sobota, 21 grudnia 2019

Phobos: Gwiezdna Flota


Powyżej: Strefa 51, kompleks przy Jeziorze Groom


Ilustracja muzyczna: Robotics: Notes - Main Theme

Ilustracja muzyczna: Fatboy Slim - Bird of Prey



 - Siły powietrzne USA dysponują obecnie technologią pozwalającą przewieźć człowieka w jakikolwiek punkt na Ziemi w mniej niż godzinę - stwierdził niedawno gen. Steven L. Kwast. To wojskowy w stanie spoczynku, były dowódca 47-mej Grupy Operacyjnej w Laughlin AFB i 4 Skrzydła Myśliwców w Seymur Johnson AFB, pilot mający za sobą 680 godzin lotów bojowych, a przy tym posiadacz dyplomów z inżynierii astronautycznej i administracji publicznej. Słowem: inteligent w armii. Gen. Kwast jest przy tym wielkim entuzjastą Sił Kosmicznych, który chwali się liczącymi 33 lata relacjami z naukowcami zajmującymi się technologiami kosmicznymi. Jest więc wątpliwe, by jego słowa o technologii pozwalającej zawieźć człowieka w dowolny punkt na Ziemi w ciągu godziny były przejęzyczeniem. Jeśli taka technologia rzeczywiście istnieje to Siły Powietrzne/Kosmiczne USA dysponują pojazdami zdolnymi do poruszania się z prędkością co najmniej 40 tys. km na godzinę. Nasuwa się więc pytanie: od kiedy nią dysponują i jak ją zdobyły?



Ronald Reagan wspomniał w swoim prezydenckim dzienniku w czerwcu 1985 r. o spotkaniu z "pięcioma najlepszymi naukowcami kosmicznymi", którzy opowiedzieli mu o rzeczach, które wydają się być sci-fi, ale są prawdziwe. Napisał, że dowiedział się wówczas, że "pojemność naszych promów jest taka, że możemy mieć na orbicie jednocześnie 300 ludzi". To zadziwiający wpis, bo pojemność wszystkich amerykańskich wahadłowców wynosiła wówczas łącznie maksymalnie 40 ludzi - a przecież nie dało się ich jednocześnie wystrzelić na orbitę! Stacja kosmiczna Skylab w latach 1973-1979 zwykle miała trzyosobową załogę. O jakim więc tajnym programie kosmicznym Reagan pisał?
Wiadomo, że w latach 60-tych NASA wspólnie z Departamentem Obrony przygotowywała się do budowy stacji kosmicznej MOL. Program ten jednak został oficjalnie zamknięty w 1969 r. Z dokumentów ujawnionych przez NRO (agencję wywiadu satelitarnego) wynika jednak, że nie zaniechano prac nad budową stacji bezzałogowej. W dokumentach tych pojawia się też jednak projekt dostosowania jej do przyjęcia 18 lub 40 astronautów. Zachowały się też dokumenty dotyczące kontraktu na budowę na tej stacji systemów podtrzymywania życia. Czy stacja jednak powstała? A jeśli tak, to czym wożono na nią załogę i zaopatrzenie? Przecież nie rakietami i wahadłowcami startującymi z Florydy w ramach oficjalnych misji NASA...



20 września 1983 r. Ben Rich, w latach 1954-1991 dyrektor Skunk Works (zakładów koncernu Lockheed Martin zajmujących się awangardowymi projektami), człowiek zwany "ojcem technologii stealth", wygłaszał wykład, podczas którego rozbawił publiczność mówiąc, że jego zakłady dostały nowy kontrakt: "Mamy zabrać E.T. z powrotem do domu". Ilustrował to slajdem rysunku przedstawiającego UFO. W 1993 r., już na emeryturze, stwierdził: "Mamy już środki, by podróżować wśród gwiazd, ale te technologie są zamknięte w czarnych projektach i potrzeba by siły wyższej, by je wydostać z korzyścią dla ludzkości. Wszystko, co możecie sobie wyobrazić, już wiemy jak robić". Czyżby więc kontrakt przyznany jego zakładom w 1983 r. doprowadził do powstania technologii pozwalającej na "podróżowanie wśród gwiazd"?



Płk Corso pisał, że po wyodrębnieniu się Sił Powietrznych jako odrębnego rodzaju Sił Zbrojnych USA w 1947 r. szczątki z Roswell zostały rozdzielone pomiędzy Armię, Marynarkę Wojenną i Siły Powietrzne. Oczywiście Siły Powietrzne zachowały sobie z tego najwięcej. Płk Corso nie wiedział do czego doszły, ale zdawał sobie sprawę, że pracowały nad odtworzeniem silnika pojazdu obcych istot. Ponoć najwięcej problemów wywoływało zrozumienie działania systemu sterowania. Pojazd miał być bowiem dostrojony do obcych istot - był sterowany ich falami mózgowymi. (To może wyjaśnić dlaczego udawało się prowokować katastrofy UFO za pomocą silnych radarów. Taka wiązka mogła być dla Szaraków podobnie nieprzyjemnym impulsem jak granat oślepiający dla komandosa noszącego gogle noktowizyjne. To pilot jest często najsłabszym ogniwem w pojeździe latającym.) Wygląda jednak na to, że w latach 50. i przynajmniej w pierwszej połowie lat 60. badania te nie zaowocowały przełomem. Incydent w Kecksburgu z 1965 r. - katastrofa czegoś, co bardzo przypominało "Die Glocke", czyli silnik rzekomych hitlerowskich podróbek UFO - wskazuje jednak, że w połowie lat 60. siły powietrzne miały już silnik antygrawitacyjny. Niedoskonały, bo niedoskonały, ale od czegoś trzeba zacząć. Jeszcze bardziej intrygujący jest incydent Cash-Landrum z 1980 r. Dwie mieszkanki Teksasu Betty Cash i Vickie Landrum zaobserwowały nad drogą na pustkowiu nisko lecący obiekt w kształcie diamentu. Biły od niego wyładowania elektryczne. Te dwie Teksanki były ewangelikalnymi chrześcijankami więc pomyślały początkowo, że to Drugie Przyjście Chrystusa (!). Zatrzymały się i wyszły z samochodu. Były jednak zbyt blisko tego obiektu i ich skóra została poparzona. Przez kilka miesięcy miały objawy czegoś podobnego do choroby popromiennej lub zatrucia chemicznego. Kongresmeni, do których pisały w tej sprawie poradzili im, by pozwały... bazę lotniczą Bergstrom. Obiekt w kształcie diamentu "eskortowała" grupa śmigłowców Ch-47 Chinook. Zapewne był on więc tajnym, antygrawitacyjnym pojazdem wojskowym, który prawdopodobnie miał problemy techniczne.


W 1989 r. dziennikarzowi lokalnej telewizji z Las Vegas George'owi Knappowi udzielił wywiadu Bob Lazar, inżynier utrzymujący, że pracował w Strefie 51 a konkretnie w kompleksie S4 nad Jeziorem Papoose. Lazar stwierdził, że pracował nad "inżynierią wsteczną" jednego z dziewięciu obcych latających talerzy trzymanych w S4. Obiekt, który badał nazywał "modelem sportowym". Miał on rzekomo silnik antygrawitacyjny oparty na "pierwiastku 115" (którego syntezy dokonano na Ziemi dopiero w 2003 r. i jest on znany jako... moscovium). Lazar nigdy nie twierdził, że widział tam jakichkolwiek obcych czy też ich zwłoki zatopione w pojemnikach. Swojej relacji nie zmienił przez 30 lat. Sceptycy zaczęli szybko ją podważać. Lazar twierdził np. że do pracy w S4 zwerbował go Edward Teller, gdy pracował w laboratoriach w Los Alamos. Laboratoria w Los Alamos zaprzeczały jednak, by go kiedykolwiek zatrudniały. Knapp dotarł jednak do wewnętrznego rozdzielnika telefonicznego z tej instytucji, w której wyraźnie widniało nazwisko "Robert Lazar"! O zatrudnieniu w Los Alamos mówiły też zeznania podatkowe Lazara. W okresie pracy w S4 jako pracodawca widniał w tych zeznaniach... ONI (wywiad marynarki wojennej)! Sprawa była o tyle dziwna, że uniwersytety, na których miał studiować Lazar też zaprzeczały, by kiedykolwiek był ich studentem. Jeśli jednak koleś nawet tam nie studiował, to był genialnym samoukiem - samodzielnie skonstruował samochód napędzany na paliwo wodorowe i samochód odrzutowy rozwijający prędkość 560 km/h. Za prawdomównością Lazara może przemawiać również to, że na swojej relacji o UFO... nic nie zarobił. Co więcej, wkrótce potem rządowi śledczy oskarżyli go o stręczycielstwo. Stręczycielstwo to polegało na... napisaniu programu komputerowego, z którego korzystał dom publiczny. (Było to w Las Vegas, gdzie prostytucja stanowi jedną z głównych gałęzi lokalnego biznesu. Dom publiczny, który korzystał z programu Lazara, oczywiście działał sobie później przez wiele lat bez żadnych nieprzyjemności ze strony władz.) Lazar, po ujawnieniu programów "inżynierii wstecznej" w S4 dostawał pogróżki a ktoś ostrzelał jego samochód.



O tym, że coś jest na rzeczy ze Strefą 51 oraz prowadzonymi tam programami inżynierii wstecznej, mówił też kapitan Bill Uhhouse, pilot-oblatywacz z USMC, a także inżynier pracujący w bazie Wright Patterson i w Strefie 51. Opowiadał on, że w latach 60. pracował tam nad pojazdem obcych istot a w zrozumieniu działania jego systemów pomagał... obcy jeniec nazywany kryptonimem "Jarod 2" (jakiś kosmiczny John McCain?).





Ciekawą relację na temat tej inżynierii wstecznej przekazał Mark McCandlish, ilustrator pracujący dla kilku amerykańskich koncernów zbrojeniowych przy projektach lotniczych. Jego kolega Brad Sorensen 12 listopada 1988 r. brał udział w pokazach lotniczych w bazie Norton w Kalifornii (tam gdzie miał siedzibę oddział audiowizualny sił powietrznych zaangażowany w kręcenie dokumentu poświęconego sprawie UFO za Nixona i tam gdzie, według płk Corso trafił "do muzeum" jeden z wraków z Roswell). Stamtąd został zabrany do bazy Edwards. Tam grupie osób (zapewne z przemysłu zbrojeniowego) pokazano trzy unoszące się nad ziemią pojazdy antygrawitacyjne a także film pokazujący osiągi małego, antygrawitacyjnego pojazdu w kształcie dzwonu (podobnego jak ten z Kecksburga). Sorensen opisał jeden z tych pojazdów, wraz z wnętrzem, McClandishowi, który na podstawie tego opisu sporządził rysunek. Pojazd ten nazwali ARV, czyli Alien Reproduction Vehicle. Miał on działać na zasadzie "elektrograwitacji". Według opisów Sorensena, mały ARV miał mieć 7,3 metra średnicy i 4-osobową załogę. Średni miał 18,3 metra i zabierał 8-16 osób. Duży miał 39 metrów i zabierał 20-40 osób. Nie znane były ich osiągi techniczne, ale czterogwiazdkowy generał sił powietrznych obecny na prezentacji stwierdził, że "mogą poruszać się z prędkością światła lub lepiej". Czy to był rezultat kontraktu ze Skunk Works, który miał pozwolić na "zabranie E.T. z powrotem do domu"? Wydaje się, że prezentowano wówczas stosunkowo nową technologię, opracowaną w latach 80. McCandlish w 1992 r. rozmawiał na pokazach lotniczych w bazie Edwards z Kentem Sellenem, emerytowanym podoficerem Sił Powietrznych, który twierdził, że brał udział tej bazie w 1973 r. w testach UFO. Opis zewnętrznego wyglądu pojazdu był zbieżny z tym, co opowiadał Sorensen a także z fotografią UFO z 1966 r., która znalazła się w aktach tzw. Komisji (nomen omen) Condona mającej za zadanie "udowodnić", że żadne UFO nie istnieją. Być może więc pojazd testowany w latach 60. i 70. miał dużo słabszy silnik, który nie pozwalał na misje w oddaleniu od orbity ziemskiej a tym bardziej na poruszanie się "z prędkością światła lub lepiej". W latach 80. przerobiono go, wrzucając w niego lepszy silnik antygrawitacyjny.





Edgar Fouche, służył w Siłach Powietrznych w latach 1967-1987, a kolejne osiem lat spędził w przemyśle zbrojeniowym. Choć oczywiście sceptycy kwestionowali jego cv, to przedstawiał dokumenty pokazujące m.in., że miał przydział do Nellis AFB, której częścią jest Strefa 51. W latach 90. napisał on powieść "opartą na faktach", w której opisywał w zbeletryzowanej formie tajne projekty lotnicze. Twierdził m.in., że następcą samolotu zwiadowczego SR-71 Blackbird  był Projekt Aurora. (Mimo oficjalnych zaprzeczeń, można wskazać, że ten projekt był już realizowany w latach 80. W budżecie na 1985 r. przeznaczono 455 mln USD na produkcję - produkcję, a nie na badania! - samolotu z tego projektu.) Program Aurora obejmował m.in. dwa samoloty hipersoniczne: SR-75 mogący rozwijać prędkość do 5 Machów, będący platformą startową dla SR-74 latającego z prędkością 18 Machów i mogącego umieszczać tajne satelity w Kosmosie. Oprócz nich zbudowano w ramach programu Aurora pojazd o nazwie TR3-B "Astra". Posiadał on silnik antygrawitacyjny a w zasadzie, zmniejszający grawitację o 89 proc. i dodatkowo silniki odrzutowe. Silnik antygrawitacyjny był oparty na kręgu plazmy rtęci (tak jak w rzekomych nazistowskich UFO, tylko większym i bardziej dopracowanym technicznie). Zbudowano prototypy w kształcie trójkątów o długości 250 stóp oraz maszyny zwiadowcze o długości 600 stóp. Na początku lat 90. jeden z nich miał się stacjonować nad Jeziorem Papoose, jeden w Szkocji a jeden na Wyspie Diego Garcia. Przez kilka miesięcy na przełomie 1989 i 1990 r. nad Belgią doszło akurat do fali obserwacji "wielkich czarnych trójkątów" wyglądających tak jak opisywał je Fouche. Belgijskie lotnictwo podrywało swoje F-16. Zapewne Amerykanie nie powiedzieli sojusznikom, że przerzucają swoje TR3-B do szkockiej bazy.





Od 1990 r. technika poszła oczywiście do przodu i można się spodziewać, że obecnie Amerykanie dysponują nieco bardziej zaawansowanymi pojazdami. Ciekawie przedstawia się w tym kontekście kwestia fali obserwacji UFO w pobliżu MacDill AFB na Florydzie w 2017 r. Człowiek posługujący się pseudonimem JP (zapewne wojskowy) zrobił tam wiele zdjęć przedstawiających snujące się po niebie czarne trójkąty, szare prostokąty, cygarokształtne statki i bardziej niekonwencjonalne obiekty. Czasem towarzyszyły im śmigłowce. MacDill to m.in. siedziba powietrznego komponentu sił specjalnych.




Czy jednak Amerykanom udało się zbudować coś więcej niż statki zwiadowcze/transportowe (bojowe?) zabierające maksymalnie kilkadziesiąt osób? Czy stworzyli coś, pozwalającego na prowadzenie większych operacji w Kosmosie? Jest rzekomy świadek, który twierdzi że tak - to nieżyjący już William Tompkins. Tompkins przez wiele lat pracował w think-tanku Advanced Design należący do koncernu zbrojeniowego Douglas. Zaczynał karierę w czasie drugiej wojny światowej jako współpracownik komandora Rico Botty z wywiadu marynarki wojennej. Tompkins miał oczywiście dokumenty, zdjęcia i świadków potwierdzających ścieżkę jego kariery. Pod koniec życia napisał książkę "Selected by extraterrestrials", w której utrzymywał, że pracował nad koncepcjami kosmicznych lotniskowców, krążowników i niszczycieli dla US Navy! Problem z relacją Tompkinsa jest jednak taki, że bogata jest ona w wątki, które brzmią zbyt nieprawdopodobnie (np. wspólne operacje ziemskiej gwiezdnej floty z "dobrymi" obcymi przeciwko "złym" obcym w innych częściach galaktyki). Tompkins to jednak człowiek dziwnie wysoko umocowany. Gdy na emeryturze otworzył w swoim miasteczku w Oregonie oddział Ligii Morskiej, to na jej inaugurację zaprosił admirała - i to dowódcę morskich operacji specjalnych. Admirał bez żadnego narzekania udał się do tej zapadłej dziury. A później załatwił Tompkinsowi i jego entuzjastom z Ligii Morskiej przejażdżkę atomowym okrętem podwodnym. Tompkins zastrzegał przy tym, że swoją książkę o UFO napisał z pełną akceptacją swoich zwierzchników z US Navy. Być może więc pozwolili mu ją napisać pod warunkiem, że wątki prawdziwe pomiesza on tam z nieprawdopodobnymi, by tylko "foliarze" wzięli tę książkę na poważnie...



U góry: Młody William Tompkins pokazuje zrobione przez siebie modele statków w lokalnym dowództwie floty w Los Angeles. Wcześniej zainteresował się nim kontrwywiad wojskowy, gdyż modele były zbyt dokładne. Młody Tompkins wykonał je z pamięci po jednej wizycie w porcie wojennym wraz ze swoim ojcem. Poniżej Tompkins z sekretarkami komandora Rico Botty w czasie wojny. 

Tompkins twierdził, ze już w latach 50. brał udział w ogólnych pracach koncepcyjnych nad flotą kosmiczną. To było wówczas tylko takie ogólne "rysowanie", bo możliwości budowych tych okrętów nie było. Planowano m.in. grupę bojową składającą się z: 2,5 km lotniskowca kosmicznego, 304 ciężkich kosmicznych krążowników mających 1,4 km, 4-5 kosmicznych niszczycieli liczących 1 km, dwóch 2-kilometrowych statków desantowych, dwóch 2-kilometrowych statków logistycznych i dwóch 2-kilometrowych transportowców. Prawdziwa gigantomania! I przeciwko komu? Bo chyba przecież nie przeciw ZSRR czy Chinom pod rządami Mao? Prace koncepcyjne kontynuowano w latach 60. A w latach 70. ponoć Marynarka Wojenna zdołała zbudować swój pierwszy statek z silnikiem antygrawitacyjnym. Silnik ten włożono do przerobionego okrętu podwodnego. Według Tompkinsa w latach 80. w podziemnym kompleksie w Górach Wasatch w Utah zaczęto budować kilometrowe statki kosmiczne. Ile jednak jest w tym prawdy?




W 2001 r. brytyjski haker Garry McKinnon włamał się do komputerów Pentagonu i NASA. Przez kolejne 11 lat bronił się przed ekstradycją do USA. Twierdził, że wśród plików, które odkrył po włamaniu do amerykańskich sieci była lista "oficerów stacjonujących poza Ziemią" oraz plik excella z danymi dotyczącymi "transferów między flotami". Chodziło o transfery między US Navy a flotą kosmiczną. Zdobył też zdjęcie dużego, cygarokształtnego obiektu na orbicie okołoziemskiej mającego być tajną stacją kosmiczną. Czy ten cygarokształtny obiekt nie był czasem kilometrowym statkiem? Czy jest podobny do jednego z dziwnych obiektów na orbicie sfotografowanych przez astronoma-amatora Jamesa Leonarda Walsona?



Może powołane przez Trumpa Siły Kosmiczne będą stopniowo nas karmiły "przełomowymi odkryciami" pozwalającymi na toczenie wojny w przestrzeni międzyplanetarnej. Czy jednak Amerykanie dysponują tą technologią jako jedyni? Dziwnie brzmią słowa gen. Kwasta mówiące, że "Chiny już budują flotę w Kosmosie" mającą "kosmiczne ekwiwalenty pancerników i niszczycieli". Czy to tylko straszenie, by wyciągnąć pieniądze na nowy rodzaj sił zbrojnych, czy też jest tutaj spore ziarno prawdy? A jeśli druga opcja, jest prawdziwa, to skąd Chiny wzięły na to technologię?

***

A w następnym odcinku serii Phobos o nazistowskim programie antygrawitacyjnym i o tym, co z niego zostało...

***


A czytelnikom proponuję nieco lżejszy eksperyment myślowy. Wszyscy robili sobie bekę z "Bolka", gdy zaczął mówić o starożytnych kosmitach i przypisywać im budowę piramid egipskich. Ale przecież Wałęsa cały czas się spotyka z różnymi globalistami. Czy to możliwe, że usłyszał od nich coś, co w przekręcony sposób później przekazał (tak jak kiedyś przeczytał o cesarzu Walensie...)? Czy jego słowa "mój bóg pochodzi z wysokiej klasy komputera" są deklaracją lojalności wobec obcej sztucznej inteligencji? Wałęsa kiedyś stwierdził: "Bolek był maszyną". 


***

A Czytelnikom mojego bloga życzę Wesołych Świąt Bożego Narodzenia! (A Gerszomowi Braunowi Wesołej Hanuki!)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz