sobota, 13 stycznia 2018

Największe sekrety: Samael - Naprawdę Fartowny Generał



Ilustracja muzyczna: The British Grenadiers - Girls und Panzer OST

Generał George Washington był prawdziwym farciarzem! Jego życie było pasmem niesamowitych zbiegów okoliczności. Gdy w Boże Narodzenie 1776 r. przepłynął ze swoimi wojskami rzekę Delaware i dokonał zaskakującego ataku na heskich najemników pod Trenton, odniósł sukces dzięki niezwykłemu szczęściu. Dowódca Hesseńczyków płk Johann Rall dostał wcześniej od swoich agentów informacje o zbliżającym się ataku, ale jej nie przeczytał - raport włożył do kieszeni i kontynuował świąteczną zabawę w gospodzie. Fartowana dla Waszyngtona okazała się też bitwa pod Princeton w 1777 r. Amerykański wódz przejechał wówczas na koniu pomiędzy własnymi wojskami a gotową do oddania strzału linią brytyjskiej piechoty. Wrogie wojska dzieliło od siebie 30 jardów. Nikt jednak nie wystrzelił i Waszyngton przejechał bezpiecznie. Gdy w 1776 r. Waszyngton ewakuował swoje pobite wojska z Nowego Jorku, pomocną dłoń podała mu "Matka Natura". Gęsta mgła skutecznie ukryła ewakuację przed wojskami brytyjskiego gen. Howe'a.



Waszyngton był również farciarzem w tym sensie, że wygrał wojnę z ówczesnym supermocarstwem, mimo że przegrał więcej bitew niż wygrał. Jego plany często wydawały się skazane na porażkę, ale zadziwiająco dobrze wychodziły. To, że został dowódcą wojsk Kongresu Kontynentalnego też było fartowne. Byli od niego bardziej doświadczeni generałowie, ale Waszyngton był akurat pod ręką, no i oczywiście reprezentował stan Wirginia, któremu przypadło to stanowisko według "parytetu". Opromieniony zwycięstwem w wojnie o niepodległość Waszyngton wygrał wybory prezydenckie i rządził przez dwie kadencje, choć był fatalnym oratorem - miał drewnianą szczękę i trudno było zrozumieć, co mówi. Mimo licznych słabości zapisał się w wielkiej historii i dał nazwę nowej amerykańskiej stolicy. Później słowo "Waszyngton" stało się synonimem Imperium.




Mało kto sobie jednak zdaje sprawę, że George Washington był "kanonierem Dolasem", który wywołał ówczesną wojnę światową, znaną jako wojna siedmioletnia.Ten konflikt, który rozgrywał się na czterech kontynentach i trzech oceanach, zaczął się na totalnym zadupiu jakim było wówczas dzikie pogranicze pomiędzy 13 amerykańskimi koloniami Wielkiej Brytanii a Nową Francją, czyli francuskimi posiadłościami w Ameryce Północnej. Do Francuzów należały wówczas obszary dzisiejszej Kanady oraz szmat ziemi nad rzeką Mississippi zwany Luizjaną. Najlepsze komunikacyjne połączenie pomiędzy tymi obszarami stanowiła dolina rzeki Ohio, która była terenem spornym. Powoli osiedlali się tam osadnicy z brytyjskich kolonii na Wschodnim Wybrzeżu (a pomagał ich ściągać młody mierniczy z urzędu gruntowego - George Washington). Nie było na tym obszarze wyznaczonej granicy a oba supermocarstwa niezależnie od siebie przesuwały w głąb tych terenów swoją obecność wojskową. W kwietniu 1754 r. oddział milicji z Wirginii dowodzony przez majora George'a Washingtona zaczął budować fort w pobliżu ujścia rzeki Monongahela do rzeki Ohio. Pojawił się francuski oddział, który go przepędził. Francuzi dokończyli na tym miejscu budowę fortu, który nazwali Duquesne. Milicja z Wirginii zaczęła budować kilka kilometrów dalej własne umocnienia. Francuzi wysłali więc do nich parlamentariuszy z misją rozgraniczenia interesów. Na czele misji stanął chorąży Joseph Coulon de Villiers, pan de Jumonville.



23 maja misja de Jumonville'a wpadła w leśną zasadzkę zastawioną przez oddział majora Waszyngtona  i została zmasakrowana. De Jumonville krzyczał, by wstrzymać ogień i że przychodzi jako parlamentariusz. Amerykanie strzelali jak oszalali. Później Waszyngton pokrętnie się tłumaczył, że stoczył walkę z wrogim oddziałem zwiadowców i że to towarzyszący mu rzekomo Indianie strzelali do parlamentariuszy. Tak czy inaczej, to ludzie Waszyngtona oddali pierwsze strzały w XVIII-wiecznej wojnie światowej.Na francuski odwet nie trzeba było długo czekać. W pobliżu stacjonował duży oddział dowodzony przez kapitana Louisa Coulon de Villiersa, żądnego zemsty starszego brata zdradziecko zabitego parlamentariusza. 3 lipca jego oddziały ścigające milicjantów z Wirginii oblegają Fort Necessity, w którym się oni schronili. Oblężone wojska Waszyngtona kapitulują następnego dnia i obiecują, że nie wrócą już na te tereny. De Villiers wypuszcza Waszyngtona, gdyż zapewne nie orientuje się, że to on dowodził oddziałem, który zabił jego brata. Waszyngton po powrocie do Wirginii wszczyna alarm strasząc francuską inwazją. Brytyjczycy i Francuzi ściągają posiłki do regionu. Z Irlandii zostają sprowadzone dwa pułki piechoty tworzące zgrupowanie gen. Edwarda Braddocka. Braddock zostaje namówiony - m.in. przez Waszyngtona - na wyprawę karną w dolinę Ohio. Waszyngton prowadzi ekspedycję...



W lesie nad rzeką Monongahelą 1300 żołnierzy gen. Braddocka wpada w zasadzkę zastawioną przez 890 Francuzów oraz Indian. To była szybka masakra. Ginie gen. Braddock i jego 456 żołnierzy, ponad 450 zostaje rannych. Francuzi wraz z Indianami tracą tylko 27 zabitych i 57 rannych. Niemal wszyscy brytyjscy oficerowie giną lub zostają ranni. Wśród nielicznych, którym udaje się wyjść znajdują się: Thomas Gage, późniejszy dowódca brytyjskich wojsk w amerykańskich koloniach (który da się wciągnąć w prowokację pod Lexington oraz przegra bitwę o Boston - pod Monongahelą dowodził zwiadem) i Waszyngton. Oficjalna narracja mówi, że kule się nie imały Waszyngtona. Zabito pod nim dwa konie a jego płaszcz był podziurawiony kulami, jednak późniejszy prezydent USA nie odniósł żadnej rany. Indiański wódz później go odwiedził i złożył mu hołd jako człowiekowi chronionemu przez duchy, którego nie da się zastrzelić. A jeśli Waszyngton i Gage celowo wprowadzili wojska Braddocka w pułapkę a sami gdzieś się ukryli na boku?




Masakra nad Monogahelą oznaczała, że nie było już odwrotu od wojny na pełną skalę pomiędzy dwoma supermocarstwami. Wojna ta doprowadziła do brytyjskiego zwycięstwa na Równinie Abrahama i podboju przez Brytyjczyków francuskiej Kanady. Spora część sił stacjonujących w 13 koloniach została przerzucona na Północ. Mieszkańcy kolonii zauważyli zaś, że te wojska nie są im już potrzebne, gdyż główny potencjalny wróg - Francuzi - zniknął. Wojna doprowadziła też do poważnego kryzysu finansowego w Wielkiej Brytanii. Kraj mocno się zadłużył i cierpiał na deficyt złotych monet. Doszło do tego, że Królewska Mennica stemplowała będące w obiegu na Wyspach Brytyjskich hiszpańskie złote monety wizerunkami króla Jerzego II. Decydenci z Londynu byli wściekli: kraj wpakował się do wojny światowej z winy amerykańskich kolonistów. Za radą znanego ekonomisty Adama Smitha postanowiono więc przerzucić część kosztów wojny na amerykańskie kolonie. W 1765 r. brytyjski parlament uchwalił Ustawę Stemplową wprowadzającą opłaty za czynności prawne w koloniach amerykańskich oraz podwyższającą tam cła i podatki. To wywołało oburzenie wśród amerykańskiej burżuazji - na czele ruchu protestu stanął Samuel Adams, skorumpowany poborca podatków i zarazem szef mafii przemytniczej, późniejszy organizator Bostońskiej Herbatki oraz prowokacji zbrojnej pod Lexington (pierwszego starcia między amerykańską milicją oraz wojskami brytyjskimi gen. Gage'a).



W oficjalnej historiografii uczą nas, że 13 kolonii się zbuntowało niejako z powodu "cła na herbatę". Oczywiście jest to tylko drobna część prawdy. Kilkadziesiąt lat po tych wydarzeniach jedna z gazet przeprowadzała wywiad z jednym z żyjących weteranów Rewolucji Amerykańskiej. Spytano go, czy wpływ na jego decyzje o podjęciu buntu miała lektura dzieł Monteskiusza oraz innych oświeceniowych filozofów. - Nie, czytaliśmy tylko Biblię i Katechizm. Nigdy nie słyszałem o żadnym Monteskiuszu - odparł staruszek. - To może kluczowy okazał się sprzeciw przeciwko podwyższeniu cła na herbatę? - dopytywał się dziennikarz. - Nigdy nie piliśmy żadnej pieprzonej herbaty! Piliśmy tylko własny samogon! - protestował weteran. - Więc może zbuntowaliście się przeciwko podatkom? - drążył skonsternowany dziennikarz. - Nie! Nie płaciliśmy żadnych podatków, bo w naszą okolicę żaden poborca się nie zapuszczał - wyjaśniał bohater. - To czemu się zbuntowaliście? - nie dawał za wygraną młody badacz. - A, bo chcieli się u nas rządzić... - rzucił weteran.

"A, bo chcieli się u nas rządzić..." - kluczowa okazała się obawa przed tym, że metropolia narzuci koloniom swój reżim. Ograbi je i spacyfikuje je tak jak to zrobiła ze Szkocją oraz Irlandią. Mieszkańcy 13 kolonii doskonale wiedzieli co się tam działo. Wiedzieli  też o masowych deportacjach francuskich kolonistów z kanadyjskiej Acadii w okolice Nowego Orleanu. Nade wszystko poczuli jednak, że wypowiedziano im wojnę ekonomiczną.



W 13 koloniach od samego początku był ogromny niedobór złotej i srebrnej waluty. Długo więc tam praktykowano wymianę barterową - płacąc np. skórami zwierząt, tytoniem czy samogonem. Stosowano też hiszpańskie złote dolary (widniejący na nich symbol dwóch kolumn oplatanych przez węża wyewoluował potem w symbol dolara amerykańskiego - $). Po pewnym czasie wprowadzono jednak nowatorskie rozwiązanie monetarne - skrypty kolonialne, czyli papierowe pieniądze emitowane przez rządy lokalne. Wprowadzenie nie obciążonego długiem pieniądza o łatwo regulowanej podaży okazało się impulsem, który doprowadził do gospodarczego boomu w amerykańskich koloniach. Kwitł handel, prosperowało rolnictwo, powstawał pierwszy przemysł. Pomysł ze skryptami kolonialnymi chwalił sam Adam Smith. Gdy w 1763 r. Benjamin Franklin odwiedzał Londyn, jeden z dyrektorów Banku Anglii pytał go o przyczyny gospodarczej prosperity w koloniach. - To bardzo proste. W koloniach emitujemy własny pieniądz, zwany skryptem kolonialnym. Drukujemy go zgodnie z wymogami branży handlowej i przemysłowej. W ten sposób produkty bardzo łatwo przechodzą od producentów do konsumentów. Dzięki tej metodzie tworzenia własnego pieniądza oraz zapewnianiu mu siły nabywczej, nasze rządy nie muszą spłacać żadnych odsetek - wyjaśniał Franklin.

Odpowiedzią londyńskich władców pieniądza było wprowadzenie w 1764 r. przez parlament Ustawy o Walucie, zakazującej stosowania w koloniach papierowego pieniądza i wymuszający na nich płatności w złocie i srebrze. Skutkiem tak gwałtownego zmniejszenia podaży pieniądza był kryzys gospodarczy w Ameryce. "Tylko w ciągu roku sytuacja w koloniach diametralnie zmieniła się na gorsze, czas prosperity minął. Ciężka recesja gospodarcza wypełniła ulice i zaułki rzeszami bezrobotnych" - pisał Franklin. Decyzje podejmowane przez finansowych macherów z Londynu połączyły w gniewie amerykańską burżuazję i warstwy niższe. Droga ku secesji została otwarta.



Nie bez znaczenia dla popularności buntowniczych idei było to, że spora część mieszkańców 13 kolonii była potomkami białych niewolników. Od samego początku Londyn traktował te kolonie jako miejsce pozbywania się niechcianych poddanych. Proces ten zaczął się już pod koniec XVI w. Rewolucja protestancka doprowadziła do zniszczenia sieci klasztorów w Anglii a były one ważnymi centrami gospodarki wiejskiej oraz instytucjami charytatywnymi. Dodatkowo szlachta "prywatyzowała" grunty używane dotychczas wspólnie przez gminę. Doprowadziło to sporą część mieszkańców wsi do nędzy i sprawiło, że ulice angielskich miast zostały zalane falą żebraków. Angielskie władze rozwiązały ją na sposób sowiecki - wyłapywano biedne dzieci z ulic, wsadzano na statki i wysyłano za Ocean jako "zakontraktowanych służących". Kontrakt oznaczał, że przez kilka lat musiały pracować niewolniczo na plantacjach. W ten sposób traktowano również buntowniczych Irlandczyków i Szkotów. Większość deportowanych nie dożywało końca kontraktu - umierali z głodu, ciężkiej pracy, chorób oraz z powodu okrucieństwa swoich panów. Ten system z czasem się zmieniał - np. warunki pracy białych niewolników polepszano, by nie spiskowali z Czarnymi przeciwko swoim panom. Jeszcze jednak w XVIII w. zsyłano do amerykańskich kolonii szkockich jakobitów oraz przestępców. (Masowe przesyłanie przestępców wywoływało ogromne oburzenie wśród amerykańskiej burżuazji i stało się jednym z argumentów za "Amexitem". Po utracie amerykańskich kolonii, Wielka Brytania musiała sobie znaleźć nowe miejsce na zsyłki i wybrała na ten cel Australię.) Resentyment przeciwko brytyjskim władzom był więc wśród warstw niższych 13 kolonii bardzo duży.



Połowa sygnatariuszy amerykańskiej Deklaracji Niepodległości miała pochodzenie celtyckie: szkockie, irlandzkie lub szkocko-irlandzkie. To samo można powiedzieć o trzech czwartych armii Waszyngtona oraz połowie jego korpusu oficerskiego. Do tej grupy zaliczali się tacy zasłużeni ludzie jak Patrick Henry, Henry Knox, wielebny John Whiterspoon czy komodor John Paul Jones. Dla wielu z tych ludzi wojna o niepodległość była prostym odwetem za utopione we krwi szkockie oraz irlandzkie powstania. (Z drugiej strony, brytyjscy oficerowie tacy jak Banastre Tarleton traktowali tę wojnę jako możliwość wyrzynania buntowników przeciwko Koronie.) W Ameryce działały zapewne jakobickie siatki, powiązane choćby z masonerią rodzącego się rytu szkockiego (Waszyngton został masońskim mistrzem w loży we Fredricksburgu w wieku 21 lat, w 1753 r., czyli tuż przed prowokacją wojenną jakiej się dopuścił w dolinie rzeki Ohio). Legenda mówiła, że to król Karol II Stuart założył na wygnaniu ryt szkocki i wykorzystywał go wehikuł do politycznego spiskowania a późniejszym mistrzem był XVIII w. "Młody Pretendent" Karol Edward Stuart, prawnuk króla Jana III Sobieskiego, pochowany później w Bazylice Św. Piotra na Watykanie.



Oczywiście nie tylko "Celtowie" byli siłą napędzającą amerykański bunt przeciwko Londynowi. Swoje robiły też machinacje innych mocarstw. Do wojny przeciwko Wielkiej Brytanii, po stronie zbuntowanych kolonii przyłączyły się Francja, Hiszpania i Holandia. Francuski udział okazał się decydujący - i był zemstą za wojnę siedmioletnią. Bardzo pomocne okazały się też hiszpańskie zwycięstwa na Florydzie. Dyplomatycznie po stronie buntowników opowiedziała się zaś... Rosja. Jak zauważa Bogdan Konstantynowicz, Katarzyna II miała wówczas zakusy na Alaskę i zachodnie wybrzeża Ameryki. Rosja zaczynała też myśleć wówczas o wyrąbaniu sobie drogi poprzez Azję Środkową do Indii, co stawiało by ją na kursie kolizyjnym z Wielką Brytanią. Wsparcie dla amerykańskiego buntu było więc elementem destabilizacji brytyjskiego imperium kolonialnego.



Amerykańscy buntownicy mogli też liczyć na wsparcie cudzoziemskich ochotników. Wiemy, że jakaś dziwna (prometejska?) siła rzuciła za Ocean Pułaskiego i Kościuszkę, ale niewiele osób zdaję sobie sprawę z tego, że głównym bankierem rebelii był urodzony w Lesznie sefardyjski (sabatajsko-frankistowski?) Żyd Haym Salomon. Salomon był amerykańskim szpiegiem, który uciekł spod brytyjskiej szubienicy. Był też człowiekiem przez którego przechodziły z Paryża pieniądze na wypłatę żołdu dla żołnierzy francuskiego korpusu ekspedycyjnego w Ameryce. Jaka siła rzuciła go za Ocean?




Faktem pozostaje, że niezwykle fartowny generał Waszyngton wierzył w ezoteryczne siły rządzące naszym światem. Sam podczas zimowego postoju w Valley Forge miał wizję "boskich posłańców", którzy pokazali mu przyszłość Ameryki...

***

A w następnym odcinku przeniesiemy się do przedrewolucyjnej i rewolucyjnej Francji. Będą więc encyklopedyści, merkantyliści, masoni, farmazoni, spedaleni hrabiowie w białych pończoszkach i dużo muzyki klawesynowej.

***

Jeden ze stałych czytelników zapytał mnie o rekonstrukcję rządu. No cóż, ona była ustawką. Morawiecki podzielił swój super-resort i wiceministrów uczynił ministrami, kilku ministrów wymienił na mniej rzucających się w oczy a wszystko służyło temu, by wymienić Macierewicza. Wymiana Macierewicza była zaś przesądzona po tym jak Duda postawił się Kaczyńskiemu po lipcowych wetach. Cała reszta to kamuflarz. Głównymi sprawcami rekonstrukcji byli zaś nie tyle Duda z "Czerepachem" i prawniczą dupoprawicą, ale Soloch, falicznokształtny gen. Kraszewski i złogi po gen. Kozieju w BBN. No cóż, Kaczyński poszedł z Dudą na kompromis w sprawie Macierewicza. A teraz Duda powinien dla własnego dobra pójść na kompromis z elektoratem i wywalić Solocha, Kraszewskiego i ludzi Kozieja z BBN. W wyborach 2020 r. będzie się liczył każdy głos a Duda raczej nie zdobędzie głosów Lemingów wyzywających go od "Adriana" i "Maliniaka". Traci za to głosy pisowskiego żelaznego elektoratu, czyli jakiś 20 proc. wyborców. A jeśli np. PiS wystawi w 2020 r. Morawieckiego lub Małgorzatę Wasserman w wyborach prezydenckich? Jak na razie scenariusz idzie jak przewiduje doktor Targalski (Nya!): Morawiecki wygryzie Kaczora i "Dudusia".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz