Ilustracja muzyczna: Dawid Hallmann - Deprymujący deszcz
II RP była krajem mocno zmilitaryzowanym. Szykowała się wszak cały czas na przyszłą konfrontację z sąsiadami - najpierw rozbicie Niemiec w wyprzedzającej wojnie koalicyjnej, zanim Niemcy zdołają połączyć siły z Sowietami. "zaoranie Berlina i posadzenie tam ziemniaków", później rozwiązanie problemu sowieckiej satrapii. Kwestię naszych ofensywnych zamiarów w 1939 r. i przyczyn ich fiasko opisywałem już w serii "Wrześniowa mgła" - a szczególnie w jej odcinku "Uderz póki czas!". Nie wyjaśniłem tam jednak, jak sanacyjne władze chciały poradzić sobie z sowieckim zagrożeniem po wyłączeniu Niemiec z gry. Wygląda na tym, że nie łudziły się one, że jakiś marsz wyzwoleńczy jest możliwy. Znana historykom wersja Planu Operacyjnego "Wschód" (opisana po raz pierwszy przez Rajmunda Szubańskiego), jest czysto defensywna. Z dokumentów Sztabu Generalnego wynika, że nasi wojskowi spodziewali się, że w razie wojny z Sowietami będziemy musieli się bronić również przed dywizjami z komunistycznych Chin. Wróg miałby ogromną przewagę liczebną i w sprzęcie. Doświadczenia 1920 r. wskazywały zaś, że głębokie uderzenia na jego terytorium wiążą się z ogromnym ryzykiem i może ich nie wytrzymać sieć logistyczna (właśnie to spotkało Niemców w latach 1941-42). Jedyną skuteczną strategią byłaby więc obrona przed sowieckimi hordami atakującymi nasze stanowiska obronne taktyką ludzkiej fali. Taka obrona również byłaby kosztowna - Sowieci ponosiliby straty dziesięć lub dwadzieścia razy większe od naszej armii, ale z czasem zmęczenie obrońców i przerwy w dostawach amunicji zaczęłyby robić swoje. Po kilkudziesięciu uderzeniach front pęknąłby, tak jak w 1940 r. i 1944 r. pękła fińska obrona w Karelii, a w 1943, 1944 i 1945 r. kolejne niemieckie pozycje defensywne. Ekipa rządząca II RP zdawała sobie sprawę, że wojna przeciwko Sowietom nie może być jedynie wojną konwencjonalną.
Igor Witkowski, w numerze "Techniki Wojskowej Historia" z września-października 2014 r., w artykule poświęconym "tajnym broniom II RP" zdawkowo wspomniał, że polskie plany obronne opierały się na postawieniu Zapory - stworzeniu pasa ziemi skażonego bronią chemiczną i biologiczną. Strefy śmierci nie do przebycia dla żołnierzy. Moim zdaniem, we wrześniu 1939 r. nie zrealizowaliśmy tego planu, gdyż nie chcieliśmy razić w ten sposób swoich terenów. Nie mieliśmy również zamiaru dewastować Ziem do Odzyskania - gęsto zaludnionych i dobrze uprzemysłowionych terenów Śląska, Pomorza i Prus Wschodnich. Pewne poszlaki wskazują jednak, że zamierzaliśmy wykorzystać przeciwko Niemcom broń chemiczną w ograniczonym zakresie - jako sposób na wybijanie dziur w ich obronie. To właśnie z tego powodu taki oręż trafił do Armii Prusy mającej uderzać na Wrocław. Historycy spierają się, czy został on użyty podczas bitwy pod Iłżą. Relacje mówią jednak, że przygotowywaliśmy się do zaatakowania Niemców gazem:
"Podporucznik Dobrzański wspomina: w drugim dniu bitwy, a było to najpewniej 8 września wieczorem, do naszych pozycji zbliżały się niemieckie oddziały zmotoryzowane i czołgi3, wobec miażdżącej przewagi Niemców i ogromnych strat – dowódca pułku ppłk A. E. Fieldorf w asyście dwóch adiutantów (major i kapitan) wydał mi rozkaz użycia broni chemicznej. Ogłosiłem alarm gazowy. Zdziesiątkowany już pluton (wielu zabitych i rannych) był nadal przygotowany technicznie i organizacyjnie do użycia BŚT.
Porucznik Dobrzański wspomina dalej: „Metalowe butle z gazem bojowym miały odkręcone zawory i moi podkomendni zaczęli już nawet próby ich otwierania4. Trzykrotnie, zgodnie z procedurami, wykonałem pomiar siły i kierunku wiatru. Niestety, niesprzyjający i słaby wiatr wiejący w kierunku naszych pozycji uniemożliwiły wykonanie rozkazu. Użycie gazów spowodowałoby najpewniej ogromne straty ludzkie po stronie naszych wojsk oraz wśród mieszkańców okolicznych miejscowości (pamiętam nazwę jednej wsi – Piotrowe Pole). Dlatego też zmieniłem rozkaz i zaczęliśmy odwrót. Gdyby były inne warunki wietrzne z pewnością użylibyśmy gazów bojowych, tak jak to było w czasie I wojny światowej”.
8 września 1939 r. użyliśmy iperytu przeciwko Niemcom pod Jasłem.
Transporty z gazami bojowymi szły też, według ustaleń Bogdana Konstantynowicza na Przedmoście Rumuńskie. Do celów wojny gazowej był również przygotowany okręt Flotylii Pińskiej ORP Mątwa.
"O tym, jak bardzo niemieccy żołnierze obawiali się broni chemicznej, może z kolei świadczyć zabawna historia, która wydarzyła się 2 lub 3 września w czasie obrony rejonu umocnionego Węgierska Górka w pobliżu Żywca. Z nieznanych przyczyn (można tylko domniemywać, że był to nieprzyjemy zapach prochu.) Polacy, znajdujący się w bardzo ciasnych schronach, założyli maski przeciwgazowe. Spowodowało to tak ogromny popłoch w szeregach Wehrmachtu, że niemal natychmiast ogłoszono alarm na wypadek ataku gazowego.
Czy słusznie? Jak się okazuje, mimo ratyfikowania Protokołu Genewskiego polski rząd nic sobie z niego nie robił. Skrzętnie korzystał z poprawki zakładającej możliwość odwetu gazowego w razie zastosowania przez agresora broni chemicznej. Badania nad gazami bojowymi - oczywiście utajnione - prowadzono już od 1922 r. w Instytucie Badawczym Broni Chemicznej, a następnie w Wojskowym Instytucie Przeciwgazowym. Pracownicy instytucji oprócz sprawdzania właściwości śmiercionośnych substancji próbowali także ulepszać odzież ochronną i maski.
W dwudziestoleciu międzywojennym polskim naukowcom zajmującym się gazami bojowymi najlepiej układała się współpraca z kolegami z Francji, stąd też Paryż był ich największym dostawcą na nasz rynek. Oczywiście nie rezygnowaliśmy z własnej produkcji, o czym mogą świadczyć rozsiane po II Rzeczypospolitej zakłady i fabryki wytwarzające znienawidzoną po I wojnie światowej broń. Powstawała w wytwórni amunicji w Zegrzu, fabryce materiałów wybuchowych w Pionkach, zakładach zbrojeniowych w Skarżysku-Kamiennej czy w wytwórni „Fort Bema” w Warszawie. Zadbano także o miejsca, w których przeprowadzano próby broni bazującej na iperycie, fosfagenie i chloropikrynie. Miały się znajdować w Rembertowie i Zegrzu."
Niewątpliwe projekt Zapory o wiele lepiej zdałby się w wojnie przeciwko Sowietom. Zamiana w strefę śmierci dużego pasa ziemi po sowieckiej strefie granicy - terenów słabo zaludnionych i biednych, byłaby w oczach sanacyjnych wojskowych akceptowalną formą obrony. Wielkie nadzieje łączono przy tym z polską bronią biologiczną - nad którą pracowano w kooperacji z Japończykami i testowano m.in. w Twierdzy Brzeskiej (pisałem już o tym szeroko na blogu).
To tłumaczy m.in. dlaczego byliśmy jednym z kilku krajów świata, które budowały lotnictwo strategiczne i dlaczego gen. Ludomił Rayski miał na jego punkcie taką obsesję. Eskadra bombowców zrzucająca bomby na mosty i dworce w Kijowie nie wyrządziłaby dużych strat materialnych Sowietom. Co innego, gdyby bomby załadowane byłyby wąglikiem. Przy sowieckim poziomie higieny i organizacji straty ludzkie mogłyby wówczas iść w miliony.
***
Płk Jan Kowalewski, oficer Oddziału II SG i zarazem wybitny działacz OZN, pisał przed wojną, że Polska potrzebuje swojego rodzaju faszyzmu - w kontrze do bolszewizmu i niemieckiego nazizmu. Nadał temu faszyzmowi nazwę "polonizm". Niestety nie została ona wykorzystana.
***
Zainteresowanych historycznym rewizjonizmem i po prostu dobrą lekturą zapraszam do sięgnięcia po moją książkę "Vril. Pułkownik Dowbor". I w wersji papierowej i jako ebook.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz