czwartek, 30 kwietnia 2015

Zamach smoleński oczami eksperta: To była rakieta!

Ilustracja muzyczna:  Raon Lee -  Unravel (Tokyo Ghoul OP)


Na filmie "JFK" jest piękna scena, w której prokurator Jim Garrison spotyka się z "X" - tajemniczym informatorem ze służb specjalnych chcącym podzielić się z nim swoją wiedzą na temat zamachu. "X" był wzorowany na płk Fletcherze Proutym, jednym z badaczy sprawy zabójstwa JFK. W sprawie smoleńskiej też mamy ludzi z tajnych służb i wojska - w służbie czynnej i w stanie spoczynku - którzy niezależnie badają sprawę, są przekonani, że doszło do zamachu, posiadają ogromną wiedzę na ten temat, ale nie mogą występować pod swoim nazwiskiem. Po ostatnich moich wpisach dotyczących zamachu smoleńskiego zgłosił się do mnie jeden z takich ekspertów. Reprezentuje on środowisko o którym nie mówi się w mediach, a które naprawdę dużo zrobiło dla wyjaśnienia tego czarnego epizodu historii Polski. Jest on zwolennikiem teorii mówiącej o tym, że TU-154M został zestrzelony za pomocą rakiety wystrzeloną z Miga-29 a całą operacją dowodził gen. Władimir Benediktow. Bardzo przekonująco wyjaśnił, że trop mówiący o bombie na pokładzie jest mylny. Oto co mi napisał:



"Absolutnie, w czasie wybuchu głowicy rakiety wycelowanej w samolot, na jego pokładzie, w tym wewnątrz kadłuba i zbiorników z paliwem może dojść do szeregu eksplozji wywołanych detonacją głowicy. Typowym obrazem samolotu trafionego rakietą jest jego eksplozja. Wszystkie tego typu epizody, mogą być potem uznane za eksplozję wewnętrzną. Nie ma więc znaczenia charakter eksplozji, a czynnik, który ją wywołał. "Natężenie" zniszczeń skrzydła w miejscach tych eksplozji nie odpowie na to pytanie, ponieważ samo paliwo lotnicze jest bardziej wysokoenergetyczne, niż trotyl. Jego wybuch może dać poważne zniszczenia strukturalne.

Symulacja komputerowa, ani zapis FDR/CVR nigdy nie pozwoli Panu udowodnić ani wybuchu bomby na pokładzie, ani trafienia rakietą.Symulacja komputerowa jest tylko uproszczonym modelem rzeczywistości. Przy jej użyciu, zyskuje Pan nieprawdopodobne możliwości analityczne, jednakże ograniczone dokładnością odwzorowania badanego przypadku. Może Pan założyć, że samolot jest rurą aluminiową, opracować jego model jako bryłę sztywną pustą w środku, cylindryczną, wydłużoną. Aby zbliżyć właściwości mechaniczne i aerodynamiczne tego modelu do rzeczywistego samolotu, dodaje Pan kolejne szczegóły konstrukcyjne - skrzydła, stateczniki, elementy wewnętrzne konstrukcji (wręgi, żebra itd.) aż do momentu, w którym może Pan przyjąć założenie, że w odwzorowywanych warunkach zachowanie modelu będzie bardzo zbliżone do zachowania rzeczywistego samolotu, w rzeczywistych warunkach lotu. Nigdy nie doda Pan wszystkiego, zawsze model będzie uproszczony względem samolotu, zawsze ktoś będzie mógł zakwestionować to, co Pan stwierdził.

Stosowanie symulacji komputerowych jest wielką sztuką, wymaga od inżyniera ogromnej wiedzy, intuicji, doświadczenia i staranności. Jeśli miała miejsce eksplozja materiałów wybuchowych, mogła przebiegać na pokładzie samolotu na nieskończenie wiele sposobów. Udowodnienie tą metodą, że jakieś uszkodzenie powstać mogło tylko w jeden konkretny sposób, tj. poprzez wybuch bomby, przypomina próbę wykazania komisji wyborczej, że wybory zostały przez nią sfałszowane. Ale wykazania tylko na podstawie sondaży. Sondaż może być błędny, gdyby było inaczej, wybory byłyby zbędne. Fałszerstwo można udowodnić wykazując komisji, że jej protokoły są sprzeczne z rozkładem oddanych głosów lub przedstawiając dowody dokumentujące samą czynność sfałszowania. Inaczej ma Pan tylko skutek. Skutek eksplozji, skutek fałszowania. Skutek nie jest dowodem przyczyny, a jedynie jej następstwem.



Podobnie FDR/CVR. Gdyby Rosjanie z jakichś irracjonalnych pobudek zechcieli nie sfałszować zapisu, mógłby Pan dostrzec w zapisie czarnej skrzynki raptowną zmianę parametrów lotu, wykazać (jako silny wstrząs) moment wybuchu, wskazać jego następstwa (zmiany w parametrach pracy silników, symptomy dezintegracji płatowca, spadek wysokości, zapis bezskutecznych prób sterowania samolotem przez załogę - bez wpływu na parametry lotu). W CVR słyszałby Pan okrzyki zdezorientowanej załogi, będące następstwem utraty kontroli nad samolotem. Być może także odgłos wybuchu, zmianę w szumie pracy silnika, dźwięk pokładowych instalacji alarmowych.  To nadal są następstwa. Prawdopodobnie wybuchu, ale mało prawdopodobne, aby był Pan w stanie wykazać co go spowodowało.

Istnieją tylko 4 możliwości wykazania niezbicie, że katastrofa samolotu była wynikiem odpalenia ładunku wybuchowego lub trafienia pociskiem rakietowym:
  1. Rekonstrukcja wraku pozwalająca fizycznie zobaczyć miejsca eksplozji w strukturze płatowca i ocenić co ją spowodowało. Jest to główna i najważniejsza metoda. W dodatku jedyna, która daje 100% rezultaty.
  2. Fizyczne odnalezienie na miejscu katastrofy szczątków pocisku rakietowego lub pozostałości po bombie (najlepiej aby był to użyty zapalnik)
  3. Nagranie z wnętrza samolotu potwierdzające wybuch bomby, z hangaru potwierdzające jej podłożenie, z ziemi potwierdzające zestrzelenie samolotu lub jakiekolwiek inne źródło dowodzące przyczyny zniszczeń samolotu (np. zobrazowanie satelitarne przedstawiające moment wybuchu bomby lub trafienie rakietą, zdjęcia satelitarne samolotu myśliwskiego lub naziemnej wyrzutni rakiet, zobrazowanie radarowe samolotu myśliwskiego zajmującego pozycję do strzału, ewentualnie lotu rakiety)
  4. Niezbite dowody spoza miejsca katastrofy ujawnione w prawnym postępowaniu dowodowym. Np. por. XY zeznaje, że - jakby to potem podano w mediach - gen. Stanisław K. pseud. "Szogun" przy jego pomocy osobiście montował w skrzydle bombę. Inny świadek, kpt. - dajmy na to - A.Z. zeznaje np., że widział tę sytuację, a wcześniej na rozkaz ppłk. np. U.B. (oczywiście nieżyjącego wskutek samobójstwa) wpuścił obydwu delikwentów do hangaru. Względnie, obaj zeznają, że na rozkaz gen. K. odpalili w stronę samolotu rakietę, a ich łączność z generałem za pośrednictwem nieżyjącego ppłk. U.B. potwierdzają billingi. Mamy wtedy sprawcę, mamy przyczynę i znamy skutek. Zatem ciąg przyczynowy, który doprowadził do  katastrofy nie ulega przy takich dowodach wątpliwości.
  5. Znajdą się niezbite dowody planowania i rozkazu zamachu.
Uwzględniając, że według Poteata nie ma zobrazowania satelitarnego momentu katastrofy, bo satelita przeważnie nie widzi przez chmury niskiego piętra (ocena człowieka, który zaprojektował sensory dla samolotów SR-71 i słynnego U-2), a pokrycia radarowego Rosji, jego zdaniem, żadne państwo NATO nigdy nie miało, nie możemy liczyć na pkt. 3.
Pkt 4 - możliwe, ale mało prawdopodobne, że ktoś, kto dużo wie o tym zamachu (np. jeden z członków komisji Millera) zechce kiedyś się wygadać. Takich ludzi jest relatywnie dużo. O ile dziś obawiają się ciężarówek ze żwirem, o tyle na starość mogą odczuć potrzebę rozliczenia się ze swojej przeszłości.
Pkt. 5 - bardzo prawdopodobne. Zmiana władzy w USA może nam przynieść dane chociażby NSA, względnie dane SIGINT (np. z systemu Echelon), jak nagrane rozmowy funkcjonariuszy strony rosyjskiej.   

Tyle jeśli chodzi o twardy materiał dowodowy i perspektywy jego uzyskania, Jest to raczej zadanie dla rządów, niż niezależnych ekspertów. Natomiast, jeśli chodzi o bombę w salonce prezydenckiej, może być Pan pewien, że... jej tam nie było, a przynajmniej że umieszczenie tam bomby byłoby sprzeczne ze sztuką pirotechniczną.

Analizując tę sprawę warto wziąć pod uwagę, że działano w bardzo delikatnych warunkach rozpoczynającej się kampanii prezydenckiej. Według części przychylnych obecnej opcji politycznej komentatorów, była ona jednym z czynników, który kształtował duży rozmach planowanych obchodów w Katyniu, a być może także zdecydował o olbrzymiej determinacji prezydenta, aby zjawić się tam na początku kwietnia. Co znamienne, strona rosyjska jeszcze w początkach marca stawiała stanowczy opór, potem nagle zmieniła zdanie, godząc się na wszelkie propozycje Kancelarii Prezydenta. Tempa nabrała gra w kierunku rozdzielenia wizyt, wcześniej mająca charakter osłabienia niewygodnych politycznie obchodów, a od tamtej pory może być uważana za preludium największej tragedii ostatnich lat.

Co kluczowe, w tym czasie Kaczyński miał bardzo niskie poparcie, z tendencją spadkową. Nie miał większych szans na zwycięstwo wyborcze. Wykrycie ładunku wybuchowego odwróciłoby sytuację do góry nogami. Lepiej byłoby pozostawić go przy życiu, niż dać mu prezent w postaci nieudanego zamachu. Ewentualni sprawcy byli więc na 100% znacznie ostrożniejsi, niż w jakimkolwiek innym okresie kalendarza politycznego.

Prosimy też pamiętać, że wykryto na siedzeniach ślady bardzo prostych materiałów wybuchowych, w szczególności trotylu. Samolot jest szczelnym, zamkniętym urywkiem przestrzeni. Pracuje w nim klimatyzacja, kwietniowy poranek jest chłodny. W takich warunkach owczarek niemiecki nie dyszy. Jego węch, wiele tysięcy razy silniejszy od Pańskiego, jest jeszcze doskonalszy, niż zwykle. Całość powietrza jakim pies oddycha przechodzi przez okolicę węchową jamy nosowej (gdzie jest analizowane przez 250 mln komórek węchowych), a nie - jak przy dyszeniu - z jamy ustnej do tzw. narządu lemieszowo-nosowego o ograniczonych możliwościach sensorycznych. Warunki, jakie panowały na kilka godzin przed odlotem na pokładzie Tu-154M były dla psa warunkami idealnymi. Podstawienie pod jego nos ładunku wybuchowego byłoby niezwykle ryzykowne.

Przed odlotem pokład samolotu był sprawdzony przez pirotechników z BOR. Miejscem, które sprawdzane jest szczególnie starannie, zawsze będzie salonka prezydencka. Wszędzie można podłożyć ładunek, ale nie tam. Jeśli zawierał on w swojej kompozycji choćby tysięczną część trotylu, jaki stwierdzono na siedzeniach, zostałby z całą pewnością wykryty przez nos pirotechnicznego psa. Z tych samych powodów nie ma możliwości, aby źródłem ów śladów trotylu na siedzeniach były uniformy żołnierzy GROM, którzy mieli okazjonalnie podróżować Tu-154M. Przy każdej kontroli pirotechnicznej pies dawałby fałszywy alarm, a odloty byłyby wstrzymywane.

Założenie, że trotyl nie był częścią składową akurat ładunku wybuchowego podłożonego w salonce, a tam podłożono inny materiał, jest również bardzo wątpliwe. Psy potrafią przez analogię rozpoznawać nigdy wcześniej nieznane substancje wybuchowe, potrafią wzniecić alarm wyczuwając mikroślad pozostawiony przez pirotechnika, który wcześniej miał kontakt np. z trotylem, a do salonki wkradł się by zamontować ładunek innego rodzaju. Każdy się z tym liczy. Potrafią wreszcie rozpoznać ładunek wybuchowy po zapachu zapalnika, albo po prostu rozpoznając zapach nietypowy dla znanego sobie świetnie miejsca (a można przyjąć, że pies pirotechniczny znał samolot prezydencki jak własną kieszeń), zapach człowieka przestraszonego, zdenerwowanego, charakteryzujący osobę podkładającą ładunek wybuchowy jest dla psa w najwyższych stopniu alarmujący.

Czego nie wykryje jednak pies, może wykryć spektrofotometr. Nawet jeśli Pan przetestował to urządzenie i wie, że nie wykryje ono Pańskiego ładunku wybuchowego, nie może mieć Pan pewności, że baza danych tego urządzenia nie zostanie zaktualizowana lub że pirotechnicy, zwłaszcza w tak fatalnie zorganizowanej służbie, jak BOR, z jakichś powodów nie skorzystają z urządzenia innego typu, choćby gorszego, ale akurat alarmującego w obecności Pańskiego ładunku.

Płk. (...)., skądinąd podobnie jak Pan, specjalista w zakresie spraw zagranicznych (absolwent Szkoły Głównej Służby Zagranicznej) wspominał przy każdej okazji swojego autorstwa metodę przemytu alkoholu ponad golenią samolotów An-26 PLL LOT i An-24 z 13 eskadry w Krakowie. Dziś ta ostatnia jednostka eksploatuje CASY. Niedawno na pokładzie jednej z nich SKW wykryło alkohol przygotowany do wysyłki do Afganistanu. Wybuchł skandal. Jak widać, samoloty się zmieniły, ale sprawdzone metody z przeszłości przetrwały do dzisiaj. Przykład ten podajemy, bo dostęp do miejsca ukrycia alkoholu wymagał wielogodzinnego nakładu pracy mechaników. Takich miejsc w każdym samolocie jest kilkadziesiąt.

Pytanie tylko, czy ktokolwiek odważyłby się umieścić w jednym z nich ładunek wybuchowy. Wymagałoby to uzyskania samodzielnego, nieskrępowanego dostępu do strzeżonego samolotu na długi czas. Jest to trudne. Wszystkie czynności mechaników wykonują zespoły co najmniej dwuosobowe. Działający w pojedynkę agent jest na straconej pozycji. W bazie działa monitoring, można przewidywać, że kadra 36SPLT i 1BLot była relatywnie mocno zinfiltrowana przez różne służby - SKW, SWW, a nawet ABW i ŻW. Oczywiście również przez agencje zachodnie (BND, CIA itp.). Posiadanie przez nie agentów i techniki operacyjnej na lotnisku wojskowym jest zasadne i prawdopodobne. Stąd ryzyko wpadki duże.

Ponadto, na kilka dni przed katastrofą, nakładem pracy kilkunastu mechaników, miał miejsce bardzo skomplikowany wielogodzinny przegląd wszystkich instalacji samolotu. Wspomnieliśmy o nim w naszym opracowaniu. Nikt normalny nie umieściłby ładunku wybuchowego przed takim przeglądem. Samolot jako taki nie był objęty ścisłą gwarancją zakładów w Samarze - jego obsługa odbywała się swobodnie w polskim hangarze. Gwarancją objęte były poszczególne agregaty. Wystarczy wykryta usterka któregokolwiek z nich (a łatwo ją przypadkiem wywołać przy montażu ładunku wybuchowego), aby oficer zadecydował demontażu agregatu na przeglądzie i wysłaniu do Samary. Nadgodziny w wojsku nie występują, zawsze uszkodzony agregatu zostałby zdemontowany, choćby trzeba było dłubać przy samolocie wiele dodatkowych godzin. Inaczej trzeba by znowu wszystko rozbierać, a mechaników nie dałoby się wykorzystać do innych zadań. Nie ma więc takiego miejsca, gdzie przez przypadek nie da się wykryć bomby. Przed tak dużym przeglądem bano by się ją podkładać.



To, że raczej nie podłożono bomby w Polsce nie oznacza, że nie było jej w samolocie. W Samarze samolot został całkowicie zdemontowany i zmontowany na nowo. Teoretycznie przy jego remoncie byli Polacy. W praktyce każdą zdemontowaną część fabryka wysyła do podwykonawcy. Jeden podwykonawca remontuje silniki, inny hydraulikę, jeszcze inny elementy klimatyzacji. Możliwość ukrycia materiałów wybuchowych była właśnie przy remoncie poszczególnych agregatów poza fabryką. Remonty te odbywały się w całej Rosji (każdy agregat pojechał gdzie indziej), a nawet na Ukrainie. Oczywiście bez żadnego nadzoru ze strony polskiej. Po części były opóźnione, deficyt czasu nie występował. Skoro dysponuje Pan samolotem rozłożonym na części, może Pan wpaść na pomysł takiego umieszczenia bomby, żeby nie dało się jej wykryć bez ponownego rozłożenia samolotu na części. Może Pan w jakimś zakresie umieścić bombę nawet w wolnej przestrzeni pomiędzy szkieletem skrzydła, w stateczniku, zbiorniku z paliwem. Gdzie tylko Pan zechce.

Inną sposobnością był załadunek samolotu. Cargo (wieńce i elementy oprawy) sprawdzała Straż Graniczna, czytaj: kolejny raz spektrofotometr i pies, a bagaże podręczne zostały prześwietlone. Jedyną drogą była apteczka techniczna, która nie podlegała żadnej kontroli, a ważyła około 0,5 tony (części zamienne, koła zapasowe... oleje i smary). Jej załadunek był pozbawiony sensu, skoro w załodze nie było grupy mechaników mogących z tych części skorzystać.  Jednak oba koła zapasowe z apteczki technicznej zostały przez nas zidentyfikowane podczas wczesnych analiz zdjęć z miejsca katastrofy i nie nosiły śladów uszkodzeń (tarcza koła była jednolicie biała, czysta, opona nierozerwana, bryła nieodkształcona).

Ogólne przesłanki, jakimi kierowaliśmy się przyjmując za najbardziej prawdopodobną hipotezę trafienia pociskiem powietrze-powietrze, zna Pan. Dowody pozwalające na odrzucenie hipotezy błędu pilota lub usterki technicznej są dla nas niezbite. Szybko ograniczyły one nasze badania do wątku ewentualnego zamachu. Jak słuszny był to kierunek, przekonaliśmy się konfrontując z prawdą raport Millera.

W toku dalszych badań, naturalnie udało się dokonać oględzin wraku. Jednak takie oględziny mają swoje ograniczenia. Zbadanie wszystkich instalacji, w tym zbiorników paliwa w warunkach polowych i w deficycie czasu jest niemożliwe. Mogli to zrobić rzetelnie jedynie smutni panowie z Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa lotów, który za bezpieczeństwo lotów nie odpowiada, ale nawet gdyby chcieli, uniemożliwił im to swoim nagłym wyjazdem Edmund Klich. Po przeniesieniu wraku na ubocze lotniska, sporo części było pod stertą, koledzy nie zdołali ich odszukać. Być może wyniki badań zbiorników z paliwem okażą się sprzeczne z naszymi ustaleniami, co nie oznacza jednak że nasze ustalenia są błędne.

(...)

Badania części z pierwszych oględzin, zlecone w Szwajcarii, nie powiodły się ze względu na śmierć prof. DJ, który zadał sobie trud przyjęcia ich do analizy w kierowanym przez siebie, cieszącym się międzynarodową sławą laboratorium. Do dziś nie wiadomo gdzie znajdują się te dowody.

Po ustaleniu, że uszkodzenia samolotu pasują do zastosowania broni termo-barycznej, zasięgnięciu opinii specjalistów, jak chociażby śp. płk. dr hab. Wasilij Wasylenko (jak każdy radziecki bomber, z zawodu inżynier górnictwa), który projektował w latach 1970 rakiety ZIEMIA-powietrze z głowicami termo-barycznymi, przystąpiliśmy do analizy miejsc rozmieszczenia takiej broni. W międzyczasie otrzymaliśmy od prof. DH z Anglii analizę matematyczną rozkładu szczątków Tu-154M, z której wynikało, że ich rozmieszczenie jest nienaturalne, że miały różny pęd, a o sposobie ich rozrzucenia zdecydowały dwa równoczesne wybuchy w tylnej i po lewej stronie płatowca. ŚP. Prof. Urbanowicz potwierdził prawidłowość zastosowanych w analizie obliczeń, choć prosił o uwzględnienie szeregu zastrzeżeń metodologicznych. Zastosowaną przez prof. H. metodę (test chi-kwadrat) zaproponował prof. (...), dziś piewca absurdalnej teorii o inscenizacji katastrofy.



Rezultatem badania rozmieszczenia broni termo-barycznej było odkrycie, że jednostka w Kursku jako jedyna w Rosji posiada rakiety powietrze-powietrze z głowicami termo-barycznymi. Platformą do ich przenoszenia jest zmodernizowany samolot MiG-29. Pod koniec ostatniego pobytu kolegów w Rosji, udało się zdobyć i potwierdzić informacje, że samoloty tej jednostki były 10 kwietnia w Sieszczy, na dodatek, tego dnia latały. Ta informacja wywołała w naszych szeregach euforię. Jeszcze raz przeanalizowaliśmy plusy i minusy całej teorii. Uznaliśmy, że jest spójna, logiczna i nie ma dowodów jej przeczących."

 (koniec cytatu)

Czy rezultaty tego niezależnego śledztwa przeczą wiedzy operacyjnej na temat zamachu Smoleńskiego zdobytej przez niemiecki wywiad BND, wiedzy ujawnionej przez Juergena Rotha? I tak, i nie. Dwa źródła (polskie i rosyjskie) przekazały niemieckim służbom taką samą wersję zdarzeń. Prawdopodobnę hipotezą jest więc, że "wysoko postawiony polski polityk" B. przekazał zlecenie Sz., on natomiast uruchomił swoje kontakty w Rosji (gen. Jurij D.). Prace koncepcyjne dotyczące zamachu powierzono Dmitrijowi Sałamatinowi i jego grupie operacyjnej z Połtawy. Początkowo planowano załatwić sprawę za pomocą bomb na pokładzie zainstalowanych w czasie remontu - i do tego się przygotowywano. Ze względu jednak na duże ryzyko postanowiono zrealizować scenariusz pewniejszy - zestrzelenie. Przygotowania do zamachu trafiły w ręce gen. Benediktowa.

***

Gorąco polecam wszystkim książkę Wojciecha Sumlińskiego "Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego". Jestem w trakcie jej lektury - naprawdę mocna rzecz, która bardzo wiele wyjaśnia. Warto zwrócić tam uwagę na kwestię powiązań Fundacji Pro Civili i pokrewnych organizacji z rosyjskimi tajnymi służbami i mafią - w tym z grupą zabójców wywodzących się z dawnej Północnej Grupy wojsk sowieckich. Wszyscy też oczywiście czekamy na "Resortowe dzieci. Służby" i polskie wydanie "Zamkniętych Akt S." Juergena Rotha. Warto również sięgnąć po inną książkę tego niemieckiego dziennikarza śledczego - "Cichy Pucz".

Zainteresowanych tajną stroną historii i po prostu dobrą lekturą  zapraszam też  do sięgnięcia po moją książkę "Vril. Pułkownik Dowbor".  I w wersji papierowej  i jako ebook.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz