Ilustracja muzyczna: Donald Trump - Senorita
Jedyną osobą, z którą "Bóg Imperator" Donald Trump może przegrać jest on sam. Powiedział to chyba Steve Bannon i miał absolutną rację.
Na pierwszy rzut oka można odnieść wrażenie, że prezydent Trump nie jest już tą samą osobą, która w 2016 r. w błyskotliwy sposób wygrała wybory prezydenckie. Czy w trakcie kampanii w 2020 r. będzie tak samo błyskotliwy, sypiący ciętymi ripostami i pełen energii co w 2016 r.? Raczej nie. Jego współpracownicy z Białego Domu są coraz bardziej zaniepokojeni jego dziwnym, niezwykle nerwowym zachowaniem i częstymi zmianami nastrojów. Widzieliśmy to ostatnio przy okazji odwołania wizyty w Danii (a przy okazji w Polsce) czy dziwacznym epizodzie z poprawianiem przez niego mapy pogodowej huraganu Dorian. Doszło do tego, że Antony Scaramucci (obecnie niestety zbliżony do demokratów) porównuje stan mentalny Trumpa do katastrofy w Czernobylu i sugeruje, że Partia Republikańska wystawi w 2020 r. innego kandydata (moim zdaniem prawdopodobne tylko jeśli Trump zostanie zabity w zamachu). Ile prawdy może być jednak w spekulacjach o stanie zdrowia prezydenta USA?
No cóż, Trump objął władzę mając 70 lat. Wcześniej najstarszą osobą, która zaczynała kadencję prezydencką był Ronald Reagan (69 lat). Reagan rządził przez dwie kadencje z wielkimi sukcesami, choć oczywiście na jego politykę zaczęła coraz mocniej wpływać choroba Alzheimera. (Gdy Reagan zeznawał w sprawie Iran-Contra i mówił, że "nie pamięta" danej rozmowy czy dokumentu, to rzeczywiście ich nie pamiętał.) Ze starymi ludźmi tak już niestety jest, że mogą bardzo długo sprawiać wrażenie zdrowych, pełnych sił i błyskotliwych, a w pewnym momencie ich stan zaczyna się skokowo pogarszać.
Trump mimo wszystko jednak trzyma się o wiele lepiej od Hillary Clinton, która zaczęła się "rozpadać" akurat podczas kampanii wyborczej z 2016 r. - co cały świat zobaczył akurat w 15-tą rocznicę zamachów z 11 września. Hillary jest zaś oczywiście trochę młodsza od Trumpa - jest rocznikiem 1947. Poważne problemy zdrowotne ma również Joe Biden - rocznik 1942. Podczas jednego z ostatnich wystąpień oko nabiegło mu krwią. Ostatnio podczas demokratycznej debaty jden z kandydatów zarzucił mu demencję.
Zadziwiająco dobrze trzyma się natomiast Bernie "Ra's al Ghul" Sanders - rocznik 1941. Gdyby Bernie jakimś cudem jednak wygrał, to na koniec ewentualnej drugiej kadencji miałby 86 lat. Fidel Castro w chwili śmierci miał 90 lat a Robert "Jestem już na to za stary" Mugabe 85 lat. Demokraci mogliby wybrać stosunkowo młodego i dynamicznego kandydata takiego jak Andy Yang (44 lata) lub Tulsi Gabbard (37 lat), ale nie wolą Bidena czy Berniego. Socjalistyczni millenialsi wybierają gerontokrację...
Czy Trump ma jednak szansę na wygranie wyborów? Sondaże są jak na razie dla niego kiepskie. Ale ma szansę pod kilkoma warunkami. Musi albo "tymczasowo" dogadać się z Chinami, ale klepnąć wielki pakiet pomocowy dla farmerów odczuwających skutki wojny handlowej. Musi przeszkodzić Fedowi we wciągnięciu USA w recesję. (Dwie trzecie amerykańskich CFO sądzi, że to mu się uda i Trump wygra wybory.) Musi zbudować chociaż mały odcinek muru granicznego. I demokraci muszą wystawić przeciwko niemu słabego kandydata/kandydatkę.
Ostatni punkt jest akurat najłatwiejszy do spełnienia. Demokratyczne debaty przypominają bowiem jak na razie obwoźny cyrk. Najsensowniejsi kandydaci: Yang i Gabbard są spychani na margines. Chodzą słuchy, że Hillary chce wrócić do gry - jako kandydatka na wiceprezydenta! Demokraci mogą więc udupić Bidena ("równiachę" lubianego przez biały robotniczy elektorat) i wstawić jakiegoś słabego kandydata na prezydenta. Taką demokratyczną wersję Marca Rubio i postawić przy nim Hillary. Oczywiście Hillary będzie sprawowała realną władzę w Białym Domu. Na miejscu kandydata, do którego się ona podczepi pisałbym testament - znajomym Clintonów zdarzają się wszak dziwne wypadki i samobójstwa.
Czy Trump jednak zasługuje na to, by zdobyć drugą kadencję?
Jeszcze zanim został zaprzysiężony na prezydenta dokonał dwóch wspaniałych rzeczy: udupił szansę Jeba Busha na republikańską nominację i zmiażdżył Hillary Clinton w wyborach :)
Rządząc napotykał się cały czas na ogromny "opór materii". Już na samym początku odstrzelono mu pod wydumanymi zarzutami najbardziej doświadczonego współpracownika - gen. Michael Flynna. Bez niego trudno mu było nawigować w labiryncie Głębokiego Państwa. Dochodzenie prokuratora Muellera nieustannie biło w jego ludzi. Trump nie mógł być przy tym nigdy pewny lojalności osób, które tworzyły jego administrację. Żaden inny prezydent chyba nie działał w tak wrogim otoczeniu. Niestety Trump często pogarszał sprawę faworyzując swoją córkę Ivankę oraz jej męża Jareda Kushnera, co prowadziło do głupich decyzji takich jak np. zwolnienie szefa FBI Jamesa Comeya.
Z punktu widzenia polskich interesów Trump okazał sie dobrym prezydentem. Jego rządy to zwiększenie amerykańskiej obecności wojskowej w Polsce i w całym naszym regionie. Oczywiście środowiska związane z Konfederacją i endokomuną kreśliły cały czas wizję Trumpa sprzedającego nas Żydom w ramach Ustawy 447. Przekonywali nas nawet, że Polska zapłaci odszkodowania Żydom płacąc za myśliwce F-35 :) Zagrożenie związane z roszczeniami jest wciąż oczywiście na horyzoncie, ale jak dotąd się nie zmaterializowało. (Ciekawe, że po przerżniętych przez Konfederację wyborach do Parlamentu Europejskiego temat Ustawy 447 jakoś umarł śmiercią naturalną...) Można zaryzykować twierdzenie, że gdyby na miejscu Trumpa był np. turbogej Rubio czy Hillary, sprawa ta byłaby postawiona o wiele ostrzej, podobnie jak naciski związane z obroną nadzwyczajnej kasty i esbecko-wsiowego "Głębokiego Państwa z Tektury".
Trump jest dla nas też o tyle dobry, że nie realizuje żadnego resetu z Rosją - wbrew jojczeniu z prawa i lewa, że "lada chwila dogada się z Putinem". Nie dogadał się rosyjskim przywódcą-karzełkiem, co więcej zaostrzył sankcję uderzające w Rosję, zwiększył pomoc wojskową dla Ukrainy, przesunął więcej wojsk i sprzętu do naszego regionu, wypowiedział układ INF i przystąpił do nowego wyścigu zbrojeń. Nie bez znaczenia jest również to, że jego przyjazna dla sektora naftowego polityka uderza w interesy Gazpromu i Rosnieftu. Świadczą o tym choćby dostawy amerykańskiego LNG do terminalu w Świnoujściu. (Oczywiście niektórzy duponarodowcy i zwolennicy Michalkowera twierdzą, że kupując amerykański gaz płacimy Żydom roszczenia :)
Rządy Trumpa mogą nas również o tyle cieszyć, że były jedną nieustanną zjebką pod adresem Niemiec. Już dawno Niemcy nie były tak publicznie rugane, nie grożono im wojną handlową i sankcjami. To wymusiło na rządzie Merkel m.in. widoczne ostatnio ocieplenie relacji z Polską.
Najważniejszym kierunkiem w polityce zagranicznej Trumpa są oczywiście Chiny. Trump jest pierwszym prezydentem, który ośmielił się im postawić i poważnie zagrozić. Oczywiście wojna handlowa zaczyna przynosić już straty amerykańskiej gospodarce, ale Chiny odczuwają ją jeszcze mocniej. A perspektywa rozszerzenia wojny technologicznej (której pierwszymi celami stały się koncerny Huawei i ZTE) naprawdę niepokoi Pekin. To zresztą ostatni moment, by USA przyblokowały Chińczyków na drodze do supremacji technologicznej. W Chinach część decydentów nie chce kończyć obecnej wojny handlowej i liczy na to, że niezadowolenie farmerów przyczyni się do przegranej Trumpa w wyborach. Liczą na to, że wygra Biden. Może być jednak tak, że demokraci również będą kontynuowali antychińską politykę. Pewne sprawy poszły już przecież zbyt daleko, a nieśmiałe przesunięcia w stronę Pacyfiku zaczęły się już za kadencji Obamy. Nawet Soros chwali Trumpa za jego politykę wobec Chin i Huawei.
W przypadku Korei Północnej, Trump dokonał kilku spektakularnych gestów. Był pierwszym amerykańskim prezydentem, który wszedł na jej terytorium i spotkał się z północnokoreańskim dyktatorem. Korea Płn. nadal kontynuuje jednak swój program rakietowy. Kim nie chce rezygnować z broni nuklearnej bo mu ona zapewnia bezpieczeństwo. Nie przed USA czy Japonią, ale przed Chinami. Tylko bowiem z "nuklearnym straszakiem" wpisuje się on w chińską strategię psucia szyków USA. Gdyby zrezygnował z Bomby, zostałby szybko obalony przez Chińczyków. Trumpowi mimo wszystko udało się wygasić front północnokoreański. A sama idea resetu z Pyongyangiem była raczej ideą Seulu i południowokoreańskiego wielkiego biznesu niż ideą Waszyngtonu.
Trump nie odniósł sukcesów w polityce bliskowschodniej. Głównie ze względu na swoich sojuszników. Plan pokojowy dla Izraela/Palestyny nie mógł zadowolić nikogo. Netanjahu jest gotów podpalić świat byle tylko uniknąć przegranej wyborach i więzienia. Mohamed bin Salman to koleś, który ma jazdy pod wpływem kokainy. Z Turcją sytuacja jest trudna. Syria rozgrzebana. Iran dostał po kieszeni, ale to wytrzyma i się odgryza. Rozmowy z talibami się załamały a USA nadal grzęzną w Afganistanie bez żadnej strategii wyjścia. Gdyby Donald nie słuchał Jareda i Bibiego, poszłoby mu znacznie lepiej. A tak musi narzekać, na to, że amerykańscy Żydzi "są nielojalni".
Fiaskiem okazała się też próba obalenia reżimu w Wenezueli. Ale głównie ze względu na słabość tamtejszej opozycji oraz totalnie popieprzoną sytuację w tym kraju. Z Meksykiem poszło mu jednak zadziwiająco sprawnie. No cóż, Meksyk korzysta z wojny handlowej i też nie lubi imigrantów z południa...
Podsumowując: Trump oczywiście robi błędy i coraz częściej głupio się zachowuje, ale jego dotychczasowy bilans wypada o wiele lepiej dla USA i świata niż dokonania Obamy czy Busha Jra.
Ale pamiętajmy o tym, że Trump nie jest znienawidzony przez establiszment za swoją politykę zagraniczną. Ta polityka jest bowiem racjonalna z punktu widzenia części establiszmentu. Polityka zagraniczna nie odgrywa tu roli dominującej. To jego polityka wewnętrzna budzi przerażenie elit ze Wschodniego i Zachodniego Wybrzeża.
Geopolityka jest iluzją. To nie państwa są głównymi graczami, tylko organizacje subpaństwowe. Państwa dla nich są narzędziami. Opisywałem ten mechanizm w swoich seriach blogowych takich jak: Wrześniowa Mgła, Archanioł, Prometeusz, Dies Irae czy Hydra. W seriach Pontifex, Demiurg i Shamballah pokazałem, że te organizacje potrafią być czasem "starożytne". I wygląda na to, że Trump jest dla nich (a przynajmniej dla sporej większości z nich) człowiekiem z zewnątrz. On w jakiś sposób opóźnia ich plany: dotyczące np. budowy "totalitarnej" oligarchii technologicznej, nowego globalnego podziału pracy, wymiany demograficznej i redukcji ludzkiej populacji. Cztery lata to dla nich irytujące opóźnienie. Osiem lat, czyli dwie kadencje, to już fatalne opóźnienie. To k...sko zabawne oglądać irytację tych dupków :)
Pożyjemy zobaczymy co będzie. Może jednak pojawi się godny kontrkandydat.
OdpowiedzUsuń