Francja kilkakrotnie, na własne życzenie, straciła możliwość pokonania III Rzeszy. Mogła to zrobić w 1934 r., 1936 i 1938 r. w wojnie koalicyjnej, wspólnie z Polską i Wielką Brytanią. Miała doskonałą szansę na zwycięstwo w pierwszych dwóch tygodniach września 1939 r. - wystarczyło uderzyć na obsadzony dywizjami złożonymi z "emerytów" słaby niemiecki front nad Renem i przemysłowe centrum Niemiec - Zagłębie Ruhry w tydzień wpadłoby we francuskie ręce, Stalin nie zaatakowałby Polski (przyjmując postawę wyczekującą) a wojskowy zamach stanu obaliłby przegranego Hitlera. Kolejną szansę na zwycięstwo pogrzebano w maju 1940 r.
Kampania Francuska to wydarzenie obrosłe mitami w stopniu podobnym jak Kampania Polska 1939 r. Oficjalna, zafałszowana wersja mówi, że Niemcy dzięki ogromnej przewadze w broni pancernej i samolotach zmiażdżyli anachroniczną francuską armię stosując rewolucyjną strategię blitzkriegu. To zbiór kłamstw, które zręcznie zostały obalone przez niemieckiego historyka płka Karl-Heinza Friesera w jego znakomitej książce "Legenda blitzkriegu". Frieser wskazuje, że Niemcy w 1940 r. nie przygotowywali się we Francji na blitzkrieg. Zamówienia składane w przemyśle wskazywały, że oczekiwano powtórki wojny okopowej z lat 1914-1918. Armia niemiecka przypominała wówczas włócznię: grot stanowiło kilka w miarę nowoczesnych dywizji pancernych i zmotoryzowanych, za grotem było jednak drzewce w postaci kilkudziesięciu dywizji piechoty korzystających z transportu konnego i często skompletowanych z rezerwistów - weteranów I wojny światowej idących do boju z tym samym sprzętem co w 1918 r. Armia niemiecka nie miała też żadnej "strategii blitzkriegu". To był mit stworzony przez Geobbelsa. Po prostu część dowódców - takich jak Guderian czy Rommel - twórczo wykorzystywała, na przekór zwierzchnikom nowinki taktyczne z końcówki I wojny światowej. Nowinki znane też innym armiom. Do przebicia się armii niemieckiej na Mozą doszło głównie dzięki ocierającej się o niesubordynację inicjatywie dowódców lokalnego szczebla - Guderian rzucił swoje czołgi do przodu, wbrew rozkazom nakazującym mu czekać na piechotę. Jego niesubordynacja omal nie doprowadziła wówczas Niemiec do katastrofy. Niestety Francuzi nie wykorzystali jego błędu.
Francuska historiografia lubi podkreślać, że Niemcy w 1940 r. mieli przewagę w czołgach. Bzdura - było dokładnie odwrotnie. To Francuzi mieli więcej czołgów - i to górujących pod wieloma względami nad przeważającymi w armii niemieckiej Panzerami I, II i III. O tym, że Francuzi mogli miażdżyć niemieckich najeźdźców - o ile tylko stawiali im opór - świadczy choćby epizod znany jako Bitwa o Stonne. Niemieccy weterani porównują to starcie pod względem zaciętości do Falaise i Stalingradu. To podczas tej bitwy porucznik Pierre Billotte i jego czołg Char B1-Bis "Eure" w kilkanaście minut zniszczył dwa czołgi Panzer IV, jedenaście (!) Panzer III i dwa niemieckie działa przeciwpancerne. Jego maszyna została trafiona przez Niemców 140 razy. Ani jedno trafienie nie przebiło pancerza. Billotte zaatakował Niemców na czele małego oddziału pancernego. Za nim miała iść cała dywizja wyposażona w podobne "potwory". Z nieznanych przyczyn zatrzymała natarcie i pozwoliła Niemcom rozszerzać przyczółek na Sommą. Jej uderzenie mogłoby bardzo łatwo odciąć pancerną szpicę Guderiana i zamienić Kampanię Francuska w klęskę Rzeszy.
Armią mającą przeprowadzić kontruderzenie pod Sedanem - natarcie do którego nie doszło - kierował gen. Charles Hunziger. Choć zasłużył sobie na sąd polowy za to jak dowodził nad Mozą, to on został dowódcą wojsk Francji Vichy. Zginął w 1941 r. w katastrofie lotniczej - która zapewne była bardzo wygodna dla wielu ludzi.
Francuzi skarżą się, że w 1940 r. na froncie pod Sedanem Niemcy mieli ogromną przewagę w lotnictwie. To prawda. Audyt przeprowadzony po kapitulacji w czerwcu 1940 r. ujawnił jednak, że w całej Francji było około 2 tys. sprawnych samolotów bojowych, które stały w hangarach i nie zostały użyte w boju. Dlaczego? Kto zdecydował ich nie wysłać do walki?
W 1939 i 1940 r. najwyższe czynniki polityczno-wojskowe Francji ogarnął dziwny paraliż. Tak jakby na szczytach zdecydowano, że kraj nie powinien być w obozie "anglosaskim" , ale powinien zacząć budować Nową Europę wspólnie z Niemcami i Sowietami. Aktywnie tezę tą propagowała Francuska Partia Komunistyczna - w 1940 r. namawiająca robotników do aktów sabotażu w fabrykach zbrojeniowych a żołnierzy do dezercji. Wewnętrzny wróg nie ograniczał się jednak do komunistów. Część sfer finansowo-przemysłowych uważała, że Francji będzie - z punktu widzenia ich interesów - po prostu lepiej z Niemcami. Za chciwymi, progresywistycznymi fabrykantami i czerwonymi zdrajcami poszli skorumpowani wojskowi. W 1940 r. wiele francuskich garnizonów kapitulowało przed Niemcami "telefonicznie" - wtedy gdy Niemcy byli oddaleni od nich o kilkadziesiąt kilometrów. Niewiele było trzeba, by zwykli żołnierze brali przykład z góry. W "Szkicach piórkiem" Andrzeja Bobkowskiego jest piękna relacja francuskiego żołnierza z 1940 r. Opowiada on, że podczas tej kampanii myśleli tylko o tym, by się porządnie nażreć - jak widzieli daleko przez lornetkę nadjeżdżający niemiecki patrol, spieprzali aż znaleźli dobre miejsce na rozłożenie kuchni polowej.
Francuska część dziejów drugiej wojny światowej jest więc pasmem kłamstw przeplatanym białymi plamami takimi jak np. zamach na admirała Darlana. Niemal nikomu nie zależy we Francji, by te mity prostować. Cywilizowani ludzie coraz rzadziej uczą się francuskiego, więc nie mają "narzędzi", by wyręczyć w tej misji Francuzów. Do nielicznych, którzy opisywali francuską tajną wojnę należał Pierre de Villemarest. Bojownik nacjonalistycznego ruchu oporu a później oficer francuskich tajnych służb. Jako przyczynę nieszczęść swojego kraju wymieniał on Bank Worms, francuską filię grupy bankowej Kurta von Schroedera. To właśnie von Schroeder był szarą eminencją ekonomicznej okupacji Francji i to on narzucił marszałkowi Petainowi finansowanego przez siebie socjalistę Pierre'a Lavala jako premiera. Ludzie związani z Bankiem Worms obsiedli zarówno administrację Vichy jak i Wolną Francję de Gaulle'a - jednocześnie szkodząc w Londynie grupom ruchu oporu nie związanym z de Gaulle'm.
W ruchu oporu we Francji działało tylko 1 proc. społeczeństwa. Uważam, że winniśmy tym ludziom szacunek, nie tylko z tego względu, że było wśród nich wielu Polaków (m.in. znany piłsudczykowski historyk Władysław Pobóg-Malinowski). To po prostu była najodważniejsza i najaktywniejsza część społeczeństwa. Reszta narodu robiła wówczas wszystko, by pokazać, że jest im wszystko jedno. Francja może być tylko niemiecką prowincją, kulturowym skansenem, rozrywkowym zapleczem Nowej Europy. Lubimy wypominać Francuzom tabuny dziwek, które wdzięczyły się do niemieckich żołnierzy. No cóż, dziwki mają odwracać uwagę świata od tego, że reszta narodu też brzydko się zachowywała. Co ciekawe, Francuzi okazują do dzisiaj czarną niewdzięczność Amerykanom. Choć to wojska USA ich wyzwalała spod niemieckiej okupacji i upokorzeń, to francuska opinia publiczna jakby żałowała, że do tego wyzwolenia doszło. Czy to dlatego, że jej gusta były kształtowane przez polityków chcących budować z Niemcami nową odsłonę Nowej Europy takich jak de Gaulle, czy vichystowski kolaborant Mitterrand?
Zainteresowanych historycznym rewizjonizmem i po prostu dobrą lekturą zapraszam do sięgnięcia po moją książkę "Vril. Pułkownik Dowbor". I w wersji papierowej i jako ebook.
***
Wszystkim czytelnikom raz jeszcze życzę zdrowych, wesołych, rodzinnych Świąt Wielkanocnych!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz