sobota, 16 listopada 2019

Phobos: Duchy Pentagonu


Jaki jest życiowy cel ponad 80-letnich staruszków? Dla znacznej większości z nich jest nim cieszenie się drobnymi przyjemnościami ostatnich dni życia. Ludzie w tym wieku obawiają się, że stracą władzę nad swoim ciałem i umysłem. Oswajają się przy tym z perspektywą śmierci. Czasem stają się przez to bardziej religijni. Nie gonią za sławą i pieniędzmi. Zwłaszcza, jeśli mają życiorysy, którymi można by obdzielić kilka "zwykłych" osób.



O czym więc myślał w wieku 82 lat pułkownik Philip J. Corso? Na pewno wojennej sławy mu nie brakowało. Zdobył w armii USA 19 odznaczeń. Był weteranem II wojny światowej i Korei. W latach 1944-1945 kierował amerykańskim kontrwywiadem wojskowym w Rzymie. W Korei służył w sztabie gen. MacArthura. Za Eisenhowera pracował w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego (NSC), gdzie poznawał kulisy Zimnej Wojny. Później pracował w Pentagonie w Biurze ds. Obcej Technologii (obcej w znaczeniu zagranicznej). W swoim życiu codziennie się stykał z osobami tworzącymi historię. Weteranom zdarza się podkręcać opowieści o swoich dokonaniach - zazwyczaj zawyżają liczbę Niemców, których zabili i kobiet, z którymi się przespali. Corso sprawiał jednak wrażenie człowieka, który z zawodowego przyzwyczajenia wieloma ze swoich dokonanań się nie chwali. Trudno go też uznać za dezinformatora oddanego amerykańskiemu Głębokiemu Państwu. Był bardzo krytyczny wobec CIA, którą atakował z pozycji antykomunistycznych. W 1994 r. naraził się establiszmentowi zeznając w Kongresie w sprawie zaginionych jeńców z Korei (a właściwie pozostawionych Sowietom i Chińczykom). Dość powiedzieć, że jego zeznania wywołały wściekłość senatora Johna McCaina, który argumentował, że "znał Eisenhowera, i że Eisenhower, by do czegoś takiego nie dopuścił" (Corso też jednak znał Eisenhowera - zdecydowanie lepiej niż McCain, bo od co najmniej 1944 r.) Pułkownik Corso zachował też do końca życia dużą sprawność umysłu. Nie zachowywał się jak osoba z demencją czy ze schizofrenią. Nie był też żadnym szalonym newage'owym okultystą. Był katolikiem, który miał okazję poznać dwóch papieży. W każdej sprawie zostałby uznany za ultrawiarygodnego świadka. Co więc sprawiło, że w 1997 r., na rok przed śmiercią napisał wspomnienia "Day after Roswell" opowiadające o jego udziale w tajnej wojnie przeciwko tajemniczemu wrogowi zagrażającemu ziemskiej cywilizacji?


Ilustracja muzyczna: Harry Gregson- Williams - Life - Prometheus OST



Corso opisuje w tych wspomnieniach swoją pracę w Biurze ds. Obcej Technologii w Departamencie Obrony na przełomie lat 50. i 60. Zajmował się tam głównie analizowaniem sowieckiej i sojuszniczej technologii zbrojeniowych. Jeśli Sowieci mieli nowe rakiety przeciwlotnicze lub Francuzi nowe śmigłowce, to ich dokonaniom przyglądał się właśnie płk Corso ze swoim zespołem. Jego zwierzchnikiem był gen. Arthur Trudeau, bohater wojny w Korei, szef Działu Badań i Rozwoju Armii USA. Pewnego dnia Trudeau przyszedł do gabinetu Corso i poinformował go o pewnych artefaktach, które zalegają od ponad dekady w jednej z szaf, bo poprzednicy za bardzo nie wiedzieli co z nimi robić. Wówczas były zbyt zaawansowane technologicznie, by je skopiować, ale może teraz się uda. Trudeau nakazał potraktować zadanie z najwyższą tajnością. Te przedmioty byłyby bowiem nie tylko łakomym kąskiem dla sowieckich szpiegów. "Siły powietrzne będą tego chciały, bo uważają, że to do nich należy. Marynarka Wojenna, będzie tego pragnęła, bo chce wszystkiego, co mają siły powietrzne. CIA chce tego, by natychmiast to przekazać Sowietom" - stwierdził gen. Trudeau. Wyjaśnił, że chodzi o szczątki z katastrofy UFO w Roswell z lipca 1947 r.


W lipcu 1947 r. amerykańska prasa donosiła o rozbiciu się "latającego spodka" na ranczu pod Roswell. Początkowo potwierdzały to siły powietrzne armii USA. Porucznik Walter Haut, rzecznik bazy w Roswell (w której stacjonowała jedyna na świecie eskadra uzbrojona w bomby atomowe) wydał, na polecenie dowódcy bazy pułkownika Williama Blancharda (późniejszego zastępcy dowódcy amerykańskich sił powietrznych) oficjalny komunikat mówiący o znalezieniu wraku "latającego spodka". (Dlaczego podano tę wiadomość wyjaśnię w następnym odcinku.) Generał Roger Ramey, dowódca Eighth U.S. Army Air Force z Fort Worth, nakazał jednak szybko szybko zmienić wersję. Haut został zmuszony do zwołania konferencji, na której tłumaczył, że doszło do żenującej pomyłki - na ranczu pod Roswell znaleziono szczątki balonu meteorologicznego. (W ostatnich latach życia Haut utrzymywał, że pierwszy komunikat był prawdziwy. Widział wrak i ciała załogi tego pojazdu. W sprawie Roswell zebrano wiele relacji wojskowych i cywilów, które są zbieżne w najdrobniejszych szczegółach i potwierdzają wersję porucznika Hauta.) W latach 90. siły powietrzne ogłosiły, że pod Roswell rozbił się nie balon meteorologiczny ale balon do wykrywania sowieckich prób jądrowych z Projektu Mogul a poza tym wiatr tam przywiał manekiny wykorzystywane do testów... Nie wyjaśniono dlaczego wydano rozkazy dotyczące przewiezienia szczątków tego "balonu" do bazy w Fort Worth a stamtąd do bazy Wright-Patterson w Ohio, będącej miejscem, w którym analizowano przechwyconą zagraniczną technologię lotniczą. Zachowały się relacje pilotów - oficerów wysokiej rangi - który lecieli z wrakiem "balonu" do  bazy Wrigh-Patterson. Nie wiadomo również dlaczego gen. Nathaniel Twinning, szef Dowództwa Materiałowego Sił Powietrznych Armii USA, późniejszy dowódca sił powietrznych i szef połączonych sztabów, na początku lipca 1947 r. nagle przerwał zaplanowaną podróż do zakładów lotniczych w Seattle i zamiast tego poleciał do Nowego Meksyku, zapoznać się ze znalezionym "balonem". (Twinning we wrześniu 1947 r. napisał memorandum, w którym stwierdzał, że "latające spodki" to "realny fenomen" a nie wynik anomalii meteorologicznych czy przywidzeń.) Nie wiadomo też dlaczego o katastrofie "balonu" zbriefowano gen. Curtisa LeMaya i gen. Dwighta Eisenhowera. Nie wiadomo też dlaczego do bazy w Roswell nagle przywieziono kilku prominentnych niemieckich naukowców sprowadzonych do USA w ramach Operacji Paperclip. Trudzono ich tylko po to, by zapoznali się ze szczątkami balonu?



Corso był wówczas oficerem ds. bezpieczeństwa w bazie w Fort Riley w Kansas. Opisał jak w lipcu 1947 r. do bazy przyjechała wojskowa ciężarówka zmierzająca do Wright- Patterson. Oficjalnie wiozła "złom lotniczy". Zapewne będący szczątkami "balonu", których nie zebrano za pierwszym podejściem. Jedną ze skrzyń z ciężarówki przeniesiono jednak na jedną noc (podczas postoju) na teren laboratorium medycznego. Corso podczas nocnego obchodu bazy zauważył, że wokół tego budynku kręci się jeden ze znajomych podoficerów. Opowiedział on mu, że słyszał od kierowców ciężarówki o niesamowitej rzeczy kryjącej się w skrzyni. "Pan może to sprawdzić majorze!" . Corso na wszelki wypadek przyjrzał się tajemniczemu ładunkowi. Uchylił wieko skrzyni. Był zszokowany. Zobaczył zatopione w jakimś pojemniku humanoidalne ciało. Miało ono dużą głowę i wielkie, czarne, skośne oczy, mały otwór gębowy, niemal niewidoczny nos i brak uszu. Odcień jego skóry był zbliżony do szarego. Corso pomyślał w pierwszej chwili, że to jakaś medyczna anomalia lub zwłoki z Hiroszimy. Zajrzał do listu przewozowego przytwierdzonego do wewnętrznej ścianki skrzyni. Była w nim mowa o zwłokach znalezionych w okolicach Roswell w Nowym Meksyku. (Były funkcjonariusz CIA o pseudonimie "Kewper" w ostatnich latach życia udzielił wywiadu znanej ufolog Lindzie Moulton Howe, w którym potwierdził, że część szczątków z Roswell wieziona była poprzez Fort Riley.)



Gdy więc gen. Trudeau pokazał płkowi Corso szczątki z pojazdu, który rozbił się w Roswell, nie wywołał tym już większego szoku u niego. Co jednak te szczątki robiły w jednej z szaf w Pentagonie? No cóż, w 1947 r., w kilka miesięcy po katastrofie w Roswell, siły powietrzne oddzieliły się od armii i stały się samodzielnym rodzajem sił zbrojnych. Przed tym rozdzieleniem badaniem wraku i ciał z Roswell zajmowali się ludzie gen. Twinninga w bazie Wright-Patterson. Gdy doszło do wydzielenia sił powietrznych jako odrębnego rodzaju sił zbrojnych, siły powietrzne zatrzymały sobie wrak z Roswell i największą część z rozproszonych szczątków. Ale by nie wywoływać gniewu innych rodzajów sił zbrojnych, przekazały część szczątków i artefaktów Marynarce Wojennej i Armii. To co zobaczył płk Corso było właśnie "nędznymi ochłapami" przekazanymi przez siły powietrzne. No cóż, te ochłapy nie były takie "nędzne" jak wyglądało to na pierwszy rzut oka. Siły powietrzne skupiły się na analizie systemu napędowego statku obcych, armia dostała artefakty znalezione wewnątrz wraku. Było tam trochę szczątków wykonanych z cienkiego i lekkiego "metalu z pamięcią", który po próbach odkształcenia wracał do pierwotnego kształtu. Z dokumentacji wynikało, że we wraku nie zaleziono przewodów elektrycznych, były za to "dziwne kable" przewodzące światło. W szczątkach z Pentagonu były też coś wyglądającego na obwody scalone, mała "latarka" emitująca wiązkę światła, która potrafiła zapalać różne przedmioty, noktowizor oraz opaskę na głowę, co do której domyślano się, że pozwala na sterowanie pojazdem za pomocą fal mózgowych.



Corso skontaktował się z nazistowskimi naukowcami z Projektu Paperclip - a także ze współpracującymi z nimi doktorem Robertem Sarbacherem.  Część z nich przyznała, że zetknęła się z tymi szczątkami już w 1947 r. Według Corso UFO, które rozbiło się pod Roswell miało kształt nie tyle dysku, co półksiężyca. Dokładnie takie same pojazdy widział Kenneth Arnold, w czerwcu 1947 r. nad stanem Waszyngton, podczas incydentu, który dał początek manii "latających spodków". Gdy pytał niemieckich naukowców, czy to przypadek, że pojazd obcych był podobny do latającego skrzydła Hortena opracowanego przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej, nazistowscy naukowcy uśmiechali się i odpowiadali, że to nie przypadek.



Corso i Trudeau postanowili, że najbardziej efektywnym sposobem na wykorzystanie artefaktów z Roswell będzie ich przekazanie do zaufanych ludzi w wybranych firmach zbrojeniowych. Naukowcy zatrudnieni w sektorze prywatnym mieli przyjrzeć się tym technologiom a jeśli ich one do czegoś zainspirują, to Pentagon nie widziałby problemu w tym, by wzięli oni dla siebie całą zasługę i zyski z patentów. Oczywiście pożądane było znalezienie wojskowych zastosowań dla tych technologii. Zaczęła się więc operacja "zasiewania" i okazała się bardzo owocna. Stosunkowo łatwo poszło z noktowizorem - obce rozwiązania technologiczne pomogły przyspieszyć amerykańskie prace nad doskonaleniem tych urządzeń. Akurat udało się je dopracować na potrzeby sił specjalnych w wojnie wietnamskiej. "Dziwne kable" przewodzące światło oczywiście pomogły w badaniach nad światłowodami. "Drukowane układy" przyspieszyły w latach 60. prace nad pierwszymi układami scalonymi. Naukowcy z Bell Laboratories nie byli jednak szczególnie zdziwieni, gdy Corso im je pokazał. Twierdzili, że widzieli je już w 1947 r. I ponoć bardzo ich zainspirowały podczas prac nad pierwszymi tranzystorami. "Latarka" pomogła oczywiście w pracach nad laserami. Tylko nad "metalem z pamięcią" głowiono się jeszcze w latach 90. Badając tę technologię przy okazji osiągnięto jednak postęp nad technologią stealth i zainspirowano się do stworzenia amunicji ze zubożonego uranu (punktem wyjścia były prace nad "niewidzialnym pociskiem"). Coś podobnego do opasek sterujących różnymi przedmiotami za pomocą fal mózgowych zostało opracowane zaś w latach 90. Dzisiaj można np. sterować za ich pomocą małymi dronami. ("Kewper" twierdził, że zetknął się z taką opaską w Strefie 51 na początku lat 60.) "Nędzne ochłapy" przekazane armii przez siły powietrzne przyczyniły się więc co znacznego przyspieszenia rewolucji w technice wojskowej i cywilnej. Corso nie widział jaki użytek ze swojej części szczątków zrobiły siły powietrzne i marynarka wojenna. Wskazywał jednak, że badania nad systemem napędowym statków obcych prowadzone były początkowo w bazie Wright-Patterson, a później także w bazie Norton w Kalifornii i w słynnej Strefie 51 w Nevadzie. Wrak z Roswell miał spocząć w bazie Norton, gdzie stanowił część swoistego "muzeum". A przynajmniej był tam na pod koniec lat 50., gdy Strefa 51 dopiero się rozbudowywała.



Pułkownik Corso przeglądał również dokumentację z sekcji zwłok załogi pojazdu z Roswell. Siły powietrzne podzieliły się z innymi rodzajami sił zbrojnych tymi raportami. Patolodzy przeprowadzający sekcje byli zaszokowani tym jak bardzo podobne organy wewnętrzne obcych były podobne do ludzkich. Oczywiście były też spore różnice w anatomii. Istoty z tamtego pojazdu nie posiadały np. układu pokarmowego i wydalniczego. Podejrzewano, że mogły odżywiać się przez skórę. Nie miały też układu rozrodczego. Wysunięto więc teorię, że były biorobotami stworzonymi specjalnie na potrzeby podróży kosmicznych. Jak wyglądali ich twórcy? Tego wówczas nie było wiadomo. (Corso zastanawiał się, czy ich panami nie były... układy scalone. Sztuczna inteligencja mogłaby przejąć kontrolę nad życiem biologicznym a katastrofa w Roswell i inne katastrofy UFO byłyby w takim scenariuszu próbą "zasiania zarodków" tej cywilizacji na Ziemi, tak by przejęły one kontrolę nad życiem biologicznym. Nie trudno zauważyć, że przekazanie nam w ten sposób układów scalonych, światłowodów i laserów stworzyło technologię, która nas coraz bardziej uzależnia...) Wysunięto koncepcję, że obcy stanowili "element spajający" ich pojazdu. Sterowali nim za pomocą mentalnego interfejsu. Z licznych relacji wynika też, że te "klasyczne szaraki" dysponują zdolnościami telepatycznymi. Jeden z żołnierzy zabezpieczających wrak w Roswell postrzelił uciekającą z niego obcą istotę. Chwilę potem poczuł w swoim umyśle, że ta istota czuje "ból i rozpacz".



Pułkownik Corso oraz inni wojskowi zaangażowani wówczas w tematykę UFO nie mieli żadnych wątpliwości, że owi obcy i ci, którzy za nimi stoją stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. Corso dowodził bateriami rakiet przeciwlotniczych w Kalifornii i w RFN w latach 50. Wielokrotnie widział jak tajemnicze obiekty na radarach testują amerykańskie systemy obrony powietrznej. Dochodziły do niego informacje o tego typu incydentach z całego świata. O testowaniu przez UFO możliwości myśliwców, skanowaniu przez nich baz z bronią nuklearną, o niebezpiecznych incydentach i wypadkach sprowokowanych przez tych tajemniczych intruzów. Informacje o tym docierały również zza Żelaznej Kurtyny. W latach 50. zaczęto też zbierać informacje o okaleczeniach bydła dokonywanych przez obcych (później pod nich zapewne podszywały się siły powietrzne prowadzące tajne badania dotyczące skażenia nuklearnego) a także o porwaniach ludzi i przeprowadzanych na nich eksperymentach. Istniało dosyć silne podejrzenie, że obcy pracują nad bronią biologiczną mającą prowadzić do eksterminacji ludzi. W Pentagonie obawiano się też, że obcy... zawrą tajny pakt z Chruszczowem :) Jednocześnie jednak ponad zimnowojennymi podziałami istniało ciche porozumienie w kwestii obrony przed zagrożeniem z Kosmosu. Corso twierdził, że w razie gdyby obcy zajęli część ziemi, to to supermocastwo, które przetrwałoby pierwszą falę ataku, użyłoby całego swojego arsenału nuklearnego, by zniszczyć część planety okupowaną przez obcych.



Jednocześnie zaczęto prace nad systemami mającymi chronić Ziemię przed inwazją. O możliwości stoczenia w przyszłości wojny ze "złowrogimi siłami z jakiejś innej galaktyki" mówił w 1962 r. gen. Douglas MacArthur przemawiając do kadetów z West Point. A przynajmniej zadać obcym tak duże straty, by inwazja była dla nich mało opłacalna. Te tajne programy zaowocowały w latach 80. Przykrywką dla nich była SDI, czyli Gwiezdne Wojny Reagana. Oficjalnie ten program był wymierzony w Sowietów, ale Reagan zaproponował przecież Gorbaczowowi, że obejmie nim również terytorium ZSRR. Wcześniej Reagan dwukrotnie w swoich przemówieniach mówił o "teoretycznym" zagrożeniu z Kosmosu dla całej ludzkości.  Według pułkownika Corso lata 80. przyniosły przełom. To wtedy zaczęliśmy z Nimi wygrywać kosmiczną wojnę.

Oczywiście ta tajna wojna w przestworzach była utrzymywana z dala od opinii publicznej. Mniej więcej do 1953 r. "latające spodki" były tematem pojawiającym się mainstreamowych mediach a debatowali o nich poważni naukowcy. W 1953 r.  rządowe ciało doradcze znane jako Panel Robertsona (kierowane przez konsultanta CIA Howarda Robertsona) zarekomendowało, by prowadzić kampanię psychologiczną podważającą wiarę w obce cywilizacje. Każdy kto zgłębiał temat UFO miał być przedstawiany jako świr a realne obserwacje miały utonąć w absurdalnych opowiastkach o "zielonych ludzikach". Środowisko ufologiczne miało zostać poddane obserwacji i dezintegracji. Miano też przemycać do scenariuszów filmowych autentyczne informacje dotyczące UFO, tak by w razie przecieku tych informacji mogły zostać one łatwo zdyskredytowane jako fantazje człowieka, który "naoglądał się za dużo sci-fi". (O tym, które filmy i książki w ten sposób zainspirowano będzie być może w jednym z następnych odcinków.) Kwestię UFO potraktowano dokładnie tak samo jak wiele innych spraw kluczowych dla naszej cywilizacji: profanom rzucono tylko ochłapy. Na szczęście jednak tematyka ufologiczna nie pozostała jedynie w rękach prowokatorów i świrów. Byli też autentyczni, ultrawiarygodni świadkowie tacy jak płk Corso.

***

W kolejnym odcinku serii "Phobos" dowiemy się nieco więcej o tajnej wojnie w przestworzach toczącej się równolegle do Zimnej Wojny i... drugiej wojny światowej. A także dlaczego doszło do katastrofy w Roswell i dlaczego ją ujawniono.

***

Zacząłem pisać tę serię z pełną świadomością, że przyciągnie ona więcej świrów niż wszystkie moje pozostałe wpisy na tym blogu. Ale cóż, czytelnicy bardzo nalegali. Więc spełniłem ich życzenie :)

Zdaję sobie też sprawę z tego, że za chwilę pojawią się komentarze osób przekonujących, że "żadne UFO nie istnieje" a w Roswell "rozbił się balon" lub "eksperymentalny samolot pilotowany przez dzieci z wodogłowiem".  Mogą się też pojawić komentarze przekonujące, że UFO to zjawisko demoniczne, bo Aleister Crowley utrzymywał w latach 40. telepatyczny kontakt z istotą przypominającą "szaraka" a kompletny laik w sprawach ufologiczno-wojskowo-wywiadowczych, czyli prawosławny mnich z Kalifornii o. Serafin Rose twierdził, że UFO to demony. (A propagowała to jego teorię w Polsce w latach 90. "Fronda", która obok wielu wartościowych tekstów zastanawiała się nad demonicznością... Pokemonów.)  No cóż, a co jeśli zjawiska przez wieki uważane za demoniczne (dziwne światła na niebie, porwania małych dzieci, tajemnicze okaleczenia zwierząt) były przejawem działalności obcej cywilizacji? A co jeśli czciciele demonów tacy jak Crowley są po prostu kolaborantami pracującymi dla obcych istot (a wydaje im się, że kontaktują się z Szatanem)? Mam nadzieję, że Analbaptysta tego nie czyta...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz