariusza polskich służb Kobylańskiego. Wszystkie elementy układanki są więc na miejscu. Kobylański, Drymmer, czy kto tam był źródłem "znanym osobiście Stalinowi" był bohaterem. Karmił sowieckie służby gównem, które one łykały z uśmiechem na ustach.

Jaki jednak był cel tej operacji dezinformacyjnej? Świerczek odmalowuje w swojej książce Hitlera jako pryncypialnego antykomunistę myślącego tylko i wyłącznie o zmiażdżeniu "żydobolszewizmu". Pomija jednak fakty świadczące o tym, że Rzesza cały czas grała dwutorowo i dopuszczała porozumienie ze Stalinem przeciwko Zachodowi. Przepływy finansowe nie kłamią - Niemcy udzielały w latach 30. ZSRR wielkich kredytów na rozwój gospodarki i zwiększały wymianę handlową z Sowietami. W Berlinie cały czas działało też silne lobby prosowieckie. W 1934 r. przecież feldmarszałek von Bloomberg wznosił toast za Stalina podczas przyjęcia w ambasadzie ZSRR z okazji rocznicy rewolucji październikowej. Pułkownik Nicolai, szara eminencja niemieckich tajnych służb, prowadził zaś w Gdańsku tajne negocjacje z Sowietami. Wszystko to zostało opisane m.in. przez Pierre'a de Villemaresta w jego książkach. I zapewne fakty te były znane naszym służbom. Major Żychoń dostarczał nam cały czas poszlak wskazujących, że Niemcy traktują odprężenie z Polską jedynie jako mydlenie oczu. Wewnętrzne wydawnictwa NSDAP nadal zionęły antypolską propagandą a w szkołach dzieci uczyły się z atlasów, na których Rzesza miała granicę wschodnią z 1914 r. Koszmarem dla Polski było widmo porozumienia się Niemców z Sowietami. Logicznym jest więc to, że nasze służby próbowały wykopać przepaść między obu mocarstwami. A można to było robić karmiąc Sowietów opowiastkami o inwazji na ZSRR szykowanej przez Polskę, Niemcy i Japonię.



Gdy pod koniec września, po bitwie pod Tarnawatką, dostał się do niewoli ranny jeden z bohaterów kampanii polskiej - gen. Wincenty Kowalski, dowódca 1 Dywizji Piechoty Legionów i zarazem GO "Wyszków" - Niemcy zaczęli mu kadzić, że to dla nich honor spotkać współpracownika "Wielkiego Marszałka" Piłsudskiego. Stwierdzili, że Piłsudski na pewno wszedłby w sojusz z Niemcami i nie dopuścił do wojny z nimi. Gen. Kowalski odparł im: - A skąd to wiecie?! Mówił wam to?! Bo mi mówił zupełnie coś innego!

I słowa tego zasłużonego wojskowego powinny raz na zawsze zaorać teoryjki wszelkich Zychowiczów i Świerczków...

***

Moja konkluzja dotycząca ostatnich przepychanek między Rosją a NATO. Rosyjska dyplomacja pod rządami Putina leży i kwiczy. (Nie mylmy jednak tutaj dyplomacji z działalnością korupcyjną i mafijną - ona ma się świetnie, o czym świadczą tabuny demoliberalnych polityków kupionych na Zachodzie i w Polsce.) Przypomina chruszczowowskie walenie butem w pulpit w ONZ. Napinanie się jaka to Rosja jest silna i jak wszystkich czapkami zakryje. Administracja Brandona, Macron i cała reszta tego zachodniego tałatajstwa zapewne chciałaby się z Rosją porozumieć w sprawie podziału stref wpływów, ale Rosja cały czas stawia nierealne żądania. Gdy parę dni temu Radek Ciparski wyczuł zmieniający się wiatr i napisał o Rosji jako o "seryjnym gwałcicielu", który dostanie "kopniaka w jaja", Maria Zacharowa, coraz wyraźniej starzejąca się rzeczniczka rosyjskiego MSZ (która dostała tę robotę, bo jej rodzice byli wysokiej rangi dyplomatami) odpowiedziała mu: "U Rassiji niet jajec" :)



Rosyjska dyplomacja jest więc równie mocno mitologizowana jak rosyjskie tajne służby. A prawda jest taka, że w obu instytucjach służą przedstawiciele resortowych klanów (a każda arystokracja z czasem się degeneruje...) oraz nieroby takie jak Putin. Problem polega na tym, że ich zachodni przeciwnicy są podobnie niekompetentni i sprzedajni. Gdyby w USA rządziła bardziej profesjonalna ekipa niż administracja Brandona, negocjacje z Putinem wyglądałyby następująco:

Ławrow na wstępie sra na dywan.

Amerykanin: Dlaczego nasraliście na dywan?

Ławrow: A udowodnij, że to ja nasrałem na dywan!

Amerykanin: Dobra, to zwiększamy obecność wojskową w Polsce o 20 tys. 

Ławrow: Tak, to my przerzucamy dwie dywizje na Białoruś.

Amerykanin: A my umieszczamy broń jądrową w Polsce. 

Ławrow: Nie możecie tego zrobić...

Amerykanin: Możemy, stara sowiecka kurwo! Owned!

I po takim pokazie siły można negocjować z Rosją deeskalację i nawet podpisać jakiś papierek o rozbrojeniu nuklearnym czy współpracy w Kosmosie.

A tak mamy obustronną kleptokrację oraz idiokrację. Esencja demokracji...

***

Zbliża się kolejna seria blogowa, która będzie poświęcona jednemu z filarów naszej cywilizacji. Złamie ona zarówno konserwatywne jak i lewicowe schematy. Ciekawy jestem reakcji na nią Krzysztofa Karonia...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz