Ilustracja muzyczna: Johnny Cash - Hurt
W przedostatnim odcinku serii "11" postawiłem tezę, że zamachy z 11 września 2001 r. nadeszły niejako "w pakiecie" ze wstąpieniem Chin do WTO. Nie da się ukryć, że konsekwencje obu zdarzeń doprowadziły w długim terminie do osłabienia amerykańskiego supermocarstwa oraz uderzyły w dobrobyt jego mieszkańców. Jednocześnie trwały w USA procesy podkopujące ład społeczny. Współodpowiedzialność za to ponoszą dwie administracje: Busha Jra i Clintona. Administracja Obamy, choć doprowadziła do pewnych korekt strategicznych, to nie zmieniła głównego kursu. Działania administracji Trumpa, będące próbami odwrócenia niekorzystnych procesów, były spóźnione o co najmniej 15 lat i sabotowane przez Głębokie Państwo. O administracji Brandona szkoda pisać - takiego popisu nieudolności nie widzieliśmy w najnowszej historii USA. Nawet Gerald Ford i Jimmy Carter wyrastają przy Bidenie na mężów stanu...
Czy 20 lat temu uwierzylibyście, że antifiarski motłoch będzie obalał pomniki w Waszyngtonie a dzieci będą mogły zmieniać płeć?
Kiedy jednak te procesy gnilne się zaczęły?
Clinton był wspólnikiem Busha seniora i Barry'ego Seala przy okazji Iran-Contra. W 1992 r. Głębokie Państwo obstawiało więc dwa, a nawet trzy (jeśli liczyć Rossa Perota) konie w wyścigu wyborczym. Bush był tym prezydentem, który pozwolił zagnieździć się bezpieczniackiej oligarchii w krajach byłego bloku sowieckiego, był jednym z najbardziej propekińskich amerykańskich prezydentów i wystawił amerykański przemysł na globalizacyjny cios decydując się na włączenie Meksyku do strefy wolnego handlu z USA i Kanadą. To Bush ogłaszał w 1991 r. w ONZ powstanie Nowego Porządku Świata. Procesy gnilne w USA były jednak wtedy trudne do dostrzeżenia. Stany Zjednoczone były jedynym supermocarstwem, triumfatorem Zimnej Wojny i wojny w Zatoce Perskiej, krajem, któremu wszyscy zazdrościli wówczas dobrobytu. Wystarczy spojrzeć na ówczesne amerykańskie filmy - jedyną propagandą w nich była wówczas narracja rodem z "Top Gun" czy "Rambo". Mniejszości LPG majaczyły gdzieś tam na horyzoncie w kontekście epidemii AIDS a o zaimkach mówiono jedynie na lekcjach gramatyki angielskiej...
Ronald Reagan kojarzy się nam jako prezydent, który za pomocą wyścigu zbrojeń doprowadził Związek Sowiecki do faktycznego bankructwa. A przy tym wyciągnął Amerykę z kryzysu, w jakim była za rządów Cartera i Forda. Pewne oznaki kryzysu supermocarstwowości były jednak już widoczne za jego rządów. Amerykański przemysł odczuwał już wtedy negatywne skutki globalizacji - przegrywał konkurencję z japońskim. Reagan wymusił jednak na Japonii Porozumienie Plaza, które wymusiło na niej urealnienie kursu jena i zatrzymało jej mocarstwowy wzlot (szkoda, że czegoś takiego nie zrobiono z Chinami w latach 90-tych). Czasy Reagana to też wielka deregulacja i ogromny wzrost znaczenia branży finansowej. Wielu ludzi widzi w tym zaczątki kryzysu z 2008 r. i fali globalizacyjnej z lat 90. Niewielu jednak zwraca uwagę na to, że Reagan po prostu musiał działać według pewnego scenariusza - od upadku systemu Globalnego Ładu z Bretton Woods, funkcjonował w Wolnym Świecie system Globalnego Minotuara, w którym USA zapewniały popyt na dobra produkowane przez inne kraje a w zamian reszta świata lokowała swoje pieniądze na Wall Street. Kryzysowe czasy Cartera i Forda to okres budowania zrębów tego systemu.
Czyżby więc zawinił Nixon decydując się w 1971 r. na opuszczenie systemu z Bretton Woods? Jego kadencja to także szok naftowy, na którym zbudowano zręby systemu Wielkiego Minotaura. A także nagły zwrot dyplomatyczny ku Czerwonym Chinom. Nixon też jednak miał małe pole do manewru. Musiał grać figurami, które dostał w spadku po poprzedniej administracji. System z Bretton Woods był w 1971 r. już nie do obrony. Zmiany społeczne, które zaszły w USA, też były ekstremalnie trudne do odwrócenia. Nixon zrobił co mógł pacyfikując te macki Hydry, które mogły wyrządzić najwięcej szkód i dbał o amerykańską projekcję siły na świecie. Gdyby nie Watergate, to Sajgon nie upadłby co najmniej do 1977 r. Nixon był zresztą politykiem osaczanym przez Głębokie Państwo - i ostatecznie zmuszonym przez nie do rezygnacji z prezydentury. Rak toczący Amerykę zalągł się więc już wcześniej...
Nixon de facto obejmował w 1969 r. władzę nad Ameryką Charliego Mansona. Kto jednak do takiego syfu doprowadził? 10 lat wcześniej nie do pomyślenia było, by jakieś naćpane hipisowskie mendy pluły na weteranów wojennych, panienki z dobrych domów paliły staniki a Czarni swoje dzielnice. Do tej zmiany kulturowej w USA doszło więc w bardzo krótkim czasie - w latach 1963-1969. Za rządów Lyndona Johnsona.
Lyndon Johnson jest znany głównie z czterech powodów: zamachu na JFK, wojny wietnamskiej, programu Wielkiego Społeczeństwa i równouprawnienia obywatelskiego dla Murzynów. Był więc on jednym z głównych konspiratorów, którzy stali za zabójstwem prezydenta Kennedy'ego. (Swojej sekretarce powiedział dzień przed zamachem: Jutro ten skurwysyn przestanie mnie wkurwiać!) Doprowadził do zaangażowania militarnego USA w Wietnamie na dużą skalę, ale jednocześnie prowadził tę wojnę tak, by jej broń Boże nie wygrać. Jak to trafnie określił płk Corso, była to wojna think-tankowa, której strategię układali cywilni "eksperci" zamiast doświadczonych wojskowych. Wojna, która miała być, według Corso, katalizatorem zmian społecznych w USA. Wietnam generował też ogromne koszty. Ale jeszcze więcej kosztowało Wielkie Społeczeństwo - projekt, który skończył się wybebeszeniem tradycyjnej tkanki społecznej wielkich miast i przekształceniem metropolii takich jak Detroit czy Chicago w shithole. Projekt prowadzący do powstania niewydolnego systemu opieki medycznej oraz szkół masowo produkujących debili. A prawa obywatelskie dla Czarnych? Czy nie powinniśmy tego zaliczyć do wielkich osiągnięć LBJ? No cóż, prezydent podpisując Ustawę o Prawach Obywatelskich, stwierdził: "To teraz Czarnuchy będą na nas głosować przez kolejne 100 lat". O ile w latach 50-tych społeczność afroamerykańska dorabiała się swojej klasy średniej i sporej grupy dobrze opłacanych robotników wykwalifikowanych, tak po "reformach" Wielkiego Społeczeństwa stała się grupą skazaną na życie z socjału w gettach oraz ogłupianą przez zlewaczały system edukacji, kulturę masową i narkotyki dostarczane przez CIA.
Ameryka przeszła w latach 60-tych przez proces prania mózgu, podobny jak pokazany w filmie Alana Pakuli "The Parallax View". Proces ten zaczął się od traumatycznego zdarzenia - "ofiary złożonej z króla" na oczach narodu.
Czyżby punktem zwrotnym było więc zabójstwo JFK? Problem w tym, że Kennedy nie był wystarczająco silny i przebiegły, by się uchronić przed zamachem. Podpisał na siebie wyrok, bo przeciwstawił się tym, którzy wysunęli go do władzy - CIA, FBI, mafii... Głębokiemu Państwu.
Punktem zwrotnym były więc moim zdaniem wybory z 1960 r. JFK wygrał w nich z Nixonem w skali całego kraju ledwie 113 tys. głosów. Decydujące okazały się głosy z Illinois i Teksasu. W pierwszym stanie przewaga JFK wynosiła zaledwie 9 tys. głosów - i została ona zapewniona przez kupowanie głosów przez mafię oraz skorumpowane demokratyczne władze Chicago. W Teksasie 46 tys. dosypanych głosów było najprawdopodobniej efektem pracy machiny Lyndona Johnsona, który już wcześniej fałszował tam wybory na swoją korzyść. Wcześniej CIA oraz FBI zapewniały Kennedy'emu odpowiednie przecieki podczas kampanii wyborczej. Wyraźnie nie chciały zwycięstwa Nixona. Czyżby się bały ówczesnego wiceprezydenta?
Nixon był bez wątpienia jednym z najzręczniejszych amerykańskich polityków. I osobą dobrze przygotowaną do pełnienia stanowiska prezydenta. Jako wiceprezydent, przez osiem lat, obserwował jak w praktyce działa administracja. Wcześniej jako senator i kongresmen demaskował komunistycznych agentów. Znał więc wiele brudów establiszmentu. (Co ciekawe bracia Kennedy przyjaźnili się z senatorem Josephem McCarthym.) Miał też znakomitą wiedzę ogólną. (Jeden z funkcjonariuszy CIA wspominał, jak udzielał prezydentowi Nixonowi briefingu dotyczącego sytuacji w Afryce. Nixon zrobił mu wówczas wykład o historii jednego z mniej znanych państw afrykańskich.) Nixon nie dałby się zastrzelić w Dallas. Nie wprowadziłby czegoś takiego jak program Wielkiego Społeczeństwa. Rozsądniej podszedłby też do zaangażowania USA w Wietnamie i do kwestii rasowych. Z Nixonem rządzącym przez dwie kadencje do 1969 r. transformacja społeczna USA w idiokratyczny hippisowski shithole nie byłaby możliwa. Dostatnia, spokojna, rodzinna, patriotyczna Ameryka lat 50-tych przetrwałaby kolejną dekadę. Co najmniej. Można się spodziewać, że wybory w 1968 r. wygrałby Bobby Kennedy - ale reprezentując tradycyjny, robotniczy słowiańsko-włosko-irlandzki elektorat demokratów. W 1976 r. władzę mógłby przejąć po nim gubernator Kalifornii Ronald Reagan i rządzić aż do 1985 r., gdy pałeczkę po nim zamiast Busha przejąłby na przykład Bob Dole... Inspirowane przez globalistów zmiany społeczne w USA opóźniłyby się więc o jakieś 30 lat. Mielibyśmy więc obecnie Amerykę jak w 1991 r. Bez zjebanego pokolenia SJW, bez idiotycznych zaimków, bez BLM, bez tej całej durnej propagandy na Netflixie...
Oczywiście Ameryka to front najważniejszy, ale nie jedyny. Inspirowane procesy rozkładu objęły bowiem też Europę Zachodnią. Porównajmy Francję, RFN, Włochy i Szwecję z roku 1966 z obecną Francją, Niemcami, Włochami i Szwecją. Jaki był tam dostęp do nieruchomości mieszkalnych wtedy a jaki jest obecnie, na ile starczała pensja robotnika, jaki był poziom edukacji, jaki stan bezpieczeństwa na ulicach... Czy można więc mówić o postępie czy raczej o regresie? Czy polityków, finansistów, wykładowców akademickich, nauczycieli i artystów, którzy doprowadzili do tego regresu nie należałoby napiętnować jako zdrajców Zachodu?
***
Zmarły niedawno senator Bob Dole, weteran kampanii włoskiej, pośmiertnie strollował demokratów. Na jego pogrzebie odczytano bowiem jego ostatnie przesłanie. Zażartował w nim, że "pewnie jestem teraz nadal uprawniony do głosowania w Chicago".
Joe Biden, odnosząc się do przyszłorocznych wyborów "midterms" do Kongresu, powiedział, że nie ważne kto, głosuje, ważne, kto liczy głosy. Oczywiście nie miałby on szans już wygrać w uczciwych wyborach prezydenckich.
Wobec dużej niepopularności i nieudolności Kamali Harris, demokraci myślą już na tym, kim zastąpić Bidena. Kamalę stale podgryza resortowy gej Pete Buttigieg. Do startu zaczyna się też jednak pozycjonować... Hillary. Czy będziemy więc mieć w 2024 r. kolejny pojedynek między nią a Trumpem? Powrót wielkiej wojny memowej!
***
Dezercja na Białoruś Emila Czeczki, żołnierza 16 Dywizji Zmechanizowanej, na tle historycznym nie jest niczym wyjątkowym. Podczas Zimnej Wojny były przypadki, gdy amerykańscy żołnierze stacjonujący w Strefie Zdemilitaryzowanej w Korei - a więc ludzie, którzy powinni być dogłębnie sprawdzeni - uciekali do Korei Północnej. Zawsze się może zdarzyć jakiś pojeb, który ma nieźle nasrane w głowie. Co ciekawe, Czeczko ponoć był... korwinistą.
Ten epizod skojarzył mi się też z casusem Lee Harveya Oswalda - innego słynnego dezertera. Według analizy przeprowadzonej przez generała Iona Mihaia Pacepę, Oswald został najprawdopodobniej zwerbowany przez Sowietów już podczas służby w Japonii. (Oczywiście Oswald też związał się z amerykańskimi służbami i zaplątał w dziwną grę. Do końca prawdopodobnie pozostał jednak lojalny wobec Sowietów.) Jest już badany wątek, czy Czeczko mógł pracować dla Białorusinów wcześniej.
No cóż, żyjemy w czasach, gdy agentura sama się ujawnia. Przy okazji nawet Mateusz Piskorski się uaktywnił wraz z innymi żywymi trupami z "Bezmyśli Polskiej". Niezwykle interesująco prezentuje się w tym kontekście wpis Rosatiego (byłego członka rady nadzorczej FOZZ) o "białoruskim bastionie wolności" i wizyta synalka Mariana Banasia w Mińsku. Poczekajmy jeszcze trochę, więcej tego tałatajstwa zdejmie maski... Ujawniona agentura, to bezwartościowa agentura.
***
Za tydzień Boże Narodzenie, ale już teraz życzę Szanownym Czytelnikom (Azariaszowi też!) miłych Świąt Bożego Narodzenia tudzież Szczodrych Godów/Przesilenia Zimowego!